Gale zastanawiał się gorączkowo, czy postępował dobrze. Co nim kierowało, że pocałował Holly? Był pewien, że miał jakieś uczucia do małej Lorey, ale wtedy nawet przez chwilę o niej nie myślał, zupełnie, jakby nagle wyparowała z jego serca. Czuł się, jakby w jakiś sposób ją zdradzał, ale czy to w ogóle miało sens? On przecież nie był w żadnym związku, nie miał zobowiązań.
To wszystko sprawiało, że miał wrażenie, jakby znowu przeżywał swój okres dojrzewania.
Siedząc w pokoju Bartz, który ta mu udostępniła, podczas jego chwilowego pobytu, próbował odsunąć od siebie niepotrzebne mu myśli. To na Hienach miał się teraz skupić. To od niego zależało, czy młodym uda się wymyślić dobrą zagrywkę. To on miał teraz przekonać tych starych dziadów, żeby mu zaufali. Nie mógł tego spieprzyć.
Nie przez nieustanne wspominanie pocałunku zielonowłosej, przerażonej wtedy wysokością Holly...
Gale, opanuj się.
Z otępienia wybudziło go ciche pukanie do drzwi. Przecierając dłonią twarz, westchnął głęboko i wstał z łóżka.
– Proszę!
Do pokoju niczym duch wślizgnęła się Holly, zaskakując tym nie tylko szatyna, ale również i samą siebie, bo nie przemyślała decyzji pójścia prosto do niego.
– Cześć – wydukała sztywno, od razu siadając przy stoliku, poprawiając się nerwowo.
– Um, cześć – odpowiedział Gale, siadając na łóżku, wpatrzony w sylwetkę drobnej, zielonowłosej dziewczyny. – W czym mogę... pomóc?
Ale to brzmiało żałośnie, Gale. Nie stać cię na nic lepszego?
Holly spojrzała na niego dziwnym wzrokiem, ale nie skomentowała jego słów.
– Słuchaj, przejdę do konkretów, bo minęło kilka dni od tego wszystkiego i nie mogę przestać myśleć o tym pocałunku, a zamiast jakichś idiotycznych podchodów wolę zapytać od razu – wyrzuciła z siebie na jednym wdechu, unikając spojrzenia Gale'a, który, nie spodziewając się tego wcale, tylko patrzył na nią, nie potrafiąc pozbierać myśli.
– O co chcesz zapytać? – zdołał powiedzieć, mrugając kilkakrotnie.
– Po prostu mi powiedz, czy tobie się to podobało czy nie? Bo mnie się podobało, a nie wiem czy w takiej sytuacji mam liczyć na to, że coś z tym spróbujemy zrobić czy będziemy udawać, że nic między nami nie zaszło.
– Um... O matko, zaskoczyłaś mnie – przyznał szczerze, śmiejąc się nerwowo. Nie było w tym cienia kłamstwa, Gale'owi odebrało mowę, w każdym tego słowa znaczeniu. Holly zaś patrzyła na niego wyczekująco, gorączkowo myśląc nad jego odpowiedzią. – Cóż, skłamałbym, gdybym powiedział, że mi się nie podobało i o tym nie myślę. Ale jestem w takim momencie, że ciężko byłoby mi... no... zacząć coś? Z kimś innym? – Coraz ciężej było mu ubrać w słowa swoje myśli, ale widząc zdeterminowaną twarz dziewczyny zrozumiał, że z nią nie było innej możliwości. – Chyba będziemy potrzebować czasu, żeby coś próbować robić... Wiesz...
– Chodzi ci o te pierdoły jak poznanie się i tak dalej?
– ...No.
Holly nagle rozpromieniła się, klaszcząc w dłonie jak mała dziewczynka, za co wewnątrz się skarciła, ale nie mogła już cofnąć tego, co zrobiła.
– Logiczne, że musimy się poznać. Ale skoro ja mam zielone światło, a ty żółte, to jesteśmy na dobrej drodze – stwierdziła, podnosząc się z miejsca i podchodząc do Gale'a. Wyciągnęła w jego stronę rękę i uśmiechnęła się szeroko. – Jestem Hollywood Irtheen, miło cię poznać!
Gale zaśmiał się, powtarzając gest dziewczyny.
– Nazywam się Luka Moretti, ale nazywaj mnie po prostu Gale.
