Lorey obudziła się z krzykiem w środku nocy, zalana zimnym potem. Na oślep szukała swojego telefonu i szklanki z wodą, którą jej mama zaczęła przynosić, gdy ta kolejny raz nie mogła spać, mrucząc na jawie wszystkie swoje lęki.
To był już trzeci dzień i trzecia nieprzespana noc. Lorey była zmęczona całą tą sytuacją, nic nie szło po jej myśli i tak naprawdę jedyne, czego się nabawiła to lęków i poczucia winy. Non stop prześladował ją pocałunek i widok mężczyzny w kałuży własnej krwi i wymiocin. Obraz jego zaskoczonych oczu i twarzy wykrzywionej bólem chyba na długo zostanie jej w pamięci. Do tego dźwięk wystrzału i blada twarz Xaviera... Ten mimowolny strach w jego oczach, jakby zrobił coś złego po raz pierwszy...
Lorey próbowała wyprzeć z pamięci wydarzenia z piątkowej nocy, robiła co mogła - uczyła się, oglądała seriale, czytała książki, artykuły na tematy, które ją nigdy wcześniej nie interesowały, orientowała się jaka broń aktualnie jest najlepiej sprzedawana na rynku, nawet dzwoniła do wujka Willa, podpytując go o jakąś ciekawą sprawę.
Najgorsze jest to, że wszystko co robiła, miało kontakt ze śmiercią w każdy sposób. Uczyła się historii i ilości ofiar drugiej wojny światowej, oglądała Lucyfera, który non stop miał do czynienia ze śmiercią, czytała Stephena Kinga, ,,Outsidera", który właściwie tylko na tym się skupiał, artykuły, jakie znalazła w internecie dotyczyły ofiar epidemii w krajach trzeciego świata, o broni na rynku chyba nie trzeba wspominać, tak jak o sprawach wujka Willa.
Wszystko to robiła całkowicie nieświadomie - jakby maniakalnie krocząc ku śmierci, to właśnie nią się otaczała, interesowała. Uciekając od swojego problemu, szukała samych nowych, aby tylko nie myśleć, że Xavier kogoś zabił. I ona mu pomogła.
Xavier kogoś zabił. Lorey mu pomogła.
Pomogła, pomogła, pomogła.
Cały weekend siedziała praktycznie sama, gdyż jej mama wpadła tylko na kilka godzin w ciągu tych dwóch dni, aby się przespać i wracała na nocną zmianę do szpitala. Lorey nie mogła i nie chciała nawet mieć jej tego za złe - w ten sposób radziła sobie ze śmiercią jej męża... Nawet, jeśli jej córka się o nią martwiła, nie wiedziała, jak mogłaby jej pomóc. A na chwilę obecną nie wiedziała nawet, jak pomóc samej sobie. I czy w ogóle istniała pomoc dla nieświadomego współwinowajce śmierci nieznanego członka gangu na udawanej stacji benzynowej?
