Szpital.
Nienawiść Xaviera do tego miejsca była ogromna odkąd był małym dzieckiem, nie kojarzył go z ratowaniem, a jedynie ze śmiercią i bólem. Kiedy w jednej z sal znalazła się Rey, poczuł nagle wielką potrzebę wymiotowania. Nie mógł znieść tego zapachu, tych krzyków z odległych, objętych intensywną terapią sal. Patrzenie na ludzi, którzy nie byli w stanie swobodnie utrzymać w ręku widelca... Nienawidził szpitali. Były jak więzienia, z tą różnicą, że przy drobnym szczęściu dało się go opuścić szybciej.
Xavier siedział na skrzypiącym, twardym, białym krzesełku, trzymając kurczowo rękę Rey. Jakiś lekarz próbował go przedtem uspokoić mówiąc, że nic jej nie będzie dzięki szybkiej reakcji oraz że na szczęście nic sobie nie złamała. Jedyne co jej w tym momencie najbardziej zagrażało to niska temperatura ciała, której się nabawiła przez lodowatą wodę. Xavier jednak nie słuchał go zbyt uważnie, za bardzo rozemocjonowany, nie rozumiał, co znaczyły jego słowa, wpuszczał i wypuszczał je jakby były papierowymi samolocikami, rzucanymi przez okno w szkole. Nic nie mogło odwrócić jego uwagi od Rey.
– LOREY! – Krzyk z korytarza, pełen rozpaczy i skumulowanego strachu sprawił, że chłopak gwałtownie otworzył oczy i podniósł głowę, która leżała tuż obok śpiącej Rey. Odwrócił się, chcąc sprawdzić, co się stało, ale wtedy wylał się na niego kubeł zimnej, nie, lodowatej wody.
To mama Rey.
Jej mama.
To jest jej mama.
Nagle fala wstydu zalała jego serce jak lawina. Xavier skulił się, nie potrafiąc spojrzeć jej w oczy. W kółko powtarzała imię swojej córki, dotykając jej policzków, szyi, poprawiając włosy, które sam miliony razy poprawiał. Płakała ogromnymi łzami, zdążyła zmoczyć całą swoją twarz i odrobinę pościeli Rey. Szlochała mocno, ledwo łapiąc powietrze, na zmianę powtarzała tylko imię i ,,przepraszam", zupełnie jakby to ona wypchnęła ją z tego mostu. Xavier odważył się podnieść lekko głowę i spojrzał na nią uważniej niż wcześniej. Różniła się od Rey, miała trochę inną budowę nosa, pełniejsze wargi i kolor oczu - nie był ciemnozielony, jak w przypadku dziewczyny, a piwny, wręcz wyblakły.
Patrząc na nią, Xavier zrozumiał, jak wielką miłością darzyła swoją córkę, nie był w stanie wyobrazić sobie boleśniejszego widoku od tego. Wciąż jednak nie był w stanie znieść jej łez i czuł się ogromnie zawstydzony, głowa ciążyła mu i pragnął jedynie zapaść się pod ziemię. Czy miał prawo tutaj być? Jak mógł dopuścić do takiej sytuacji, dlaczego w ogóle nie pomyślał wcześniej, nie zatrzymał jej tamtej nocy, dlaczego pozwolił jej iść do domu?
– To... ty ją uratowałeś? – Usłyszane nagle pytanie wybudziło go z transu myśli. Spojrzał wręcz przestraszonym wzrokiem na mamę Lorey, po czym pochylił głowę i zamknął oczy, bojąc się, że jego własne zmartwienia przejdą na nią. Nim odpowiedział, wziął głęboki wdech, upewniając się, że łzy nie opuszczą jego oczu, gdy tylko się odezwie.
– Przepraszam, powinienem był domyślić się wcześniej, byłem bardzo nieodpowiedzialny. Przepraszam, że pozwoliłem, by coś jej się stało. – Słowa, które bał się wypowiedzieć na głos teraz zdawały się być lekkie jak piórko. Wyznawał jej od razu swoje winy, zupełnie jakby czuł wobec niej obowiązek. Zamiast trzymać nerwy na wodzy po prostu złapał mocniej rękę Rey i pochylił ponownie głowę. Jedyne, nad czym chciał mieć kontrolę, to swoje łzy.
Nie płacz, nie możesz.