– Witaj, Po Prostu Gale – rzuciła dziewczyna, nagle całkowicie rozluźniona. Zdawało się, jakby cała ta sytuacja nie miała miejsca i nigdy nie czuła stresu i niezręczności, dopiero nagły telefon, który zadzwonił w kieszeni szatyna przypomniał jej, że to rzeczywistość.
Chłopak spiął się cały, poznając numer Trevora. Przelotnie spojrzał na Holly, po czym z kamienną twarzą odebrał telefon.
– Halo?
– Witaj przyjacielu – odezwał się po drugiej stronie skrzeczący głos Trevora. Gale, chociaż wciąż spięty, przybrał maskę pewnego siebie przemytnika i zmienił ucho, przy którym trzymał komórkę.
– Czego chcesz?
– Szef wspaniałomyślnie zajął się świeżakiem, który ośmielił się tknąć naszego przyjaciela. Kazał przekazać wyrazy przeprosin i szacunku oraz poprosił, abyś znowu dla nas pracował. Wynagrodzimy ci krzywdy i obiecujemy, że więcej taka sytuacja się nie powtórzy.
– Wow, ale się z ciebie dyplomata zrobił – zakpił Gale, kręcąc głową. – Po jakiego ciula zabiliście niewinnego dzieciaka? Pewnie nawet nie wiedział, co robi.
– Słuchaj, życie bywa ciężkie, a chcąc nie chcąc, młody wiedział, na co się pisze – odpowiedział równie swobodnym tonem, chociaż Gale wyczuł, że Trevor również był spięty. – Nie będę leciał sobie w chuja, Gale. Szef naprawdę się wkurwił i to była masakra. Wróć do nas.
– A co będę z tego miał?
– Podwoimy stawkę za sprzęty i poszerzymy twoje kontakty.
– Jakby pieniądze wszystko załatwiały – odpowiedział Gale, chociaż w duchu uśmiechał się szerzej, niżby wypadało. Mogło się im udać.
– Nikt cię więcej nie będzie śledził. Szef osobiście chce się z tobą zobaczyć, aby to zapewnić.
Gale'owi chwilowo odjęło mowę. Nigdy na oczy nie widział tego ich ,,Szefa". Gdyby nie to, że trzymał szajkę tych debili w ryzach, myślałby, że nie istnieje.
– Zastanowię się. Zadzwonię do ciebie jak przemyślę waszą ofertę.
–Tylko nie przesadzaj. Szef jest łaskawy, ale niecierpliwy.
– Jak my wszyscy w tym biznesie – podsumował chłopak, rozłączając się. Holly, napięta jak struna, czekała aż odpowie na niezadane pytanie, które wisiało w powietrzu.
– Idziemy do Xaviera. Udało się, teraz trzeba będzie powoli wcielać plan w życie – powiedział, uśmiechając się lekko, a Holly, oddychając z ulgą, poklepała go po ramieniu i wstała, szybko ruszając za nim w kierunku pokoju jej przyjaciela.
Nadzieja. Nadzieja to najgłupsza emocja na świecie, najbardziej naiwne zjawisko. Ale budujące jak cholera. Bez niej chyba nic na tym świecie nie byłoby możliwe.
* * * *
Napisać do niej? Czy nie napisać?
Jak trywialne w ich sytuacji musiały być myśli Xaviera, kotłujące i owijające się tylko wokół Lorey i dylematu, czy powinien z nią rozmawiać, czy lepiej nie.
Powinien teraz zastanawiać się nad milczącym nagle mordercą dzieciaków ze szkoły, nad Hienami, powinien myśleć o czymkolwiek istotnym, a w głowie miał tylko Lorey.
Słabą, leżącą w szpitalu Lorey.
Do dupy z takimi sytuacjami.
Dotychczas wysłał jej jedną wiadomość, pytając o jej stan, ale było to kilka dni temu, tuż po tym, jak wyszedł ze szpitala z Galem. Chciał ją jakoś chronić, ale było to trudne z jego postanowieniem, aby ją od siebie odsunąć.