Poniedziałek przyszedł szybciej, niż Lorey tego oczekiwała. Wchodząc w zdawać by się mogło znajome i nawet ciepłe mury szkoły, jedyne, co czuła to zimne ciarki przechodzące przez jej plecy. Upał dokuczał wszystkim wokół, ale mimo parzącego słońca Lorey cała drżała. Dudniące serce dawało się we znaki, szczególnie, kiedy zobaczyła swoją przyjaciółkę na korytarzu. Wendy początkowo odruchowo się uśmiechnęła, ale gdy tylko zobaczyła minę Lorey, nie pytała o nic, nawet nie zająknęła się na ten temat, po prostu zaciągnęła ją do damskiej łazienki, pozwalając płakać w swoje ramiona. Trzymała ją kurczowo, ściskając całej swojej siły, a Lorey wyła przeraźliwie, próbując zdusić szloch, który niekontrolowanie wyrywał się z jej gardła, jak uwięzione w klatce dzikie zwierze, widzące swoją ukochaną puszczę. Łzy ciurkiem spływały na białą bluzę Wendy z wizerunkiem Ricka i Morty'ego, czego również Lorey nie umiała opanować, ale w pewnym momencie już nawet przestała próbować, zdając sobie sprawę, że to było bezcelowe, skoro wszystko, co teraz działo się z jej ciałem, było zwyczajnie niezależne od jej woli. Chciała udawać, że wszystko jest w porządku, tylko po co? Po co non stop nosić maski z uśmiechem, pozwalać światu widzieć tylko nasze dobre strony i myśli, po co non stop udawać, że jesteśmy szczęśliwi? Żeby ludziom nie było nas żal? Żeby nie nazwali nas żądnymi atencji? Boimy się wszystkiego, co związane z reakcją innych, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie w naszym życiu. Po co nam wiedza, że dziewczyna z klasy, z którą po skończeniu szkoły nawet nie będziemy się witać na ulicy myśli o naszym usposobieniu? Po co zawracamy sobie głowę słowami starszych pań spod bloku, które nie mają nic lepszego do roboty niż obgadywanie obcych ludzi na ulicy? Po co nam maski normalnych ludzi, gdy tak naprawdę wszyscy jesteśmy błędem laboratoryjnym? Każde z nas jest inne i na swój sposób wyjątkowe, ubieramy maski piękności, gdy tak naprawdę nie istnieją ludzie brzydcy. Są tylko brzydkie serca.
Lorey dobrze wiedziała, że Wendy chce wiedzieć, skąd wzięło się aż tyle łez, szczególnie po jej plamie na bluzie, ale była również świadoma, że nie mogłaby wyjawić jej prawdy. Nie teraz. Nie, gdy wyglądała ona w ten sposób i była dużo gorsza, niż obie sobie to wyobrażały.
Po godzinie i ominiętym przez nie angielskim Lorey zdołała się uspokoić, a Wendy, zanim poszła na kolejną lekcje, kazała obiecać przyjaciółce, że ta odwiedzi pielęgniarkę.
Po dziesięciu minutach samotności Lorey zdecydowała się pokazać światu, więc umyła twarz, przeczesała dłonią włosy i wyszła do ludzi. Biorąc kilka głębokich wdechów, pchnęła ciężkie, metalowe, szare drzwi ubikacji, wychodząc na korytarz. Zanim jednak postawiła choćby jeden krok w stronę pielęgniarki, poczuła silną dłoń, łapiącą ją mocno, właściwie nawet za mocno za ramię i ciągnącą w kierunku kantorka woźnego.
* * * *
Eric zastanawiał się długo na wydarzeniami z minionego weekendu. Gdy tylko wrócili do swojej kryjówki, tylko dwoma samochodami, bo ich przyjaciele rozeszli się trochę wcześniej, Lorey wyleciała jak oparzona z samochodu, cała zalana łzami, a Xavier wyleciał tuż za nią, próbując ją jeszcze w biegu złapać za rękę.
– Rey! – zawołał, na marne starając się ją zatrzymać. – Pozwól mi się chociaż odwieźć! Jest za późno, żebyś szła sama!
- Zostaw mnie! – krzyknęła dziewczyna w odpowiedzi, nawet się nie odwracając. Wyrzuciła nożyk, który dał jej Tyler na ziemię i przecierając oczy, rzuciła się biegiem wzdłuż drogi, jakby ją coś miało gonić. Xavier zatrzymał się w miejscu, złapał za głowę i opadł na zimną drogę, krzycząc niezrozumiałe przekleństwa. Eric widział go pierwszy raz w takim stanie, blondyn wyrwał trawę obok siebie i cisnął ją niczym małe dziecko, jakby chciał tym samym pozbyć się nagromadzonej złości. Nie minęło kilka sekund, a obok niego kucała Bartz.
– No? I co teraz? – zapytała, opierając się o swoje kolana i patrząc wyczekująco na Xaviera. Ten spojrzał na nią, jakby pierwszy raz w ogóle widział ją na oczy, po czym przeniósł ciężko wzrok na drogę, którą przed chwilą biegła Lorey.
