Sprawa wyglądała trudniej, niż Lorey mogła sądzić. Cóż, nie okłamię nikogo mówiąc, że była cięższa, niż wszystkie sprawy wcześniej, z którymi przyszło się jej mierzyć, a rozczarowanie, którego doznała, porównywalne było do tego, kiedy kupujesz zupkę chińską z nadzieją, że przyjemnie zjesz ją w domu, oglądając odcinek ulubionego serialu, ale w domu orientujesz się, że jak zwykle spierniczyłeś sprawę i kupiłeś ten sam smak, ale firmy, której nienawidzisz. A do tego internet przestał działać.
Myślę, że każdy z nas jest w stanie ją zrozumieć.
Po kilku spotkaniach z Joshem, Lorey odkryła, że choć wydawał się być łatwym sposobem na dostanie się do ich siedziby, był okropnie trudnym człowiekiem. I to nie tylko pod tym względem, on mówił mniej niż oczekiwała, niż w ogóle mogła oczekiwać, odzywał się tylko i wyłącznie wtedy, kiedy jego odpowiedź była naprawdę wymagana, a nie wystarczało jedynie kiwnięcie bądź kręcenie głową. Musiała więc dobierać słowa i pytania w taki sposób, aby nie można było na nie odpowiedzieć zwykłym ,,tak", lub ,,nie". Sprawiało jej to niemałą trudność, Lorey, która była przyzwyczajona do łatwego nawiązania kontaktu z ludźmi, której relacje przychodziły tak łatwo, jakby ktoś otwierał nagle drzwi i jeszcze z uśmiechem zapraszał do środka, teraz całkowicie poważne i boleśnie zderzyła się z ceglanym murem, od którego odbiła się jak gumowa piłeczka i wylądowała kilka metrów dalej.
Układanie tych rozmów było o wiele trudniejsze, niż się zdawało. Niż wszystkim mogło się wydawać!
Każde ich spotkanie wyglądało mniej więcej tak samo, jak symulacje, powtarzane w kółko, zmieniające tylko miejsce, aby sprawdzić, jak sztuczna inteligencja zachowuje się w różnych warunkach - wychodzili coś zjeść, Lorey pytała o jego samopoczucie, o jego zainteresowania, często kilkukrotnie, nawet jeśli piąty raz słyszała o zamiłowaniu do starej literatury i ciężkiej muzyki, zmuszała go do jakiejkolwiek interakcji, ale samo to było trudne, nie potrafiła sobie wyobrazić, jak trudne będzie musiało być wypytanie go o nich.
Nie mogła jednak w tym momencie zmienić celu, bo wyglądałoby to zbyt nienaturalnie, a ktoś mógłby zacząć coś podejrzewać, bo choć większość z nich nie posiada zbyt wiele szarych komórek, to parę ogarniętych tam osób musi być, skoro zdołali ukryć tyle okropieństw, a pewnie było ich jeszcze więcej. Musiała więc kurczowo uczepić się Josha, posyłać mu miliony zalotnych uśmiechów, aby nadrobić nimi rozmowy i w międzyczasie usilnie myśleć nad tym, jak z tego chłopaka wyciągnąć jakiekolwiek informacje. Byli na etapie, który można było zaliczyć pomiędzy flirtowaniem, a randkowaniem, ale że nie chciała z własnej moralności wyjść poza nią, musiała wymyślić sposób, który płynnie jak woda w strumyku przeniósłby ją do ich siedziby, a gdy wkręciłaby się w tłum, pozwoliłaby znajomości z Joshem umrzeć śmiercią zupełnie naturalną. Powoli rzadziej by odpisywała i mniej rozmawiała, co akurat wydaje się być łatwiejsze teraz, gdy już wie, jaki jest. Ale i tak Lorey rozpierała irytacja na myśl, że nie ma pojęcia co zrobić, aby coś powiedział.
Spokojnie, Lorey, pomyślała. Jeśli dobrze to rozegrasz, ten chłopak sam cię tam zaprowadzi.
Problem w tym, że nie miała zielonego pojęcia, jak mogłaby to dobrze rozegrać.