– Ugh – mruknął do siebie, kładąc głowę na stoliku. Odkąd odesłali Szaraczki i trochę starszych stażem, zaangażowanych w ich sprawę, w ich siedzibie zrobiło się trochę pusto i cicho. Nie było Matta, dyskutującego z Tylerem o losowych, komputerowych sprawach, których Xavier nie rozumiał i nawet nie chciał zrozumieć. Nie było tej świrniętej Susan, która przyprawiała ich wszystkich o ból głowy, ale przynajmniej dawała temu miejscu jakieś życie. Nie było chłopców, którzy przychodzili tu tylko, aby próbować poderwać Holly czy Bartz, ani dziewczyn, które chciały się przypodobać, udając, że potrafią strzelać. Xavier uśmiechnął się na wspomnienie jednej, która prawie wystrzeliła sobie bronią w twarz. To były szalone i chaotyczne dni, których czasem mu brakowało. Kiedy nic nie wydawało się poważne, nawet, jeśli takie było.
Choć od początku planował na Hienach zemstę za morderstwo jego rodziny, wszystko było bardzo beztroskie i delikatne, w ostatnich dniach nabrało to jednak niebezpiecznego tempa, którego nie potrafili za bardzo opanować. Zupełnie, jakby świat, próbując wrócić do równowagi, zmuszał ich do działań, których nie przewidzieli. Walka, która nie miała sensu, ale musiała zostać przeprowadzona.
Xavier wierzył uparcie, że uda im się dotrzeć i pokonać Szefa tej całej mafii, ale w obecnej sytuacji wydawało się to po protu niemożliwe.
Chociaż... Gdyby tylko miał przy sobie kogoś, kogo nie potraktowaliby jak gówniarza... Kto miałby wśród nich posłuch...
Nie czekając ani chwili dłużej, wybrał numer jedynej osoby, która pasowała mu do takiego opisu.
– Co jest młody? – odezwał się po drugiej stronie głos Roberta, przyjaciela jego ojca, który dawno temu zerwał z życiem, które wspólnie wiedli z Peterem. Życie, które kosztowało Xaviera utratę całej rodziny.
– Cześć, Rob – powiedział przez telefon, uśmiechając się na dźwięk znajomego głosu. – Jest tam gdzieś obok ciebie Joey?
– Ano jest, majstruje coś przy samochodzie, bo nam się schrzanił po drodze i utknęliśmy na jakimś zadupiu, którego nazwy nawet nie pamiętam.
– Webster, ty idioto! – krzyknął gdzieś w tle Joey. Xavier zaśmiał się do telefonu. Pomimo upływu lat, ta dwójka nie przestała się nawzajem wyzywać, co dawało blondynowi rześkie wspomnienia ze szczęśliwych lat dzieciństwa, kiedy to jego ojciec również do tego grona należał. Kiedy wujkowie Nicholas, Joey, Robert i tata spotykali się w ich domu, wiecznie się przekomarzali i kłócili, najczęściej grając w karty. Tak banalne wspomnienia były najpiękniejszymi, jakie Xavier miał i pielęgnował je jak tylko mógł. Ale słysząc krzyczącego na Joey'a Roberta, czuł się prawie jak w domu.
– W każdym razie po co dzwonisz? Stęskniłeś się? – powiedział Robert, wracając do rozmowy. Xavier westchnął głęboko.
– Tak, ale mam też większą sprawę.
– Wal śmiało.
– Mam... Mam mocne zatargi z Hienami i potrzebuje waszej pomocy. – Niby miało być śmiało, ale po tych słowach zapadła między nimi głęboka i niezręczna cisza, której Xavier nawet nie ważył się przerwać.
– Xavi...
– Wujku – przerwał mu, nazywając go po raz pierwszy tak, jak robił to dwanaście lat temu, kiedy jeszcze wszystko było dobre. – Ja wiem, ja wiem, że to wszystko mogło być głupie. Ale ja nie potrafiłem ruszyć do przodu. Nie po tym wszystkim, nie po tym, jak odebrali moją rodzinę. Ja musiałem coś zrobić, ale nie poradzę sobie bez was.
Po drugiej stronie panowało ogromne milczenie, przerwane jedynie głębokimi westchnieniami Roberta.
– O co dokładnie chodzi? – zapytał w końcu Robert, a przez słuchawkę Xavier usłyszał, jak zaskrzypiało krzesło, na którym usiadł.