– Co? Nienawidzi mnie, co niby mam zrobić, doskonale wiesz-
– Nie pytam co się stało, zerdzewiały kretynie – przerwała mu w połowie Bartz, dotykając trochę zbyt brutalnie ramienia Xaviera, chociaż on zdawał się go nawet nie czuć. – Biegnij za nią jeśli tak się o nią martwisz, a nie siedzisz tu jak ofiara losu i niczym przedszkolak krzyczysz zamiast działać. Nie masz już dziesięciu lat, nikt za ciebie niczego nie zrobi, skoro byłeś w stanie ją zabrać ze świadomością ryzyka w takie miejsce, miej siłę, by o nią walczyć, jeśli tak ci zależy!
Mądra Bartz, zawsze wie co powiedzieć, pomyślał Eric, uśmiechając się lekko. Nigdy nie przebierała w środkach, nie była delikatna i nie szczędziła słów, ale nie zdarzyło jej się jeszcze komuś nie pomóc. To ona ogarniała swoich przyjaciół, pomagała im w ciężkich chwilach, stawiała na nogi Erica, gdy dowiedział się prawdy o swoim ojcu, pomagała Xavierowi, który dorastał z poczuciem zemsty, uczyła Holly radzenia sobie samemu, gdy ta uciekła od patologicznych rodziców i to właśnie ona wspierała Tylera, gdy ten miał wyznać swoim rodzicom, że jest homoseksualistą.
Bartz miała ukryte głęboko wielkie serce, które pokazywała swoim przyjaciołom w całej swojej okazałości i choć sytuacja w tym momencie nie była kolorowa, szczególnie dla Xaviera, Eric mógł myśleć tylko o tym, jak piękna aura otaczała Bartz i jaki blask rozsiewała wokół siebie. Była niczym światło w ciemności, która otaczała Erica z każdej strony, ale gdy patrzył na nią, czuł, jakby jego serce pokazywało mu jedyny drogowskaz, który powinien widzieć. Ale ona widziała go tylko jak przyjaciela, jak mógłby niszczyć ich długoletnią przyjaźń słowami, których nie można cofnąć, wymazać z pamięci, stracić, zignorować?
– To co ja mam zrobić? – zapytał bezradnie Xavier, patrząc na swoją przyjaciółkę wręcz błagalnym spojrzeniem. Bartz twardo odwzajemniała wzrok, pochylając się nad nim tak, że dzieliły ich tylko centymetry. I choć Eric wiedział, że są tylko przyjaciółmi, prawie rodziną, to i tak żołądek ścisnął mu się niesamowicie mocno. ,,Ja powinienem być na tym miejscu", podpowiadało serce, rozpaczliwie krzycząc wewnątrz, próbując odnaleźć dawno zgubiony, stłumiony głos.
– Jedź do niej stary dzieciaku, głupio się jeszcze pytasz! Jedź za nią, a jeśli nie będzie chciała cię widzieć, upewnij się, że dotarła do domu i próbuj się z nią skontaktować do skutku, co ja jestem, żeby cię uczyć takich podstaw? Może mam ci jeszcze przypomnieć, że nie każdą relację zaczyna się od seksu, bo chyba zdążyłeś zapomnieć!
Xavier schylił głowę, jak zawstydzone dziecko reprymendą matki. Bartz trafiła w jego czuły punkt, rzecz, której nienawidził, by mu wytykano, ale o dziwo, wydawało się, że to naprawdę było mu potrzebne, że właśnie musiał wywołać złość, aby z determinacją podniósł się z ziemi, ucałował policzek Bartz i wbiegł do samochodu, by z piskiem opon pojechać za uciekającą Lorey. Eric z dumą wypisaną na twarzy podszedł do przyjaciółki i oparł się na jej ramieniu, uśmiechając przy tym szeroko.
– Jesteś niesamowita.
– Jeszcze tego nie zauważyłeś? – odpowiedziała z ironią, śmiejąc się i opierając głowę na jego ręce. – Myślisz, że ją złapie?
– W końcu na pewno, on wszystkich znajduje.