Xavier nie był w stanie zrozumieć, kiedy i jak to się stało, ale poczuł ciepły dotyk ręki tej kobiety na głowie. Czule, jakże naturalnym, matczynym gestem zaczęła go głaskać. Jej dłoń była kojąca, przez chwilę chłopak czuł się bardzo bezpiecznie, nagle przypominając sobie dzieciństwo. Długie palce wpadały w jasne włosy, a podświadomość rzuciła obraz jego własnej mamy, pełnej swojego typowego półuśmiechu przed oczy. Trzęsąc się ze smutku, Juliette głaskała go dalej, przez co parę razy niechcący pociągnęła Xaviera za pojedyncze kosmyki, ale jakoś nie zwracał na to uwagi. Zdziwiony jednak tym nagłym, niespodziewanym gestem, spojrzał na nią, zalaną łzami, ale uśmiechającą się do niego czule.
– Nie mogłeś tego przewidzieć, coś musiało się stać, o czym nam obojgu nie powiedziała. Nie obwiniaj się, dziecko. To nie twoja wina – wyszeptała słabym, zachrypniętym od wcześniejszego krzyku głosem. Jakże niechciana łza spłynęła po jego policzku, osamotniona, zupełnie jak on sam, mimo że ze wszystkich sił starał się nie płakać. To była jego wina. Wiedział, dlaczego to zrobiła, ale jak głupi dzieciak myślał, że jeśli pokaże jej swoje uczucia, odgoni te czarne myśli, które zagnieździły się jej w głowie. Przecież minęły dopiero dwa dni od jej zabójstwa, poczucie winy musiało ją niszczyć od środka.
A ja głupi na to pozwoliłem.
– Przepraszam, tak bardzo przepraszam! – krzyknął, w końcu wybuchając, ściskając jedną dłonią rękę Rey, a drugą poduszkę tuż obok jej głowy. Zatopił twarz w szpitalną pościel, płacząc i naprzemiennie krzycząc. Czuł się zażenowany, że tak reagował, ale nie mógł nic poradzić na to, jak zachowywało się jego serce. Mama Lorey próbowała go pocieszyć, co właściwie pogarszało sytuację, ponieważ tracił nad sobą panowanie jeszcze bardziej. To przecież powinno być odwrotnie. To on powinienem dodawać jej otuchy, wspierać ją w tej ciężkiej chwili i być silny. Dlaczego tego nie potrafił? Z zimną krwią umiał strzelić do mężczyzny, który należał do Hien, a popłakał się jak niemowlę, bo dotknęła go dłoń mamy dziewczyny, na której mu zależy. Bo co, bo przypomniała mu matkę?
To takie żałosne, Xavier.
– Już dobrze, kochanie. Wszystko będzie dobrze, shh – szeptała kobieta, tym razem całując go w czubek głowy. Kolejny naturalny gest, wręcz automatyczny. Matczyny. Xavier powoli spróbował doprowadzić się do porządku, pociągając nosem i wycierając oczy ręką. Wtedy też zrozumiał, że gdzieś na korytarzu musiała wypaść mu bluza. Powiedziawszy o tym kobiecie, z trudem się podniósł i ociężałym krokiem ruszył na korytarz, wzdychając ciężko za każdym razem. Kiedy wyszedł z pokoju, zobaczył czarną, zwiniętą na każdy możliwy sposób bluzę, którą poznał tylko dlatego, że w znajomym miejscu, pod łokciem miała łątkę z wizerunkiem kota. Bartz mu ją przyszyła, kiedy przypadkowo ją podziurawił, jeszcze kiedy byli małymi dziećmi i ich rodziny się przyjaźniły. Zanim świat stał się szary. Kolory już wyblakły, widać było tylko słaby zarys ogona i uszu. Z nikłym uśmiechem blondyn podniósł ubranie, pełne wielu wspomnień, po czym usiadł na plastikowym krzesełku zaraz za nim, zupełnie już nie wiedząc, co robić. Czuł się bezsilny i wyprany z emocji, nie wiedział, na czym skupić myśli, ale starał się choć przez chwilę nie myśleć o Rey. Mieli problem na głowie, o którym zapomniał, przez całą tę sytuację.
Hieny chciały dopaść Lorey. Polowali na nią jak na padlinę.
Chwilę po tym, gdy o tym pomyślał, zadzwonił telefon w jego kieszeni. Z niemałym trudem wyjął go, po czym od razu odebrał, dostrzegając twarz Erica na wyświetlaczu.
– Co jest? – spytał, siląc się na stanowczy ton. Nie mógł im pokazać swoich słabości, nawet Ericowi. Dość już wstydu się najadł.
– Xav, mamy problem – powiedział poważnym, wręcz grobowym tonem po drugiej stronie słuchawki.
– Mów.
– Dostaliśmy kolejną groźbę, nie wiemy jak na to reagować – powiedział, a Xavier poczuł, jak jego głos lekko zadrżał.