* * * *
Xavier spojrzał z irytacją na swojego przyjaciela, który ze znużeniem próbował nauczyć Tylera używania broni. Ciemnowłosy chłopak od dawna męczył ich, że jedyne do czego go dopuszczają to komputery i włamywanie się do sieci Hien, aby stamtąd wykradać informacje o ich położeniu. Według Xaviera była to naprawdę dobra pozycja i jedna z ważniejszych w ich małej ekipie, ale z drugiej strony rozumiał pobudki chłopaka - gdyby umiał tylko bawić się komputerami, a obracał w takim środowisku, również chciałby umieć się bronić.
Dlatego poprosił Erica o naukę. Sam chciał to zrobić, ale zgodnie uznali, że jeśli chodzi o naukę czegokolwiek kogokolwiek, to Xavier jest na ostatnim miejscu osób, które powinny mieć kontakt z innymi ludźmi. Gdyby się zirytował za bardzo, mógłby niechcący zrobić coś Bogu ducha winnemu Tylerowi.
Dlatego to właśnie Eric postanowił się z nim męczyć.
Tyler trzymający w ręku Astrę A-70 wydawał się wyglądać równie niepewnie i niewłaściwie, niczym dziecko, które zgubiło drogę. Bardziej pasowałby mu zdaniem Xaviera lizak, które nieraz można było kupić w wesołym miasteczku. Komiczna groteska.
Ręka Tylera, choć na klawiaturze pewna i lekka, teraz drżała niekontrolowanie, jakby ciężar czarnego pistoletu, który przecież nie był wcale ciężki, bo ważył jedynie osiemset trzydzieści, może pięćdziesiąt gramów mu przeszkadzał. Przy jego dużej ręce czarny pistolet zdawał się wyglądać jak zabawka, lufa tylko odrobinę wystawała zza jego dłoni. Broń Erica, którą pożyczył Tylerowi na czas jego nauki była ze stali oksydronowej, której chwyt był z czarnego plastiku, a magazynek znajdował się po lewej stronie szkieletu, w tym samym miejscu gdzie zatrzask zamkowy. Xavier lubił tę broń - w końcu sam ją Ericowi dał w prezencie urodzinowym. Osobiście jednak wolał takie pistolety jak Beretta 92F - była prawie dwa razy większa od Astry, chociaż kaliber był tej samej grubości, ale w bertcie mieściło się nie osiem, a piętnaście nabojów, co sprawiało, że Xavier czuł się z nią pewniej. Co nie zmieniało faktu, że dobrze było uczyć się na mniejszych broniach. Zarówno Xavier jak i Eric dochodzili do wniosku, że gdy opanujesz małą broń, do większej idzie się łatwiej przyzwyczaić niż na odwrót.
Czasami przez myśl przechodziło mu, że to okropnie bolesne i niewłaściwe, że jako prezenty dają sobie bronie, a w myślach ćwiczą taktyki i panowanie nad nią, ale co innego mógł zrobić, gdy to środowisko właśnie tak go wychowało? Wszystko zaczęło się od rodziców i ich brudnych interesów, a spotęgowało to ich morderstwo. Całego jego dzieciństwo obracało się wokół śmierci i broni, co innego mógł więc zrobić, jeśli nie zaakceptować swojego losu i dostosować się do niego?
– Tyler, nie trzęś się tak jakbyś miał stać nad jakimś truchłem – powiedział beznamiętnie Eric, zupełnie jakby rozmawiał o rzeczach tak błahych jak pogoda. Tyler spojrzał na niego znacząco. Oczywiście, przykład nie był dość dobrany – właśnie po to uczył się Tyler, żeby w razie czego umiał wroga zabić. Ale on miał naprawdę dobre i wrażliwe serce, sam Xavier nieraz nie dwa zastanawiał się, co go tu tak naprawdę przywiodło. Poza niesamowitymi zdolnościami hakerskimi Tyler nie robił nic poza prawem. Właściwie nawet nie chciał, ograniczał się do swojego komputera i czasem mruczał, że nie nadaje się do niczego innego, ale Xavier nic nie mógł z tym zrobić - Tyler nie wykazywał wcześniej chęci nauki, więc po co on miałby wychodzić z propozycją jako pierwszy?