– Poza sobą chyba.
– Dlatego ma nas.
– Oby znalazł również kogoś innego. Mam już dość jego przyjaciółek na chwilę. Nie mam nic do tego z kim sypia, ale jeśli nie potrafi zbudować relacji przez coś takiego to już mam coś do powiedzenia – powiedziała twardo, marszcząc w determinacji brwi. Bardzo przypominała w tym Xaviera, co utwierdzało Erica w przekonaniu, że to nie więzy krwi czynią z rodzeństwa rodzeństwo.
– Brzmisz jak jego matka – zauważył.
– Skoro jego zamordowano, a moja była zbyt zajęta karierą pani prawniczki, by się nami zajmować, ktoś musi mu ją zastępować – odpowiedziała smutno, wzruszając ramionami. Eric odruchowo otoczył ją swoimi, zamykając Bartz w szczelnym uścisku, pocierając jej plecy, jakby w ciszy okazując swoje wsparcie.
– Nie zapominaj tylko o sobie, w czasie kiedy zajmujesz się innymi.
– Od tego mam ciebie.
Bartz poczuła wibracje na swojej skórze od cichego jak pomruk kota śmiechu Erica.
– Masz racje.
* * * *
Lorey nie była nawet zdziwiona widząc, że jej ,,porywaczem" był Xavier. Wiedziała, że spróbuje z nią porozmawiać w szkole, gdyż cały weekend do niej wydzwaniał jak szalony, zostawiając kilkanaście wiadomości na poczcie głosowej. Po tym, jak przyjechali z powrotem do ich miasta i kryjówki, Lorey nie pozwoliła mu się odwieźć, nawet nie odebrała od niego żadnego telefonu, po prostu jak szalona w przypływie emocji uciekła jak najdalej, próbując zapomnieć o wszystkim, co widziała i słyszała. Nie miała siły z nim rozmawiać. Jak w ogóle mogłaby mu spojrzeć w oczy wiedząc, że kogoś zabił? To było ponad jej marne siły. Wszystko zdawało się sypać, a gdy Xavier rozpaczliwie trzymał jej ręce w obawie, że Lorey mu zaraz ucieknie, emocje, które rozsadzały jej serce był jeszcze trudniejsze do utrzymania.
– Rey, posłuchaj mnie... – zaczął, zamykając za sobą małe drzwi, pozostawiając ich samych, w ciasnym i dusznym pomieszczeniu metr na metr, pełnym mioteł i środków czystości, przez które nie można było oddychać. I właśnie w tym małym, chaotycznym miejscu Lorey przegrała ze swoim rozsądkiem i jakimkolwiek zahamowaniem. Straciła resztki rozumu i kontroli, jaką w sobie trzymała cały ten weekend w obawie, że wybuchnie. Ale czara się przelała, jej wściekłość rozlała się po całym ciele, zapełniając żyły jakby zupełnie nową krwią, przepełnioną goryczą i bólem. Czuła jej przepływ każdą cząstką siebie, każdym atomem i mikroskopijną komórką, które budowały jej organizm. Było to bardzo mocne przeżycie i tak dokładne jak bicie jej własnego serca. Jedyne, na co w tym momencie miała ochotę, to na uduszenie Xaviera gołymi rękami, na krzyczenie na niego i płakanie z bezsilności. Chciała rozerwać wszystko w promieniu kilku kilometrów na drobne kawałeczki, zmiażdżyć, zgnieść, zepsuć jak kawałeczki suchych gałęzi w chorym lesie. Chciała Xaviera zniszczyć jak nigdy przedtem.
I nic najwidoczniej nie mogło jej od tego powstrzymać.
Lorey odepchnęła od siebie dłoń, którą Xavier próbował dotknąć jej policzka, zrobiła krok naprzód, aby być jeszcze bliżej, stanęła z nim twarzą w twarz, nawet jeśli musiała stanąć na palcach i złapać jego koszulkę i spojrzała na niego ze złamanym sercem i łzami w oczach.