– Nie mówisz mi wszystkiego – odpowiedział, płytko oddychając, powoli zaczynając się irytować. Nie miał całego dnia, wciąż nie wiedział, jak z Rey, a Eric zachowywał się, jakby wszystko miało być pod jego kontrolą. – Eric! Gadaj, co jeszcze?
– Xav... Nikt nie zna naszego adresu. Nikt nie wie, gdzie jest nasza dziura. Groźba była w twojej szkolnej szafce, ale na nasz adres podrzucono tę samą kopertę. To oznacza, że wśród nas jest zdrajca. – Ostatnie słowa brzmiały jak niewyraźny szept, a jednak Xavier doskonale rozumiał, co do niego mówił. Tak dokładnie, jakby dostał w policzek.
Jeśli to prawda i wśród nich był szpieg Hien, będzie miał z Xavierem osobiście do pogadania. Ze wszystkich zbrodni świata zdrada była dla niego najgorszym możliwym ciosem. Nigdy jej nie wybaczy, jeśli ktoś się tego dopuści, nieważne jak bliski byłby jemu sercu.
Ale w głębi duszy Xaviera rósł kolejny niepokój. Początkowo lekko kiełkował, ale w miarę mijanych minut rósł w przerażającym tempie.
Czy to możliwe, że Eric mu nie powiedział wszystkiego?
* * * *
– On się zorientuje na pewno – powiedziała Bartz, kiedy Eric się rozłączył.
– Tak wiem i o to mi chodziło.
– Co? – Tyler, chociaż wtajemniczony, dalej nie rozumiał sensu całego ich przedsięwzięcia.
– Xavier potrzebuje teraz dopalacza – zaczął powoli tłumaczyć Eric, prostując się na kanapie, ściskając telefon w spoconych dłoniach. – Nie mam na myśli używki, a po prostu takiego motywującego kopniaka. Teraz, kiedy naprawdę zależy mu na bezpieczeństwu Lorey, musi wziąć się w garść i zacząć jeszcze bardziej poważnie traktować to wszystko. Dotychczas poznawaliśmy ten świat, pomniejsze napady, kontakty, to wszystko było jak zabawa dzieci we mgle. Ostatnia nasza akcja kosztowała nas uwagę Hien. Pamiętam, jak to wyglądało u ojca, popadał w obłęd, kiedy początkowo się ich bał. Potem zmienił się diametralnie. Ci ludzie są bestiami i nie cofną się przed niczym. Musimy zacząć działać – powiedział, patrząc kolejno na twarze swoich przyjaciół.
– Myślisz, że to mu pomoże? – spytała cicho Holly, trochę mniej pewna tego wszystkiego niż była pięć minut temu.
– Musi – odpowiedział Eric, po czym wziął głęboki oddech. – Ciężko to przyznać, ale z jakiegoś powodu gramy z tymi ludźmi w pokera, a stawką jest życie Lorey. – Ironiczny śmiech przerwał jego wypowiedź w połowie. – Biedna, pewnie nawet nie jest świadoma, w jakie gówno się wpakowała.
– A jeśli jest świadoma? – wyrwało się Holly. Każdy spojrzał na nią piorunująco, ale ona wzruszyła tylko ramionami. – Nie patrzcie tak na mnie, Lorey nie jest idiotką z tego co zdążyłam zauważyć. Przypomnijcie sobie, dlaczego próbowała się zabić. – Tyler wciągnął głośno powietrze przez usta, jakby się krztusił, ale Holly zignorowała go, wiążąc włosy w wysoką kitkę, po czym kontynuowała. – Facet, którego zabiła musiał jej coś powiedzieć, zanim pociągnęła za spust. Powinniście być tego świadomi. Lorey ma teraz dwie ścieżki - pójdzie z nami albo przeciwko nam.
– Nadal nie rozumiem do czego jest im potrzebna nastolatka bez żadnej przeszłości. Xavier, Eric, Tyler - ich mogłabym zrozumieć, każdy miał wkład albo powiązania z Hienami. Ale Lorey? Co ona ma do tego? – rzuciła głucho Bartz, opierając dłonie i podbródek.
– Myślałem nad tym – wtrącił się Tyler, podnosząc się z małego krzesełka, chwytając za kark i zaczął chodzić w kółko, zupełnie jak wtedy, gdy dowiedział się o jej pobycie w szpitalu. – Lorey powiedziała mi coś, kiedy uciekała tamtej nocy do Xaviera.
– Co takiego?