– Historia jest dosyć długa. Na początku nie zwracali na nas uwagi, robiliśmy pomniejsze akcje jak okradanie ich czy oddawanie pieniędzy, które wyłudzili. Pierwszą poważną rzeczą, jaką zrobiliśmy, było odbicie zakładniczek, które miały iść na handel żywym towarem. I udało nam się, ale...
– Ale?
– Zainteresowali się moją bliską przyjaciółką. Kiedy sprawa wymknęła się spod kontroli i mnie na chwilę złapali, ciągle o nią wypytywali, a kiedy pojawiła się, żeby mnie uratować, wydawali się ją znać. Teraz jest w niebezpieczeństwie, a skoro się nami interesują, spróbują nas zaatakować, więc chcemy to zrobić pierwsi. dobry znajomy polecił mi wykruszać ich środowisko od środka, ale wiem, że mnie nie posłuchają, bo przecież jestem gówniarzem. Pomyślałem, że-
– Że możemy ci pomóc, bo sami w tym siedzieliśmy?
– Dokładnie tak – odpowiedział z westchnieniem Xavier. Czuł się bardzo źle z tym, że nie mógł sobie z tą sytuacją poradzić. Jak bezbronne dziecko.
– Jak się nazywa ta dziewczyna?
– Lorey Knight.
– Och.
Xavier zmarszczył brwi, nie rozumiejąc tonu swojego wuja.
– Och?
– Jej ojciec był detektywem, który ubrał sobie za cel złapanie nas wszystkich. To dlatego go zabili i pewnie ścigają również ją.
– Tylko po co?
– Ciężko mi powiedzieć, młody. Powody takich ludzi często są zupełnie losowe, powinieneś coś o tym wiedzieć.
Xavier już na to nie odpowiedział, lekko zawstydzony. Nie zapomniał swojego pierwszego ,,wybryku" w Detroit, o którym wiedziało przecież tak mało osób.
– No dobra młody, głównie dlatego, że jesteś naszą rodziną, to ci pomożemy. Daj nam kilka dni, a zjawimy się w Dearborn, wtedy pogadamy twarzą w twarz. Tę całą Lorey też chce zobaczyć, muszę z nią porozmawiać.
– Jasne. Um... Dzięki, wuju – powiedział cicho, wciąż zawstydzony. Robert zaśmiał się w odpowiedzi.
– Po prostu Rob, dzieciaku. To się nie zmieniło i nie zmieni.
Nim Xavier zdążył odpowiedzieć, Robert rozłączył się i pozostawił za sobą tylko głuchą ciszę. Blondyn westchnął ciężko, czując się, jakby dopiero skończył rozmowę z rodzicem o tym, że został wezwany do dyrektora. Rodzaj nieuniknionego stresu przed nieznanym.
Ale jakiś ciężar zszedł z jego barków i nagle Xavier poczuł się tak lekki jak nigdy. Uśmiechając się cicho, wysłał Lorey wiadomość, prosząc ją o nie wyłączanie lokalizacji w telefonie. Jeśli ta mała spróbowałaby czegoś znowu, miał zamiar poruszyć Niebo, Ziemię i Tylera, aby ją odnaleźć.
Kiedy miał zamiar zablokować telefon i wyjść na zewnątrz, do pokoju wpadli rozemocjonowani Gale, razem z biegnącą za nim Holly. Xavier spojrzał na nich spod przymrużonych powiek, po czym nie minęło kilka sekund, jak załapał, co się stało.
– Odezwali się?! – Prawie zeskoczył z krzesełka barowego, na którym siedział, aby stanąć twarzą w twarz z Galem. Ten w odpowiedzi pokiwał głową, biorąc głęboki wdech.
– I nawet nie chcą negocjacji, od razu zwiększyli stawkę. Mówią, że ich Szef chce się ze mną spotkać osobiście.
– Co? To się kiedykolwiek zdarzyło?
– Nie, dlatego właśnie musimy się przygotować. Nie mam pojęcia, co może mnie tam czekać, ale nie mogę odmówić, nie w tej sytuacji – rzucił, opierając rękę z telefonem o blat. Uważniej przyjrzał się twarzy Xaviera, który gorączkowo nad czymś myślał. – Ty masz jakiś plan, tak?
– Przyjadą starzy przyjaciele mojego ojca. Oni nam pomogą przenieść jego ludzi na naszą stronę. Ale poza tym muszę wymyślić, jak rozegrać spotkanie z tym całym Szefem. Brzmi to trochę przerażająco, nie uważasz?
