– Jesteśmy. Wysiadaj – wydukał sztywno Xavier, bez żadnej emocji w głosie. Zdawał się być tysiące kilometrów stąd, jego oczy przysłaniała mgła zamyślenia i rozterki. Włosy, które zawsze miał zaczesane do tyłu teraz luźno opadały na jego czoło, przysłaniając całą twarz, uwikłaną tysiącem emocji. Jedynym, co zdradzało jego stan, były zmarszczone brwi i przymrużone powieki, a przy tym Lorey nie widziała nikogo tak sprzecznego. Zdawał się być iluzją, projekcją jej umysłu, zabawką wyobraźni, nieistniejącym elementem marnej egzystencji. Patrząc na niego, zastanawiała się, co robić. Jak walczyć, kim się stać?
Czy była w stanie w ogóle walczyć?
– To wszystko jest jakieś chore – powiedział wzburzony Xavier, przerywając moment zamyślenia Lorey, gwałtownie wychodząc z samochodu. – Spróbuj tylko odwalić jakiś numer, a policzę się z tobą osobiście!
– Och, tak, oczywiście – mruknęła Lorey, nagle zalana falą irytacji i wściekłości, powtarzając ruch Xaviera, po czym ruszyła za nim, w złości kopiąc wszystko na drodze. Co on sobie w ogóle myślał? Jakim prawem? – Jakbyś nie zauważył, ciągle ,,liczysz się ze mną osobiście"! Odkąd tu jestem, nie mogę nic zrobić, bo jestem do ciebie przywiązana! Jak mam się uczyć, skoro mi na to nie pozwalasz? Jakim prawem zabraniasz mi zemścić się za zabójstwo mojego ojca?!
Xavier na chwilę zamarł, zdezorientowany, ale trwało to tylko sekundę, bo w następnej już złapał ją za ramię i zaprowadził do Tylera, który razem z Bartz stali przy jej zielonym jeepie. Oboje patrzyli skonsternowani na wściekłą Lorey i niemniej złego Xaviera, ale unikali kontaktu wzrokowego, jakby wstydząc się, że słyszeli ich kłótnię.
– Pilnuj jej, Tyler, ma się stąd nie ruszyć nawet o pieprzony centymetr. Zrozumiano? – zagrzmiał stalowy, niski głos Xaviera, chłodno niczym lód wydając rozkazy. Szarpnął jeszcze raz Lorey, tak że mimowolnie wylądowała przy Tylerze, który odruchowo złapał ją w talii, chroniąc przed upadkiem. Blondyn spojrzał na nią jeszcze raz mrożącym krew w żyłach żelaznym spojrzeniem. Zamknął ich w intymnej sferze swojego wzroku, wyraził tysiąc i więcej emocji, a jednocześnie na jego twarzy Lorey dostrzegała tylko złość. I choć trwało to ułamek sekundy, czuła się przez chwilę jak w innej czasoprzestrzeni, oddzielnym wymiarze, w którym spojrzenie zatrzymuje czas, oddech odbiera życie, a słowa zatrzymują akcję serca.
Ten wzrok jednak nie pozwolił jej się uspokoić. Czuła się oszukana.
Potem Xavier oddalił się, nie odwróciwszy ani raz, nawet mimo usilnych gróźb i wyzwisk Lorey, wyrywającej się z uścisku Tylera. Blondyn wziął tylko do ręki broń i ruszył głębiej w las, szukając Erica i innych chłopaków, chcąc rozpocząć akcje, po którą tu przyjechali.
– Jak możesz mi to robić? – spytała Lorey cicho, prawie szeptem, jakby samą siebie, pozwalając jednej, samotnej łzie spłynąć po policzku. Tyler trzymał ją mocno, ściskając jej ramiona i rozpaczliwie szukając wsparcia u Bartz. Ta skrzywiła twarz w grymasie, patrząc jak sylwetka Xaviera niczym cień znika wśród ciemnozielonych drzew.
* * * *
– Xavier! – syknął Eric, trzymając już przeładowaną, krótką broń w dłoniach. Siedzieli w rowie między lasem, a schowaną bazą Hien. Chociaż ciężko było nazwać to bazą - stary dom leśniczy z oknami, pozabijanymi deskami, którego jedyne wejście stanowił otwór, w którym najprawdopodobniej kiedyś były drzwi. Xavier wziął małą lornetkę wielkości kciuka od Matta i przyjrzał się uważniej wejściu. Strzegło go dwoje ludzi, jeden miał na sobie skórzaną, ciemną kurtkę, drugi jeansową. W dłoniach mieli długie karabiny, ale w tak opłakanym stanie, że Xavierowi zachciało się śmiać.