– Hieny zabili jej ojca – powiedział sztywno, nagle się zatrzymując. – A jeśli im właśnie o to chodzi? Jeśli jej ojciec miał jakieś długi, a oni chcą spłaty?
– To miałoby sens – odpowiedział Eric, kiwając powoli głową. Holly odetchnęła głęboko, ale nie poczuła żadnej ulgi - właściwie to poczuła napięcie.
– Czyli co, ścigają ją za stare uczynki jej ojca? – rzuciła oschle, patrząc ślepo w jakiś punkt na ścianie.
– Jedno jest pewne, musimy ją teraz chronić. To wszystko wymknęło się spod kontroli.
– A czy kiedykolwiek mieliśmy nad tym jakąś kontrolę? – spytała ponuro Bartz, kuląc się w sobie, jakby traciła resztki nadziei. Eric opiekuńczo otoczył ją ramieniem.
– Tak. Mamy po swojej stronie Gale'a, wiele kontaktów, mamy również twojego tatę, doświadczenie mojego ojca, upór Xaviera, umiejętności nas wszystkich. Damy radę, musimy tylko dobrze się przygotować.
– Obyś miał rację – wyszeptał Tyler, ciężko opadając na kanapę.
Nikt nie odpowiedział, ale każdy w głowie miał tę samą myśl.
Oby.
* * * *
Białe i jaskrawe kolory szpitala kojarzyły się Gale'owi z jakimś obłędem. Rzadko kiedy w nich bywał, częściej załatwiać sprawy klientów, niż swoje, ale miejsce zawsze pozostawiało dozę niechęci.
Może przez swoje zdenerwowanie, może przez emocje, trudno powiedzieć, jak to się stało, że wchodzący do szpitala Gale nie zauważył wybiegającego z niego Xaviera. Minęli się niczym dwa cienie, jak duchy, potężne rumaki, zaklęte w postaci ludzi. Zapatrzeni we własne, tak podobne, choć jednocześnie odmienne cele nie zwracali na siebie uwagi, pogrążeni w swoich planach. Gale biegł ku schodom, próbując znaleźć recepcję, a Xavier, zdeterminowany chronić to, co było dla niego ważne, wybiegł z przytłaczających, białych murów, rzucając się w wir pogmatwanego życia.
Choć w recepcji sceptycznie na niego spoglądano, jakimś cudem udało mu się znaleźć odpowiednią salę i jak burza wpadł do środka, powstrzymując jęk bólu, gdy przypadkowo uderzył zranionym wcześniej bokiem o framugę drzwi. Świat jednak przestał dla niego istnieć bardziej niż zazwyczaj, kiedy zobaczył nieprzytomną Lorey, bezbronnie leżącą na szpitalnym łóżku. Niespokojnie kręciła głową, włosy przykleiły się od potu do czoła.
Wyglądała tak słabo.
Wszystkie bariery zdawały się powoli puszczać, a Gale jeszcze bardziej nie rozumiał, co się z nim działo.
Nagle zapragnął jedynie ją stamtąd zabrać w jakieś bezpieczne miejsce, z dala od wszystkiego, co mogłoby zranić. Podchodząc bliżej do łóżka, czuł odrętwienie na całym ciele, jakby coś powstrzymywało go przed pójściem dalej. Kręcąc głową, odrzucił wszystkie wątpliwości i lęki, w końcu siadając przy niej, ze zmarszczonym czołem patrząc na niespokojną twarz Lorey.
– Przepraszam, że nie zdążyłem przyjść wcześniej, zanim cokolwiek się stało – wyszeptał z bólem w sercu, dotykając jej dłoni opuszkami palców. Ku jego zdziwieniu Lorey zaczęła oddychać szybciej i sapać, jakby próbując coś powiedzieć.
– Nie... – wycharczała, kręcąc głową, a pot na jej czole nasilił się znacząco. – Nie, Xavier... Ty nie... nie możesz... Zabiłam go, ja... ja zabiłam... – dodała, a łzy popłynęły z jej oczu niczym płatki kwiatów wiśni opadające na ziemie. Powoli i płynąć własnym torem. Po tym zaczęła znowu szybciej oddychać, więc Gale przyłożył jej dłoń do czoła, a kiedy zrozumiał, że jest rozpalona, postanowił szybko zawołać lekarza, bo gorączka mogła być dla niej niebezpieczna.
Wychodząc z pokoju, aby personel szpitala mógł się nią zająć, Gale myślał tylko o słowach, które wypowiedziała. Nie mógł zrozumieć, o co w tej historii chodziło, ale wiedział, że powinien jak najszybciej skontaktować się z Xavierem. W tej sytuacji tylko on mógł mu coś powiedzieć.