– Albo wyjątkowo desperacko.
Nieważne, która z tych odpowiedzi była prawidłowa, tak czy siak działały w pewien sposób na ich korzyść. Co oznaczało, że nie musieli żyć tylko w strachu. Mogli szczerze zacząć działać. wierząc we własne powodzenie.
* * * *
Minęło kolejne kilka dni, w czasie których, oprócz czwartkowego deszczu-niespodzianki i przegranego pojedynku w bingo z niejaką panią Hofferman, nie działo się nic szczególnie ciekawego. Albo inaczej - nie działo się kompletnie nic. Lorey czuła się już na tyle dobrze fizycznie, że mogła wyjść z białego, strasznego szpitala lada dzień. Dzięki mamie-super-chirurg szpital nie wezwał policji, co jest zwyczajowo robione w przypadku niedoszłych samobójców, ale Lorey otrzymała skierowanie do psychologa, gdzie miała w miarę możliwości, zgłosić się jak najszybciej. Nie czuła żadnej potrzeby rozmowy z kimś. Fakt, że próbowała się zabić o dziwo nie wywoływał w niej jakiejś traumy. Spodziewała się, że mogła przeżywać pewien rodzaj lęku, że wciąż będą gnębić ją te okropne myśli, ale zdała sobie sprawę, że po tych kilku dniach ciągłego przebywania w otchłani, gdzie śniła o swoim cierpieniu i bólu, nagle poczuła się taka... obojętna. Wręcz lekka. Niczym złoty liść szarpany przez jesienny wiatr oderwała się od swojego starego już drzewa wątpliwości i dumy i pozwoliła się całkowicie porwać, nie ingerując w kierunek, w którym niósł ją wiatr. W całym tym zgiełku i zamieszaniu, Lorey mogła panować tylko nad tym, co działo się w jej głowie. Najgorsze jest to, że wiele razy widziała w głowie obraz siebie, zabijającej tego mężczyznę. Wiele razy, choć się za to karciła, chciała to zrobić, a kiedy już to się stało, czuła, jakby całkowicie utonęła. Jakby już nigdy nie miała zaczerpnąć świeżego powietrza. To było jak kubeł zimnej wody, bo własnymi rękami odebrała czyjeś życie, bez wahania, bez zastanowienia.
Ale Lorey nie mogła pozwolić sobie utonąć. Musiała oddychać, by stać się silniejsza, a skoro nie mogła cofnąć czasu, jedynym logicznym wyjściem było ruszyć do przodu. To zupełnie jak z upadaniem, przegotowaniem makaronu, wylaniem lakieru do paznokci albo kłamstwem. Jeśli nie możesz tego cofnąć, jeśli nie możesz tego powstrzymać, jedyne, co możesz zrobić, to iść dalej, posprzątać to, naprawić. To, nad czym miała kontrolę, to przyszłe czyny. A skoro już stąpała na rozbitym szkle, równie dobrze mogła zacząć biec.
Z tą myślą Lorey powróciła do rzeczywistości. Rachunek za opiekę w szpitalu został uregulowany, więc jedyne, co jej pozostało, to czekać na następny poranek.
Nie sądziła jednak, że ten dzień mógł stać się dla niej najdłużej mijającymi godzinami w całej jej dotychczasowej, kruchej egzystencji.
Gale'a, od pamiętnego nazwania go ,,Luką" przez Xaviera nie było ani raz, podobnie zresztą jak samego Kinga. Oboje odkąd się zobaczyli, nie raczyli jej w ogóle odwiedzić. Czuła ogromną, choć trochę nieuzasadnioną irytację. Od Gale'a nie mogła oczekiwać stałego bycia przy mniej. Byli przyjaciółmi, to prawda, ale nie był w żaden sposób od niej uzależniony, wybierał własny los i podejmował swoje decyzje, niemniej jednak, jego obecność podnosiła Lorey na duchu, emanował stoickim spokojem i czystą prostotą, biła od niego energia, która sprawiała, że czuła się przy nim swobodnie. Nawet, jeśli początkowo było to niekomfortowe. Działał na nią zupełnie jak Jasper ze ,,Zmierzchu", ale on nie był wampirem i z pewnością nie świecił w słońcu. Lorey była pewna, że zauważyłaby taki szczegół na jego pokaźnych mięśniach i opalonej skórze. Bliżej mu było do Jacoba.