– Spróbuj wycelować w tarczę przed sobą. Odbezpiecz broń, wyprostuj ręce, przyjmij postawę, którą ci pokazałem i spróbuj wymierzyć do samego środka – poinstruował go Eric, patrząc uważnie na Tylera. Ten niezbyt wiernie oddał pozę, którą wcześniej pokazywał mu jego instruktor, więc z wielkim westchnieniem, ale i cierpliwością Eric poprawił go, pomógł odpowiednio ustawić nogi i położył dłoń na wierchu broni.
– To twoje przedłużenie ręki, przestań traktować ją jak wroga – mruknął, odsuwając się od Tylera na bezpieczną odległość. Chłopak jeszcze chwilę celował, po czym nacisnął spust i... nie trafił.
Oczywiście, pomyślał Xavier. To niemożliwe, żeby mu się udało za pierwszym razem.
Xavier znał tylko jedną osobę, której się to udało i to jeszcze, kiedy byli dziećmi. Jego kuzynka od zawsze miała do tego dryg, strzelanie było jej pasją i potrafiłaby trafić w człowieka jadącego samochodem bez żadnych problemów, niczym w filmach. Xavier pewnie nie uwierzyłby w to, gdyby nie fakt, że widział to na własne oczy.
– Ej, Tyler! – zawołał, odbijając się nogą od ściany, o którą się opierał i przeszedł przez hol, a jego kroki odbijały się echem od innych, pustych, betonowych ścian. – Jak już przestajesz strzelać, zabezpiecz broń i palec odsuń od spustu. Miej go tam tylko, gdy widzisz cel i jesteś gotowy do wymierzenia. Jeśli w innym wypadku zobaczę, że twój palec choćby zbliża się do niego, wyrwę ci go własnymi zębami.
– On może to zrobić, Tyler – dodał trochę rozbawiony Eric. Był okropnym aktorem, nie umiał ukryć emocji. – Naprawdę.
– Ależ ja wam wierzę – odpowiedział Tyler, uśmiechając się lekko. – Przecież sam byłem wyjątkowo w Detroit, widziałem, co tam się stało.
Xavier nieznacznie się skrzywił. Ten jeden wyjazd do Detroit prześladował go cały czas, mimo że minął już rok od tego wydarzenia.
Ale właśnie po tej akcji zaczęły się wszystkie samobójstwa, które w gruncie rzeczy były morderstwami, jakie miały miejsce w ich szkole. Wszystkie, o których milczały media i dyrekcja, bo każdy oskarżał o nie Xaviera. Dearborn było małym miastem, pięć samobójstw nie brzmi jak zapowiedź okropnej sprawy, ale w jednej szkole... To zmienia postać rzeczy. Gdyby nie podejrzewano o nie Xaviera, już dawno dziennikarze okupowaliby ich szkołę, a życie miasteczka zamarłoby w jednym miejscu. Niestety albo stety, przez strach ze strony jego wuja, nikt nic z tym nie robił.
Dla Xaviera było to nawet lepsze. Mógł swobodnie skupić się na samotnym poszukiwaniu prawdziwego zabójcy i wymierzeniu mu sprawiedliwej kary.
Musiał to być on. Nie widział innego, lepszego wyjścia.
* * * *
Lorey siedziała przy biurku, kręcąc się wokół na obrotowym krześle i myślała nad sposobem dojścia do tego chłopaka. Obserwowała sufit, na którym nadal były pomalowane świecące w ciemności gwiazdy, które jej tata namalował, gdy Lorey wyznała mu w sekrecie, że boi się ciemności. Powiedział wtedy, że jeśli się boi, powinna spojrzeć na niebo, bo w gwiazdach skrywają się ich przodkowie i wszyscy, którzy mają za zadanie ją chronić. Jeśli będzie dostatecznie silna, żeby im na to pozwolić, nie pozwolą żadnemu potworowi jej dotknąć, a skoro Lorey nie mogła spać na dworze, bo spanie na dworze pięciolatce mogłoby przynieść niewygodne skutki (a żadne z nich nie chciało podpaść Juliette), gwiazdy postanowiły przyjść do niej w postaci pięknych malunków. Łza próbowała zakręcić się w oku, ale nie pozwoliła jej wypłynąć, nie było czasu na wspominanie. Teraz musiała pomyśleć o Joshu.