–Nie, to ty posłuchaj, King. Kto dał ci pieprzone prawo do decydowania o ludzkim życiu?! Kto dał ci prawo celować bronią w innego człowieka, który nawet nie strzelał do ciebie. On nie miał przy sobie żadnej broni, nawet pierdolonego noża, odłożył go pod ladę, widziałam to, przecież się z nim, kurwa, całowałam! Kim ty jesteś, żeby zabijać w imię zwykłej idei, która nie ma żadnego przekładu na ludzkie dobro?! Jak możesz uważać się za Boga Śmierci?! Pierdolona ręka sprawiedliwości, to nazywasz swoją sprawiedliwością?! – krzyczała jak opętana, pozwalając swojemu rozżaleniu opanować każdy atom jej organizmu. Xavier był jej celem, jedynym poza nią samą, którego mogła w pełni, bez żalu obwiniać, a po godzinnych krzykach w lustro miała dość swojego wyglądu i swojej twarzy, dość czerwonych policzków i zapchanego nosa, dość wylanych łez i rozmazanego tuszu, którego nie miała sił zmywać. Dosyć zmęczonych oczu i drżących ust, potrzebowała kozła ofiarnego, na którego mogłabym bezceremonialnie wylać szambo goryczy, które zbierało się w niej odkąd zobaczyła kałużę krwi tego feralnego, fatalnego dnia. Całość złości, która wezbrała się w niej nie tyle na samego Xaviera, co na siebie wyleciała z niej jak fajerwerki, tylko zamiast kolorowych świateł na niebie rzucała wyzwiskami w Xaviera, który nawet nie próbował się bronić, słuchał wszystkiego, co miała mu do powiedzenia Lorey ze stoickim spokojem, nawet nie próbując zaprzeczać jej słowom, co utwierdzało ją w przekonaniu, że naprawdę kogoś zabił. Doprowadzało ją to do białej gorączki,
– Rey, ja...
– Nie przerywaj mi! – krzyknęła Lorey głośniej niż zamierzała, popychając go, chociaż nie ruszył się nawet o centymetr. Jej nieproporcjonalna do niego siła teraz zdawała się być jej największą możliwą wadą. – Nie śpię po nocach, bo kiedy zamykam oczy, widzę jego twarz we krwi i czuję smak jego warg na swoich własnych, które dodatkowo smakują zupełnie jak ona. Widzę jego wymiociny i wygłodniałe spojrzenie, widzę broń wycelowaną w jego ciało i dziurę po naboju, z której sączy się strużka czarnej krwi. Za każdym razem jest tak samo i to wszystko TWOJA WINA!
– Nie zabiłem go – powiedział w końcu szeptem, ściskając jej nadgarstki, jakby imitując kajdanki.
– Nawet nie próbuj się... chwila, co? – spytała zszokowana, zawieszając w powietrzu wszystkie słowa, które zamierzała powiedzieć, czy też raczej wykrzyczeć, patrząc na jego twarz, oświetloną tylko po części jednym strumieniem światła, wydobywającym się ze szpary w drzwiach, które niezbyt dokładnie zamknął.
– Zabił go jeden z nich, chyba ich szef, nie jestem pewien. Nawet nie zdążyłem w niego wycelować.
Cisza. Fala wściekłości zniknęła równie szybko jak się pojawiła. Jedyny dźwięk, jaki do niej w tamtym momencie docierał to jej własny oddech i szybkie bicie wciąż pełnego żalu serca. Nie słyszała nawet szumu rozmów, bo zaczęła się właśnie przerwa i ludzie masowo wychodzili z sal, ale zdawać by się mogło, że Lorey zarejestrowała to tylko połowicznie. W tym momencie widziała tylko twarz Xaviera, jakby to była jedyna rzecz w jej wszechświecie.
– Ale... zamierzałeś? – spytała, choć w ciszy małego pomieszczenia jej szept wydawał się być skrzeczącym dźwiękiem, jak krzyk ptaka ze złamanym skrzydłem, przeplatanym łzawym błaganiem, niemą prośbą, by powiedział ,,nie".
