Czas jakby zatrzymał się w miejscu. To, czego Lorey była pewna, było przed jej oczami. Wielki, barczysty mężczyzna lekko zdezorientowanym spojrzeniem patrzył na nią, próbując zrozumieć, co tu się właśnie stało. Dwóch jego towarzyszy zastygło w bezruchu, z dłoniami przyłożonymi do swoich broni, gotowi w każdej chwili je wyciągnąć i zestrzelić Lorey jednym, szybkim ruchem, dwoma, a może i nawet większą ilością kul, ale barczysty mężczyzna powstrzymał ich ruchem ręki. Lorey nie skupiła się na ich wyglądzie. Starała się również nie patrzeć na poturbowanego, pobitego, krwawiącego Xaviera. Wpatrywała się natomiast uparcie w swojego głównego przeciwnika.
Znała jego twarz. Zbyt dobrze ją pamiętała. Noc przed śmiercią taty, gdy wracała ze szkoły, zaczepił ją ten sam mężczyzna. Jego obleśny, cyniczny, pełen pogardy dla świata i ludzi uśmiech nic a nic się nie zmienił z biegiem lat. Na jego wyraźnie zarysowanej szczęce i twarzy pojawiło się więcej zmarszczek. Te oczy, tak samo ciemne i mroczne jak wtedy, wpatrywały się w Lorey z zaskoczeniem, prawdopodobnie czymś na pograniczu podziwu i współczucia oraz czymś, czego zidentyfikować nie potrafiła. Wyglądał, jakby czegoś pożądał, ale jednocześnie chciał coś zniszczyć.
– Ah, szef ucieszy się, gdy cię zobaczy, mała Lorey. Pamiętasz mnie? – spytał, uśmiechając się jeszcze szerzej, odkładając kij baseballowy ze śladami krwi na ziemię, po czym zrobił kilka, powolnych kroków w jej stronę. Lorey zobaczyła kątem oka, jak Xavier, związany i sponiewierany zaczął się wierzgać, patrzeć na nią, jakby chciał ją zabić, przerzucając ten sam, tylko o wiele brutalniejszy wzrok na barczystego mężczyznę. Dziewczyna chciała mu powiedzieć, że wszystko w porządku, chciała, jak nigdy wcześniej, przytulić go, opatrzyć jego rany i przysiąc, że już nigdy nie zrobi nic wbrew jego słowom.
Ale to nie była prawdziwa ona, a to nie było jej przeznaczenie.
Zadziwiająco obojętna na swój los, zrobiła krok do tyłu i spojrzała prosto w oczy swojego oprawcy, któremu uśmiech nie schodził z twarzy.
– Pamiętam. Jesteś jednym z tych skurwysynów, którzy zabili mojego ojca. Jesteś tym, który odebrał mu życie. Odebrał MI życie. Czego chcesz od tego chłopaka?
– Och, widzieliśmy, że to twój chłoptaś, który ostatnio działa nam na nerwy – powiedział, unosząc prawą brew i kątem oka patrząc na wściekłego Xaviera. – ale to ciebie chcieliśmy koniecznie namierzyć – dodał spokojnie, podchodząc do Lorey na tyle blisko, że mógłby dotknąć jej twarzy. – Widzisz – zaczął, łapiąc kosmyk jej różowych włosów. Lorey miała odruchy wymiotne, ostatnimi siłami woli powstrzymywała się przed uderzeniem go z kolana w bardzo bolące miejsce. Usłyszała stłumione krzyki Xaviera, który zaczął się wierzgać jeszcze bardziej, dlatego towarzysze jej wroga byli zmuszeni go przytrzymać. – Nasz Szef nigdy nie zapomniał, co zrobił twój ojciec. I uznał, że nie spłacił on swojego długu, a posiada bardzo ładną córkę. Nasz Szef chce cię w swoich szeregach, jako jego najpiękniejsza statuetka – dokończył, zakładając jej włosy za ucho. Lorey przełknęła głośno ślinę, próbując zmierzyć się ze swoim własnym duchem, który zdecydował zaatakować właśnie teraz. Czuła palącą potrzebę zrobienia mu krzywdy, sprawienia, by cierpiał najgorsze katusze. Statuetka? Nie dość, że zamordowali jej ojca za wykonywanie swojej pracy, to chcieli teraz uzyskać ją, jej ciało jako prezent na pocieszenie?