I wtedy właśnie, w myślach pojawiła jej się Wendy.
– No przecież! – zawołała jak głupia, podrywając się z miejsca, przez co zachwiała krzesłem, które szybciej niż się tego spodziewała straciło równowagę i runęło na ziemię, a Lorey razem z nim, upadając z głośnym hukiem. Powoli podniosła się i masując bolącą głowę oraz tyłek, spojrzała na biały, okrągły zegar nad łóżkiem i wzięła głęboki oddech, próbując sobie przypomnieć codzienny plan dnia przyjaciółki.
Szósta po południu. Wendy powinna właśnie siedzieć w kafejce internetowej i grać w LoLa, wmawiając swoim rodzicom, że uczy się w bibliotece.
Lorey szybko poderwała się z siadu, porwała plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami i wybiegła z domu, krzycząc coś o powrocie przed ósmą, nie zważając na to, że jej mama głośno zapytała, czy mocno uderzyła się w głowę.
Wybacz mamo, ten jeden raz nie mam dla ciebie zbyt wiele czasu.
* * * *
Bartz spojrzała krzywo i krytycznie na obraz, który powstał po godzinnej męczarni. Nierówne kółka, oczy zbyt blisko siebie, krzywy nos i uśmiech, który bardziej przypominał grymas bólu - nic się nie zgadzało. Jedynie kolor oczu udało jej się ładnie oddać. Głęboki, jasny brąz z plamkami złota. Nie wiedziała, dlaczego próbuje rysować obraz Erica i Xaviera, ale z drugiej strony były to jej dwie najbliższe osoby - chciała jakoś ich sobie upamiętnić, a uważała, że obraz jest zdecydowanie bardziej sentymentalne niż zdjęcie.
Cóż, tylko że do rysowania również trzeba mieć odrobinę talentu. Ociupinkę, której Bartz nie miała wcale.
A jednak w jakiś sposób rysowanie ją uspokajało, pozwalało skupić myśli na czymś zupełnie innym niż jej skomplikowane życie i dawało lekkie poczucie swobody i wolności. Nie była tam przywiązana do całego tego życia, które jej towarzyszyło, nie musiała myśleć nad tym, czy tym razem odbierze komuś życie, nie martwiła się, czy Xaviera nie poniesie, przez tę jedną, zbyt krótką dla niej chwilę była zwyczajnie uwolniona od zmartwień i to jej w zupełności wystarczało.
Zza drzwi słyszała, jak chłopcy bawili się w najlepsze, ucząc Tylera sztuki strzelania, ale wolała odpłynąć od tego wszystkiego. Od kilku dni męczyły ją złe przeczucia, zupełnie, jakby coś miało się zdarzyć, coś niedobrego i niewłaściwego, ale nie umiała do końca określić, co.
Bartz rozejrzała się niespiesznie po pokoju, w którym się znajdowała, tak dobrze jej znanym, Białe ściany, udekorowane szarymi dodatkami. Mały, kwadratowy pokoik, gdzie naprzeciwko drzwi znajdowało się niewielkie okno, które jednak wystarczało na oświetlenie całego pomieszczenia. Łóżko, na którym siedziała, było miękkie i wysokie, tak, że jej stopy nie dotykały ziemi. Tuż obok leżała biała toaletka, na której krótko mówiąc dominował nieporządek. Bartz uśmiechnęła się na ten widok - nigdy nie umiała posprzątać od razu po malowaniu, bo zawsze robiła to w biegu. Odkąd więcej czasu spędzali w siedzibie niż w domu, część ich rzeczy osobistych siedziała w ich pokojach. Biało-szary należał do Bartz. w pokoju Erica dominowała ciemna zieleń, a Xaviera brąz. Bartz nieraz pozwalała sobie na przemyślenia, czy te kolory były dokładnie przez nich dobrane, odkrywały kawałek ich ukrytej osobowości czy Bóg wie jakie inne bzdety, ale gdy jakkolwiek zaczynała poruszać ten temat, kończyło się tak samo - odpowiedzią ,,wybierałem na ślepo".