Co do Xaviera... Tu miała zupełnie mieszane uczucia. Nim spostrzegła, uzależniła od niego całe swoje serce. Każda komórka jej ciała niechętnie chciała znajdować się w jego obecności, usta tęskniły za jego dotykiem, a oczy prosiły o jego obraz. Wciąż czuła zapach jego perfum na sobie, a najgorsze w tym wszystkim było to, że kompletnie nad tym nie panowała. Bo jak Gale sprawiał, że czuła się przy nim, jak gdyby powróciła do rodzinnej wioski po latach tułaczki, tak Xavier emanował światłem, do którego lgnęła jak ćma, porażona pięknem zdradzieckiej lampy. I może tak jak one była świadoma czekającej na nią śmierci, ale lecąc w jego kierunku jedyne o czym mogła myśleć, to że chciała tylko jego.
Gdy nie było go w pobliżu mogła tak myśleć. Nie rozumiała, dlaczego, znała go od lat, a czuła, jakby dopiero teraz go zauważała. Jakby do tej pory miała załamany, pomazany obraz jego osoby. Jakby dopiero niedawno otworzyła oszronione od deszczu i wilgoci drzwi, by w pełnej krasie zobaczyć jego postać. Denerwowało ją to, nie rozumiała własnych uczuć, a tym bardziej czynów, które robiła i które planowała zrobić.
Chciała uciec od tych myśli, zadzwonić do Bartz, Holly albo Wendy, ale pierwsze dwie, z tego co napisała mi Bartz, miały jakiś wyjazd na zakupy, w którym Lorey nie chciała przeszkadzać, bo to pewnie jeden z niewielu momentów, w którym mogły poczuć się jak bezproblemowe dzieciaki, a Wendy zadzwoniła do niej z rana, chcąc zapowiedzieć swoją wizytę, jednak ich piękne plany powstrzymało jej młodsze rodzeństwo bliźniaków, z którymi musiała zostać, ponieważ jej rodzice wyjechali na służbowy wyjazd, a obie stwierdziły, że przyprowadzenie tej dwójki urwisów do szpitala byłoby naprawdę niebezpiecznym pomysłem. Strzelanina przy nich to pikuś. Z naciskiem na ostatnie słowo.
Godziny ciągnęły się więc niemiłosiernie, gdy Lorey spojrzała ponownie na zegarek, siedzący na drewnianej, małej półce po prawej stronie szpitalnego łóżka, tuż obok na wpół wypitej herbaty i czarnych słuchawek, gdzie, mogłaby przysiąc, chwilę wcześniej wskazywał trzecią po południu, teraz pokazywał drugą pięćdziesiąt dwie. Nie mogła zrozumieć, jakim cudem było to możliwe. Przecież nie mogła cofnąć się w czasie, mało prawdopodobne również było, że przeniosła się do innego wymiaru, więc co było grane?
Żałowała, że nie poprosiła mamy, aby przyniosła jakieś książki z domu. Internet był tu tak beznadziejny, że nie mogła obejrzeć żadnego serialu, a ile by oddała, by zatopić się w świecie Stephena Kinga, George'a Martina czy Cassandry Clare. Mogłaby oderwać się na chwilę od swojej rzeczywistości, wcielić się w postać jakiegoś śledczego, poszukać mordercy, wyciągnąć seraficki miecz i pociąć nim przebrzydłego demona lub ponownie zostać pochłoniętą przez polityczne zagrywki walki o tron. Na chwilę mogłaby przestać myśleć o własnym małym piekle, zmusić się do skupienia na losach bohaterów i niczym posiadacz złotego pióra kreślić w głowie ich własne historie. Wymyślić alternatywne zakończenie losów Jace'a i Clary, pobawić się w reżysera relacji Harry'ego Pottera, stać się Więźniem Labiryntu czy innym Władcą Pierścieni, a może Wiedźminem?