Oni chcieli tym zabijać króliki czy ludzi? Lepiej wyszliby, biorąc wiatrówki na śruty!
Opanował się jednak, zauważając gdzieś w oddali ruch. Czyjaś sylwetka zwinnie poruszała się między zaroślami. Xavier wstrzymał oddech, Eric dał znak, żeby się przygotować, ale Xavier go powstrzymał i nakazał się przyjrzeć. Znał te ruchy. Oboje znali te spontaniczne ruchy.
Bartz.
Eric wstrzymał oddech, widząc, jak blondynka tonie w jednym z krzaków i niczym rasowy snajper wymierza strzał w jednego z strażników.
Mignęła im tylko broń, odbijająca światło księżyca, a potem jeden z nich padł martwy na ziemię.
Reakcja była natychmiastowa. Drugi mężczyzna wymierzył broń w Bartz, nie potrafiąc jej dojrzeć, ta szybko przemieściła się wgłąb lasu, a Eric, nie myśląc nad niczym, precyzyjnie wystrzelił, trafiając w potylicę. Oboje leżeli martwi na ziemi, ale przez to, że Eric zachował się gwałtownie i nierozważnie, na zewnątrz wyszło troje innych ludzi. Jeden z nich zauważył skrywających się Xaviera i przyjaciół, po czym od razu zaczęli się kierować w tamtą stronę. Xavier nakazał się im rozproszyć, a sam poszedł okrężną drogą. Zadanie mieli jedno. Wejść do środka, odbić zakładniczki i przeżyć.
Gdy część chłopców zajmowała się kolejnymi ludźmi, Eric dobiegł Xaviera, zaraz za nim przybiegł Matt i we trójkę ruszyli do środka. Wewnątrz starego domku postanowili się rozdzielić, Eric i Matt mieli wejść, uwolnić dziewczyny, podczas gdy Xavier miał pilnować ich pleców i pozbywać się zagrożeń. Wspólnie skradali się przez wąski korytarz, na szczęście nie powodując skrzypienia podłogi w starej podłodze, po czym Eric namierzył pokój, gdzie przetrzymywane były kobiety. Xavier nie pierwszy raz miał styczność z handlem żywym towarem, ale nie potrafił nadal powstrzymywać buzującej ze wściekłości krwi w swoim ciele na myśl o tym, co te bydlaki robili i chcieli zrobić z tymi dziewczynami. Ruchem ręki nakazał wejść chłopakom do środka, podczas gdy on sam naładował broń najciszej jak potrafił i kucnął przy drzwiach, dokładnie obserwując każdy pokój.
Jeśli ktoś wyściubi choćby nos z któregoś pomieszczenia, Xavier miał w planach od razu go zabić.
Przez jakiś czas nic się nie działo, jedyne, co docierało do uszu Xaviera to stłumione głosy Erica i Matta, próbujących uwolnić prawdopodobnie związane kobiety. Ale potem zrobił się szum, parę osób weszło nagle na korytarz, nim Xavier zdążył w nich wymierzyć, ktoś zza jego pleców uderzył go w głowę, przez co stracił równowagę i zanim udało mu się opanować, dwóch barczystych mężczyzn pociągnęło go za ramiona do jednego z pokoi, w trakcie kiedy inni bili się z jego przyjaciółmi. Ciemność spadła na Xaviera tak gwałtownie, że początkowo się wystraszył, ale potem w jego głowie zapanowała pustka i nim się zorientował, padł nieprzytomny na ziemię.
* * * *
– Chciałabyś się podzielić tym, co się stało? – spytał Tyler, o dziwo, bardzo delikatnie. Lorey spojrzała na niego nieprzytomnym spojrzeniem, badając jego twarz i próbując się na czymś skupić, ale w głowie wirowało jej od miliona myśli i szczerze mówiąc jedyne, co chciała, to iść spać. Nie czuła się zmęczona, ale chciała odpłynąć, uspokoić się, uciec od tego wszystkiego. Tyler wciąż wpatrywał się w jej oczy, szukając odpowiedzi na swoje pytanie, ale Lorey nie wiedziała, co mu powiedzieć. To, co było w jej sercu było równie pogmatwane co hiszpańska telenowela. Przyjrzała się mu uważniej, zbierając powoli myśli.