A jednak ciemna zieleń pokoju Erica wcale nie była kolorem przypadkowym, bo nawet nie było jej w ich stacjonarnym sklepie. Dearborn było małym miasteczkiem, więc do najbliższego, większego centrum handlowego Eric musiał jechać do Detroit, tuż obok. Bartz szczerze wątpiła, że w takiej sytuacji wybór był zupełnie losowy.
Z drugiej strony nie miała prawda jakkolwiek się ich czepiać - to była ich strefa, miejsce prywatne i do ich samotnej dyspozycji. Działali tak samo jak w przypadku broni - można pożyczać, wchodzić na swój teren, reagować. Ale nie zmieni to faktu, że to wciąż było ich miejsce, ich rzecz. To oni mieli nad swoimi ,,zabawkami" największą władzę.
I nic nie mogło tego zmienić. Dlatego Bartz była lekko zdziwiona, kiedy pomiędzy myślami usłyszała, jak chłopcy wymieniają się uwagami co do Astry A-70. A przecież dobrze pamiętała, że Eric dostał tę broń od Xaviera na urodziny, nawet sam jej nie używał.
Bartz czuła, że w ogóle fakt uczenia Tylera strzelania był dziwny. Teraz tylko utwierdziła się w swoich podejrzeniach.
Niepokój wraz z dreszczem przebiegły po jej skórze, zostawiając niezaprzeczalny ślad.
* * * *
– No ale Wendyyy, błagam! – prosiła Lorey, składając ręce jak do modlitwy. Była totalnie zdesperowana i jej przyjaciółka w tym momencie była ostatnią deską ratunku. Składając ręce ponownie, prawie uklękła na ziemi, mając nadzieję, że to przekona rudowłosą do tego, w głowie Lorey brzmiącego cudownie i logicznie, planu.
– Ale dlaczego to ja mam chodzić z tobą na podwójne randki, nawet nie wiem co to za koleś! A ten Josh... Nie, Lor. Nie chce tego robić. To złe, niemoralne, a do tego nawet niezbyt ciekawe!
– Obiecałaś mi pomóc! Jeśli tak tego nie rozegram, zacznę węszyć wokół mniej podatnych na sugestie, a to się może źle skończyć!
– To tego po prostu nie rób! – zawołała dziewczyna, odkładając na bok czarne, nauszne słuchawki i gwałtownie patrząc na przyjaciółkę, obracając się na miękkim, ogromnym, czerwono czarnym, obrotowym krześle, przeznaczonym dla graczy. – Dlaczego to właśnie TY masz się tym zajmować? Od czego niby jest policja?
– A kto niby zgłosi im to co się tu dzieje? I co niby powiemy? ,,Proszę panów to dziwne, że mamy tylu samobójców, ale nie mamy żadnych dowodów, że za tym kryje się coś więcej"? Czy może raczej ,,Mój kolega ze szkoły najprawdopodobniej jest seryjnym mordercą, ale nie mam jak tego udowodnić, bo szkoła jest niczym ogromna korporacja i ludzie ukrywają tu prawdę"? Myślisz, że oni coś z tym zrobią? Niby co? Przyjadą, narobią szumu i skończą, a my nic nie zmienimy i jeszcze przysporzymy sobie kłopotów. Sobie i naszym rodzinom.
Wendy westchnęła głęboko i związała zmierzwione włosy w kitkę, ciągle wzdychając z rezygnacją, aż w końcu ręce opadły jej wzdłuż ciała, a ona przeniosła ciężki wzrok na ekran komputera, jakby właśnie przyjęła na siebie ciężar całego kontynentu.
– Jak ja cię nienawidzę – mruknęła, wstając od biurka i zabierając swoje rzeczy z podłogi. – Gdzie jest ten jego kolega?
Lorey pisnęła głośno, rzucając się przyjaciółce na szyję, ale ona, niczym z bajki, stała niewzruszona i zagryzała wargi, powstrzymując się od uderzenia jej mocno w twarz. Na szczęście, nie były tam same. Gdyby tak było, Lorey już mogłabym leżeć na podłodze, bez czucia w obu kończynach. Nie wiem których, ale byłoby ich dwie.