Odkąd pamiętała, książki znajdowały osobne, specjalne i wielkie miejsce w jej sercu. Otaczały ją z każdej strony, spędzała noce, nie mogąc oderwać się od stron, pachnących tak pięknie i znajomo. Gdy inne dzieci dostawały karę na wychodzenie z przyjaciółmi czy grę na komputerze, mama Lorey zabraniała jej czytać. Zabierała wtedy wszystkie książki z pokoju i to był jedyny czas, kiedy z własnej woli wychodziła na dwór częściej niż wieczorami na huśtawkę za domem. Uwielbiała poznawać losy bohaterów, czuć się niczym pan i władca, oddychać w napięciu w oczekiwaniu na to, co planuje zrobić autor, uśmiechając się szelmowsko do książki lub chrząkając znacząco, gdy bohater robił to samo. Kochała wieczorami snuć marzenia o tym, jak ze swoją ulubioną postacią maszerowała wśród zachodzącego słońca, trzymając się za ręce. Czytanie było dla pewnym rodzajem terapii, czuła się nieswojo, gdy za dużo czasu spędzała poza światem marzeń i snów. Może dlatego tak mało świata znała i rozumiała? Bo wolała być poza jego zasięgiem?
Minuty mijały i bezsensowne leżenie na łóżku ostatecznie zaczęło Lorey wnerwiać. Z cichym stęknięciem przerzuciła nogi przez łóżko, przez co ciężko i z cichym stukotem opadły na ziemię. Podniosła się gwałtownie, ignorując zawroty głowy, które się pojawiły i ruszyła przed siebie, wychodząc z otoczonego samotnością pokoju szpitalnego, od którego zaczynała powoli dostawać mdłości.
Postanowiła spacerować. Chodziła od jednego końca korytarza do drugiego, słuchała muzyki na telefonie i spróbowała cały swój czas poświęcić na przekazywaniu energii spacerowi. Nie odczuwała głodu, chociaż nie jadła nic od porannego śniadania, ale również nie czuła zmęczenia, chociaż bardzo tego żałowała, wolałaby przespać te niekończące się godziny.
Tak bardzo chciała już wrócić do domu.
Gdy po przegranej playliście wróciła do pokoju, zastała w nim mamę w lekarskim uniformie, która z roztargnieniem głaskała pościel na łóżku Lorey. Blond włosy opadały jej kaskadą na twarz, uśmiech wtargnął się jak nieproszony gość na usta, a w kącikach niebieskich oczu zatańczyły łzy. Pełna konsternacji Lorey, usiadła obok niej i nieśmiało położyła rękę na ramieniu kobiety.
Gdy nie było go w pobliżu mogła tak myśleć. Nie rozumiała, dlaczego, znała go od lat, a czuła, jakby dopiero teraz go zauważała. Jakby do tej pory miała załamany, pomazany obraz jego osoby. Jakby dopiero niedawno otworzyła oszronione od deszczu i wilgoci drzwi, by w pełnej krasie zobaczyć jego postać. Denerwowało ją to, nie rozumiała własnych uczuć, a tym bardziej czynów, które robiła i które planowała zrobić.
– Mamo...?
– Och, Lorey! – zawołała, nagle jakby wybudzając się z letargu. Przyciągnęła do siebie córkę, jakby utwierdzając się w przekonaniu, że była prawdziwa. Gładziła jej plecy naturalnym, matczynym gestem i wtulała swój policzek w różowe, wyblakłe już włosy. Z cichym westchnieniem powoli odsunęła Lorey od siebie na długość swoich ramion, ale nie zabrała dłoni, trzymała je wciąż na jej barkach, gładząc je lekko. – Skarbie, musimy porozmawiać. Zdaję sobie sprawę, że nie chcesz mi mówić, co cię w tym momencie gnębi i nie zamierzam w to ingerować, postaram się poczekać, aż będziesz gotowa się zwierzyć, ale... Zadzwoniła ciotka Artella, prosząc, żebym przyleciała zająć się jej chorą matką, bo ona musi pilnie wyjechać i sama już sobie nie radzi z pracą i opieką...
– Ciotka Artella? Ta z Francji? – przerwała jej, chcąc się upewnić, tworząc w tyle głowy scenariusze co do tego, co planowała.
– Tak. Pomyślałam sobie, że mogłabyś pojechać ze mną. Odpoczęłabyś od tego miejsca, nabrała dystansu...
O nie.
– Mamuś, myślę, że to nie jest dobry pomysł. Nie zrozum mnie źle, ty powinnaś jechać jak najbardziej. Ale ja nie mogę – odpowiedziała hardo, zanim zdążyła zakończyć swoją wypowiedź.