I właśnie wtedy, patrząc w ciemne, pełne nadziei i zmartwienia oczy Tylera, zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo pusta cały czas była. Jak bardzo złudna była jej naiwność, że wciąż udawała przed samą sobą, że to wszystko, co się działo, to nieprawda. Cała egzystencja Lorey jakby w jednym momencie prysła jak bańka, sens zmienił się w chaos myśli i dudniące serce, które nigdy nie przestanie bić, dopóki nie utraci nadziei.
– Muszę tam wejść, Tyler – powiedziała stanowczo, prostując się, nie spuszczając wzroku z oczu chłopaka. Mina mu zrzedła. Już nie był łagodnym, pełnym człowieczeństwa chłopcem. Teraz był prawą ręką Xaviera i Erica. Maska została nałożona, czas rozpocząć łowy.
– Nie możesz, słyszałaś Xaviera.
– Tyler, ja m u s z ę to zrobić. Nie mam innego wyjścia. Jeśli tam nie wejdę, będę zmuszona się zabić. – Z jakże wielką łatwością i obojętnością Lorey potrafiła mówić o własnej śmierci. Co się zmieniło? Dotychczas nawet przez myśl jej to nie przeszło. Owszem, bywało ciężko, ale nigdy nie brała pod uwagę opcji poddania się, to było dla niej za mało, by się poddać. Walczyła dalej.
Ale teraz, stojąc wręcz twarzą w twarz z własnym koszmarem, świat i życie zdawały się być niepotrzebnym elementem jej egzystencji. Mogła zakończyć to tu i teraz. Byle tylko zabrać tych czterech zbirów ze sobą. Tylko to się liczyło. Zemsta, malująca na czerwono kontury wszystkiego, co mogła zobaczyć.
– Powiedz mi raczej, dlaczego musisz to zrobić – spytał Tyler, łagodząc swój na pozór surowy ton. Zdawał się teraz brzmieć jakby mówił do małego dziecka, niezdolnego do jakichkolwiek czynów, jakby chciał go przekonać do oczywistości, w które on nie wierzy.
Lorey wzięła głęboki oddech. Albo mu powie, albo jej nie puści. Ma przewagę liczebną.
Ta przewaga patrzyła na nich z boku zmartwionym wręcz wzrokiem. Przeskakiwała niebieskimi oczami w tę i z powrotem, z Lorey na Tylera i na las. Jej dwa kucyki spięte tuż przy karku podskakiwały z każdym, najmniejszym ruchem, a małe kolczyki dzwoniły w akompaniamencie szeptów naszych towarzyszy. W końcu nie wytrzymała, odbezpieczyła broń i rzuciła się biegiem w las, nie zważając na syki Tylera, który czuł, jakby już dawno przegrał z nią wojnę.
– ,,Hieny" zabiły rodziców Xaviera, wiesz o tym? – zapytała Lorey, odwracając się na Tylera. Była pewna, że Bartz musi mieć jakiś plan. Ona zawsze coś miała w zanadrzu.
– Tak, wiem. Wszyscy to wiedzą – odpowiedział Tyler, lekko zirytowany. Jak mogła sądzić, że nie wie? ,,Jak śmiesz?" zdawały się mówić jego oczy i skrzywione usta.
– Mojego tatę też zabili – powiedziała najcichszym szeptem, jakim mogła, ale Tyler usłyszał. Bardzo dokładnie, bo grymas zmienił się w zdziwione spojrzenie, a skrzyżowane ręce opuścił powoli wzdłuż ciała. Krok po kroku, jakby obchodził się właśnie z płochliwym jagniątkiem.
– Lorey... Nie mogę cię tam puścić samej – wydukał wręcz błagalnym, proszącym o wybaczenie spojrzeniem.
– To nic. Po prostu mi nie pozwoliłeś. I żadne z was nie widziało, kiedy się wymknęłam. Zorientowaliście się za późno. I was pobiłam. Szkoliłam się, Bartz to wie, ale nie wiedziała, że tak dobrze. Czy to dobre wytłumaczenie? – powiedziała Lorey bardzo szybko, zbyt szybko, wręcz na jednym oddechu, między jednym biciem serca, a drugim. Nim usłyszała, zapewne przeczącą odpowiedź Tylera, kopnęła go tuż nad biodrami, tak że stracił równowagę, wyrwała broń z jego kieszeni i na ułamek sekundy patrząc na znikającą w oddali Bartz, rzuciła się biegiem w kierunku letniskowego domku, mając w głowie tylko pustkę i buzujące emocje.