– Kocham cię! Jesteś niesamowita! Najlepsza przyjaciółka na calutkim świecie! – piszczała, przytulając rudowłosą, jakby całkowicie zapominając o jej wrednej naturze.
– Tak, wiem, wiem, chodź, zanim się rozmyśle – mruknęła, siłą ściągając ręce przyjaciółki z jej barek, odciągając od siebie i szybkim krokiem wychodząc z kafejki internetowej, obracając się tylko raz, patrząc jakby z utęsknieniem na przegrany mecz, który musiała opuścić. Lorey uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
Takim właśnie sposobem miała zorganizować podwójną randkę w klubie Pantheion, na obrzeżach Dearborn. Kiedyś dużo młodych ludzi tam chodziło, trochę na gapę, bo wejście tam było od dwudziestego pierwszego roku życia. Teraz też musiałam pokombinować, żeby nas tam wcisnąć, na szczęście fałszywe legitymacje studenckie mogłam załatwić od koleżanki z klasy, Rachel, która nie stroniła od zabawy i umiała wszystko skombinować. I choć był to dość popularny klub, nie było tam zbyt wiele klientów, a ceny nie windowały na samą górę.
W dużym skrócie dobra zabawa za małe pieniądze. A to było ważne, bo dziewczyny musiały upić tych kolesi, żeby wyciągnąć z nich jakieś informacje, a żadna nie szastała niesamowitym bogactwem, żeby mogły pozwolić sobie na drogie kluby w Detroit.
Dopiero później, dużo później Lorey pożałowała tych decyzji. Bo to właśnie wtedy zaczęło się to wszystko. Potem już całkowicie straciła pojęcie, czy drzwi z napisem ,,wyjście" w ogóle istniały w świecie, do którego świadomie (lub też nie całkiem) sama wkroczyła.
* * * *
Kolegą Josha, który miał się dzisiaj pojawić był Diego - zuchwały chłopak z jego klasy, o latynoskim pochodzeniu. Miał kręcone, brązowe włosy i opaloną karnację, przez co wyraźnie kontrastował z bladym Joshem. Przypominali posągi, które Lorey mogłaby opisać jako Życia i Śmierci. Bo tak właśnie wyglądali obok siebie, Diego nie przestawał się uśmiechać, a Josh, choć starał się to ukryć wyglądał, jakby po prostu chciał uciec. Lorey często widywała Diego na korytarzach, wiernie podążającego za cheerleaderkami, próbującego którąś poderwać. Cóż, z marnym skutkiem, ale jak wszyscy dobrze wiemy, bardzo ważne są chęci, a nie poddawanie się to cudowna droga do celu.
Chyba że tym celem są zajęte przez wysportowanych chłopaków dziewczyny, potrafiące kopniakiem znokautować niejednego mężczyznę. Wtedy chęci i nie poddawanie się to trochę za mało, ale nie ma rzeczy niemożliwych, czyż nie?
Cóż, Lorey bardzo, bardzo chciała w to wierzyć.
Diego okazał się bardzo chętny na tego typu wyjście, a jeśli wierzyć wiadomości Josha - był ogromnie podekscytowany informacją o obecności Wendy. Lorey czuła powiew zwycięstwa i naprawdę miała nadzieję, że jej się uda. Przynajmniej teraz.
– Jesteś pewna, że to się uda? – spytała rudowłosa, poprawiając okrągłe kolczyki na uszach i patrząc na przyjaciółkę podejrzliwie, jakby czytając w jej myślach. Wendy miała na sobie krótką, srebrną sukienkę z cekinami w miejscu, gdzie powinny być ramiączka, buty na koturnie w kolorze głębokiej czerni, a na ramiona zarzuciła pożyczoną od Lorey ramoneskę pod kolor butów. Włosy związała w luźnego koka, a pojedyncze kosmyki puściła wolno wokół twarzy.
– Zabawne, myślałam o tym samym. Ale oczywiście, że tak, nie ma innej opcji – odparła różowowłosa, zakładając na ramiona jeansową kurtkę i strzepując z niej niewidzialny tusz, naciągając trochę spódnice z łańcuchem w kolorze brudnego różu, do której ubrała body w tym samym odcieniu. – Jeśli ich upijemy na tyle, by nie potrafili ogarnąć, co się wokół nich dzieje, będą mogli nam wszystko powiedzieć. A potem przycisnę trochę Josha i będzie musiał mnie tam zaprowadzić. Plan idealny!