– Nie mogę cię tu samej zostawić, nie po tym co się stało.
– A ja nie mogę stąd wyjechać, szczególnie po tym, co się stało. Mam naprawdę wiele ważnych spraw tutaj, muszę się nimi zając, poza tym nie mogę... – zostawić Xaviera, dodała w myślach, choć te słowa nie mogły przejść przez jej gardło. Patrzyła rozpaczliwie, na nieprzekonaną twarz swojej matki, modląc się, by jej zdeterminowanie pozwoliły jej zostawić córkę. Wolałaby, żeby wyjechała, mogłaby wtedy być bezpieczna, Lorey nie musiałaby się martwić o jej życie, gdy wejdzie w ten przeklęty świat, z którego nie będzie drogi powrotnej.
– Ale jak ty to sobie wyobrażasz? Po tym co się stało? Miałabym cię zostawić samą? Bez opieki? Jakiejkolwiek kontroli? Jestem okropna matką, moje dziecko chciało się zabić, jak mogłabym teraz wyjechać opiekować się kimś innym?
– Zupełnie normalnie, mamo – powiedziała twardo, patrząc jej głęboko w oczy, tak że dostrzegła granatowe plamki w jej oczach, kontrastujące z ogólną ich jasną barwą. – Zresztą, nie jestem tu sama. Xavier non stop do mnie wypisuje, każe mi meldować co pół godziny, czy ze mną wszystko w porządku i nie pozwala mi wyłączać lokalizacji w telefonie. Kontroluje mnie bardziej niż ty przez ostatnie osiemnaście lat! – dodała, podnosząc głos o ton. To była niezupełna prawda, ale i niecałkowite kłamstwo. Xavier napisał do niej dwa razy, ale więcej się do nie powtórzyło, dodatkowo z tą lokalizacją to była szczera prawda. Nie była w stanie tego pojąć, ale jego surowa wiadomość sprawiła, że nagle odechciało jej się jakichkolwiek kłótni i sprzeczek. Niezaprzeczalnie przemawiała przez niego głównie troska i choć wzdychała ciężko, pozwoliła mu widzieć nieustannie swoją lokalizację przez jeden miesiąc. Ale ani dnia dłużej.
Wyraz twarzy mamy Lorey się zmienił. Zupełnie jakby coś odjęło trochę ciężaru z jej barek, nawet lekko się uśmiechnęła!
– Z jakiegoś powodu ufam temu chłopcu. Skoro był w stanie skoczyć za tobą do lodowatej wody, byle tylko cię ratować, wierzę, że to zrobi. Dobrze. Pojadę sama, ale co wieczór masz do mnie dzwonić, albo wchodzę w pierwszy lepszy samolot i w pierwszej kolejności każe cię uziemić, odebrać telefon, notes, książki i laptopa. Na rok. Albo dwa. Ewentualnie cztery, jeśli będę naprawdę wściekła.
Lorey zaśmiała się lekko, kładąc swoje czoło w zagłębieniu jej szyi.
– Dobrze mamo. Kocham cię.
– Ja ciebie też, słońce. Nawet nie wiesz jak bardzo mocno.
– Pewnie nie tak jak ja.
Juliette westchnęła głęboko.
– Myślę, że ja bardziej. Nie kłóć się. Zabiorę ci słuchawki.
– Jesteś naprawdę wredną istotą. chodzącą po tej ziemi. Tak się nie robi! – pisnęła, odrywając się od niej. Kobieta zaśmiała się wesoło, przez chwilę nawet przypominała jej kobietę ze wspomnień Lorey, gdy jeszcze razem z tatą byli szczęśliwą rodzinką, bez zmartwień, trosk i bez strachu o nadchodzący dzień.
Lorey nie wiedziała tylko, jak długo będzie w stanie ją oszukiwać. Jak długo utrzyma iluzję tego, co tak naprawdę siedziało na jej sercu? To wszystko było jak bańka mydlana, w jednej chwili mogła pęknąć na miliardy mikroskopijnych kropel, chaotycznie spadających z nieba. Nie chciała, żeby tak się o tym dowiedziała, ale nie potrafiła wyobrazić sobie, jak bardzo znienawidziłaby ją, gdyby wyznała jej prawdę. Gdyby jej powiedziała, dlaczego chciała targnąć na swoje życie.