* * * *
Lorey znała ich plan, wiedziała, że chcieli się włamać po cichu, ogłuszyć dwóch strażników, paru chłopaków powinno pilnować wyjścia, a reszta miała wejść wewnątrz budynku, zlokalizować zakładników, wykraść pieniądze i porwane, a potem, przy wyjeździe, zabić jednego z nich w formie ostrzeżenia, ale zanim dotarła do tylnego wejścia już wiedziała, że coś poszło nie tak.
Po pierwsze, nie było żadnego tylnego wejścia, było jedno. Bez drzwi. Domek był malutki, dużo mniejszy niż zakładali, w stanie kompletnie opustoszałym, jakby już dawno nie używanym. Po drugie, mieli wejść po cichu, bez żadnego większego zainteresowania, a do Lorey docierał gwar i hałas z wewnątrz. Niepokojący hałas.
W prawdzie strażnicy leżeli zabici, a nie ogłuszeni, ale nikogo przy nich nie było. Co więcej, ze środka wydobywały się krzyki. Kobiece krzyki.
Co poszło nie tak?
Lorey Po cichu weszła do środka, bacząc na każdy krok i każdy oddech. Musiała robić to najciszej, jak tylko mogła, stawiałam kroki tylko tam, gdzie było największe prawdopodobieństwo, że nikt nic nie usłyszy. Z każdym kolejnym krokiem zdawała sobie sprawę, że krzyki były pomieszane ze śmiechem, paranoicznym, cynicznym śmiechem i stęknięciami bólu, jękiem i głośnymi rozmowami. Nie wiedziała, co się dzieje, ale była świadoma, że nie było to nic dobrego. Wręcz przeciwnie, coś poszło całkowicie nie tak jak powinno.
– ...gdzie jest dziewczyna? – Usłyszała w oddali stłumioną część rozmowy, co od razu przykuło jej uwagę, odwróciła się więc i poszła w kierunku usłyszanego dźwięku. Poczuła dym papierosowy i coś, co śmierdziało jak alkohol, ale alkoholem zdecydowanie nie było. Rozejrzała się wokół i zbliżywszy do drzwi, wytężyła słuch, napinając się jak struna, wstrzymując oddech i w razie jakiegoś wypadku łapiąc broń w obie ręce.
– Nie wiem... o czym... mówisz. – Przerwa. Słychać mocne uderzenie. Czyjeś ciało odbiło się od ściany, przy której stała Lorey po drugiej stronie, powodując wzdrygnięcie całego jej ciała i mimowolnie przymknęła oczy, choć wiedziała, jak w takiej chwili było to ryzykowne. Znała ten głos, a jednocześnie nigdy wcześniej nie wydawał się być dla niej tak obcy. Rozejrzała się panicznie wokół, wciąż bojąc się, że ktoś zaraz tu wejdzie.
Cholera, Lorey, jesteś w siedzibie pieprzonego gangu, zaraz ktoś może cię zabić, przestań zachowywać się jak paranoiczne dziecko i zachowaj zimną krew!
Głosik rozsądku, któremu chyba powinna dać na imię Dave, sprowadził ją na ziemię, zmuszając do usłyszenia dalszej części rozmowy. Przyłożyła więc ucho do ściany i skupiła się, rozglądając dodatkowo wokół.
– Nie graj idioty. Widzieliśmy was. Siedziała z tobą dziewczyna o krótkich, różowych włosach. Gdzie. Ona. JEST? – zagrzmiał niski baryton, podrywając się z krzesła (co Lorey wywnioskowała po charakterystycznym szumie, rozbrzmiewającym z podłogi) i podchodząc do oponenta, wymierzył mu jakimś przedmiotem cios w szczękę. Lorey usłyszała cichy jęk. I wtedy przypomniał się jej Xavier, gdy w kantorku niechcący uderzył się o jedną z mioteł.
To był Xavier.
Oni bili Xaviera.
Xavier jest w tarapatach.
Co mam zrobić?
Nikłe wspomnienia przelatywały przez głowę dziewczyny, ale w momencie, gdy jej emocje osiągnęły zenit, gdy dotarło do niej, że ci ludzie jej szukają, nie mogła zachować zimnej krwi. Postąpiła najbardziej nieodpowiedzialnie, podjęła najgorszą z możliwych decyzji. Decyzję, której nie mogła żałować.
Zdecydowanym krokiem wyszła zza drzwi i weszła do pokoju, dynamicznie zamykając je za sobą.
Teraz nie pozostawało nic innego, jak ponieść konsekwencje swojej decyzji.
Ale nikt nie uprzedził jej o wadze tych konsekwencji.