– Niby tak – mruknęła Wendy powątpiewającym tonem. – Ale bardzo się martwię Lorey. Co jeśli to się okaże bardziej niebezpieczne? Co wtedy?
– Pogadam z wujkiem Willem, powiem mu wtedy wszystko i poproszę go o pomoc. Jest śledczym, na pewno będzie wiedział co robić, ale na razie sama muszę znaleźć jakieś dowody. – Lorey spojrzała na zegarek, po czym szybko podniosła z ziemi mały, jasnoniebieski plecak ze złotym zamkiem i małym wizerunkiem miecza przy zamku. – Chodź, spóźnimy się!
Wendy ze stękiem podniosła się z ziemi, po czym ruszyła za przyjaciółką z grymasem na twarzy.
– Oj no uśmiechnij się! Nie uda nam się, jeśli od razu wyjdzie, że nie masz ochoty na to spotkanie. Po coś w tamtym semestrze chodziłyśmy na kółko teatralne. Mamy aktorstwo we krwi!
– We krwi to ja mam mecz, który musiałam przez ciebie przegrać – mruknęła nastolatka, zakładając przez ramię małą torebkę, w której ścisnęła portfel, chusteczki i telefon.
– Woo, powiedziałby kto, że jesteś miła i delikatna. Mówiłam, aktorstwo pierwsza klasa – odpowiedziała dziewczyna z uśmiechem, po czym złapała ją za rękę i wyszła z nią z domu, pędząc w stronę przystanku, skąd miały pojechać na spotkanie z chłopakami na ulicę Oakman Blvd.
* * * *
Było po ósmej wieczorem, kiedy w towarzystwie Diego i Josha dziewczyny weszły do już trochę zatłoczonego klubu, z którego dudniła muzyka, typowa dla takich miejsc. Bez większych problemów weszli do środka, choć ochroniarz długo przyglądał się Lorey, której rysy twarzy przypominały bardziej nastolatkę, niż dorosłą. W gruncie rzeczy nią była, ale w tamtej chwili wolałaby wyglądać dużo starzej.
Klub wyglądem nie różnił się od innych w okolicy. Neonowe kolory świateł wzajemnie się dopełniając, równolegle wypełniały wystrój całego otoczenia. Ciemny fiolet, który w dużej mierze dominował, bo znajdował się na meblach, fotelach, stołach, a nawet i barze, w sposób harmonijny łączył się ze światłami, podobnie jak czerń i granat, której dodatek nadawał mroku całej scenerii. Kontrastu za to nadawało złoto, które przede wszystkim dominowało na meblach, odznaczając wielkie logo z literą ,,P" otoczoną wieńcem, kojarzącym się ze starożytną Grecją. Nad nimi, na suficie wisiały zielone kępki roślin, które choć trochę tandetnie, dodawały jakiegoś takiego klimatu, kojarzącego się z rodzinną schadzką, gdzie wujkowie gadali o polityce, a ten jeden przyjaciel rodziny zawsze znalazł pretekst, by wtedy do nich wpaść.
Po lewej stronie od wyjścia znajdował się bar, otoczonym lekkimi, żółtawymi ledami, gdzie kelner, ubrany w czarną koszulę i ciemnofioletową kamizelkę wycierał szklanki ze znudzoną miną. Naprzeciwko znajdowały się pierwsze stoliki i fotele, teraz zajęte przez jakąś grupę studentów. Stoliki te ciągnęły się w linii prostej przez następne kilka metrów, zaraz za nimi była ścianka z fotelami, wszystkie zajęte albo przez całujące się pary albo już wstawionych przyjaciół, grających w karty. Gdzieniegdzie, na stolikach były rozłożone rury, prawdopodobnie dla tancerek, które również już zaczęły częściowo swoje przedstawienie. Na naprzeciwko wejścia znajdował się parkiet, z połyskującymi od każdego kroku, fioletowymi płytkami, dodającymi uroku całemu wystrojowi.