– Gdyby to było konieczne, gdyby jakkolwiek zagrażał moim przyjaciołom lub tobie... Tak. Zamierzałem – odpowiedział równie cicho jak Lorey, powoli zbliżając się do niej z nadzieją, która rosła w jego oczach równie szybko co spadał strach, rozświetlając jego oczy tak, że Lorey zdawały się świecić odrębnym blaskiem, który dopiero była w stanie dostrzec w innym świetle. – Ale nigdy nie zabiłem nikogo niewinnego. Nigdy nie celowałem w kogoś bez winy. Nigdy nie pozbawiłem życia kogoś, kto na to nie zasługiwał. I... – dodał, ledwo łapiąc oddech, przybliżając się jeszcze bardziej. Rozkojarzona, Lorey cofnęła się o krok zupełnie odruchowo, przypadkowo wpadając nieświadomie na drewniane półki, które miała za sobą, a na której znajdowały się wszelakie mopy i spray'e, przez co potknęła się i prawie upadła. Xavier szybko wyciągnął w jej kierunku ręce z typowym dla siebie refleksem, zanim rozwaliła cały kantorek i siebie przy okazji i zamknął ich w niekończącej się chwili napięcia. Ją, pomiędzy swoimi ramionami, skąd już nie mogła uciec, teraz całkowicie zależna od jego decyzji, jego wątpliwości lub nieokiełznanej odwagi. – Nigdy, przenigdy nie celowałem pierwszy – dokończył wręcz rozpaczliwym i pełnym emocji głosem, jakby w amoku obejmując Lorey szczelniej w swoich ramionach, chłodną dłonią dotykając jej wciąż rozgrzanego od wściekłości policzka, chociaż teraz prawdopodobnie to nie wściekłość górowała w jej głowie. Była zbyt zaabsorbowana momentem, który właśnie następował, by jakoś zareagować. Nie rozumiejąc podniecenia chwilą, która właśnie następowała, po raz pierwszy czując coś tak potężnego jak teraz, nie myśląc w ogóle, ocknęła się dopiero, kiedy usta Xaviera wpiły się w jej suche, spierzchnięte, wlewając w ten pocałunek całe hektolitry emocji, jakby nie mógł się go doczekać już od dłuższego czasu, oddając jej całego siebie tylko przez dotknięcie ich ust. Lorey nie wiedziała, jak zareagować, nie wiedziała, co myśleć, pustka zapełniła jej głowę i przejęła całkowitą kontrolę tak, że Lorey zapomniała, jak w ogóle powinna się zachować. Czy powinna oddać pocałunek, czy próbować go odepchnąć? Poruszał wargami w sposób tak zmysłowy, że czuła, jakby dopasowanie się do nich było jedynym, prawidłowym posunięciem. Jej nogi zmiękły do tego stopnia, że gdyby nie mocny uścisk Xaviera, prawdopodobnie upadłaby na ziemię. W przypływie chwili i buzujących w jej ciele emocji objęła jego szyję dłońmi, a on naparł na nią całym swoim ciałem, przez co parę rzeczy spadło z drewnianej półki za nimi. Xavier nawet nie zwrócił na nie uwagi, tylko wciąż całował jej usta, jedną dłonią ściskając jej policzek jakby próbując się przekonać, że Lorey była prawdziwa i że właśnie ją całuje. Nagle jednak otworzyły się skrzypiące drzwiczki od kantorka i stanął w nich stary pan Robertson, szukając jakichś potrzebnych mu w tamtym momencie rzeczy.
Xavier jednak zamiast jak normalny człowiek w przerażeniu oderwać się od Lorey popchnął ją lekko w kąt kantorka, gdzie światło nie dochodziło, w dziurę pomiędzy jedną półką a drugą. Scena przypominała trochę filmowe sytuacje, gdy główni bohaterowie zostają przyłapani w dziwnych, nierealnych miejscach, ale w tamtym momencie Lorey w głowie miała tylko wspomnienie ich pocałunku i mętlik, który Xavier w niej rozsiał.
Boże, co ja najlepszego narobiłam?