Z uśmiechem Lorey zaproponowała chłopakom po kuflu piwa, więc po usłyszeniu aprobaty, poszła po zamówienie, a chłopcy wraz z Wendy skierowali się do stolików, poszukać jakiegoś wolnego miejsca dla całej czwórki. Po kilku uśmiechach i spojrzeniach, wymienionych z kelnerem, którego widziała chwilę wcześniej i który okazał się świetnym rozmówcą, trochę niechętnie wróciła do znajomych z tacą pełną alkoholu, a widząc roziskrzone spojrzenia, szczególnie Diego, Lorey przeszło przez myśl, że to naprawdę może się udać.
Dziewczyna usiadła specjalnie naprzeciwko Wendy i obok Josha, mrugając do przyjaciółki, która wczuła się w swoją rolę lepiej, niż to mogła myśleć - polewała ciągle Diego, sama udając, że opróżnia szklankę z drinkiem, z kolei Lorey, żeby przykuć uwagę Josha, zaproponowała mu shota. Była świadoma, że nie upije się jednym kieliszkiem, ale mogła zmniejszyć czujność chłopaka i wlewać w niego alkohol, nie pozwalając mu upić także siebie.
Po jakimś czasie chłopaki znaleźli się w takim stanie, że spokojnie mogli opowiedzieć wszystko.
– Josh, powiedz mi, jak nazywa się wasz tajemniczy klub? – zapytała w końcu Lorey, odkładając kieliszek na stół i niby to od niechcenia kładąc dłoń na jego ramieniu, obserwując uważnie jego rozluźnioną twarz. Pierwszy raz widziała ją bez żadnego spięcia i zmartwienia. Musiała przyznać, że wyglądał o wiele lepiej, niż na co dzień. Jego promienny, chłopięcy uśmiech był na swój sposób uroczy i zaraźliwy, Lorey musiała więc bardzo się skupić, żeby nie stracić wątku.
– Klub? Nazwałbym to raczej sektą! – powiedział pijackim tonem chłopak, opierając głowę na jej ramieniu i mrużąc oczy, przez co Lorey musiała pogłaskać go po włosach, ukrywając trochę niezręczną minę, która zaczynała się malować na jej twarzy. – Coś z czarnymi diabłami, Eric jest pasjonatem historii i gdzieś to przeczytał.
– Eric? – zapytała, uśmiechając się lekko.
Mam go.
Josh mruknął coś pod nosem, przytakując.
– Przyjaciel Xaviera. Taki najlepszy. Zawsze stoi obok niego.
– Josh... Mógłbyś mnie tam zabrać?
– Pewnie kochanie! Możemy tam pójść w poniedziałek po lekcjach, będziemy mieć spotkanie na w podziemiach szkoły – odparł całkowicie swobodnie, mówiąc bardzo głośno, tak że ledwo Lorey była w stanie go uciszyć. Dudniąca wokół muzyka nie przeszkadzała mu w wydzieraniu się na każdy możliwy temat.
– W podziemiach... A ktoś pilnuje wejścia? – spytała ostrożnie, trzymając jego głowę, żeby w razie potrzeby zamknąć mu buzię.
– Nie, wprawdzie Xavier upiera się, że zna każdą twarz, która się tam znajduje, ale jak na moje po prostu nie chce im się robić takich pierdół jak pilnowanie. I tak najważniejsze kwestie mówią tylko z zaufanymi ludźmi.
– Zaufanymi?
– Yhm - powiedział z zamkniętymi oczami. – Na pewno należy do nich Xavier, Eric i ta blondyna, nie wiem jak ma na imię. Ta co ciągle klei się do Erica. Poza tym nie wiem, kto jeszcze tam jest, nikt nie wie – dokończył, przymykając oczy, jakby miał zaraz zasnąć. Lorey odepchnęła jego głowę ze swojego ramienia i spojrzała na Wendy, która rozmawiała po cichu z Diego. Dziewczyna zatrzymała na niej wzrok i zaczęła się zastanawiać.
Powinna tam pójść, to było jasne. Tylko czego właściwie szukała? Odpowiedzi na jakie pytania?
Ugh, gdyby wtedy wiedziała, kto ich udzieli...