Z oczu Lorey musiał widzieć te miliony wściekłych błyskawic, które rosły z każdą sekundą. Tysiące kilometrów stąd walczyła z odruchem, by złapać Xaviera za dłoń i uciec w siną dal, żyjąc bez zmartwień i trosk, bez problemów, aby myśleć tylko o tym, by mieć co jeść. Chciała mieć te problemy, przez tę jedną sekundę naprawdę chciała to zrobić.
Ale pomijając, że zabiliby ich, zanim zdążyliby wyjść, ten plan nie mógłby wypalić. Był po prostu bezsensowny i miał w sobie za dużo egoizmu. Co z ludźmi, z tymi dziewczynami, co z ich przyjaciółmi?
Lorey sama wpakowała się w te sytuację, czas wziąć odpowiedzialność za swoje decyzje.
* * * *
Gale uderzył jeszcze raz w worek treningowy, który znajdował się w jego sypialni. Wściekle szarpnął za rzep od rękawicy i zdjął je dwoma, gwałtownymi ruchami, po czym zaczął okładać worek gołymi pięściami. Czuł się tak bezradny jak nigdy dotąd. I jeszcze bardziej winny.
To wszystko zwaliło mu się na głowę, czemu musiał poznać Lorey akurat teraz? Czemu musiał ją spotkać, zanim na dobre nie skończył z tamtym życiem? Pojawiła się w jego życiu za szybko, by mógł temu zapobiec, wpadła jak strzała do jego strzelnicy, zarzuciła różową czupryną i uśmiechnęła się do niego szeroko, sprawiając, że Gale stracił grunt pod nogami.
A poza tym zyskał mnóstwo poczucia winy. Całe gówno, które przyszło za nim prosto z Nowego Jorku nie pozwalało mu swobodnie żyć. Uciekł aż do zgniłego Detroit, a nawet dalej, chciał wreszcie normalnie żyć, a jedyne, co zyskał, to strach i poczucie, jakby kogoś zdradził.
Chociaż jak inaczej miałby czuć się przemytnik broni? Ucieczka to jedna z wad tej profesji. Zbyt długo wydawało mu się, że był nietykalny. Zbyt długo życie go oszczędzało. Teraz postanowiło sobie to wszystko odbić w postaci Lorey.
Tylko dlaczego to musiała być ona?
– Jakie to wszystko popaprane – powiedział do siebie, uderzając jeszcze raz worek, wyczerpując tym samym limit swojej siły.
Co powinien zrobić? Doskonale wiedział, gdzie i z kim jedzie Lorey, przecież nie był głupi, utrzymując kontakty z Hienami utrzymywał je również z gwardią Xaviera. Znał tego chłopaka, właściwie przez Bartz, chociaż Gale uważał, że los i tak postawiłby ich sobie na drodze. Początkowo ich układ nie różnił się niczym od innych zleceń - Gale przy zamawianiu rzeczy to strzelnicy przemycał broń dla Xaviera za opłata. Ot - zamówienie jak każde inne. Potem jednak dochodziły do tego ciche prośby Bartz - prośby o informacje, o których wiedział tylko Gale. Ich zarobki, majątek, pieniądze przeznaczane na broń i zaopatrzenie.
I choć pierwotnie Gale uznał ich za niegroźnych dzieciaków, po tych konkretnych prośbach zrozumiał, że miał do czynienia z młodą, rozwijającą się i dobrze myślącą szajką przestępców. Xavier wiedział, gdzie i jakich szukać informacji. Wiedział, jak przeliczać je na potrzebną mu wiedzę tak samo jak miał świadomość jej ceny. Gale zawsze dawał im zniżkę, ze względu na więzi łączące go z Bartz, ale po jakimś czasie zaczął się zastanawiać, czy dobrze jest opuszczać ich, gdy są jeszcze tacy młodzi. Czy dadzą radę bez jego informacji?
I wtedy pojawiła się Lorey, jak burza wpadająca do życia ich wszystkich. Lorey, która zakręciła w głowie Gale'a, prawie tak samo mocno jak zrobiła to z Xavierem, który według Bartz oszalał na jej punkcie.
Gale czuł się z tym źle. Jak więc miał pokazać się Lorey z dobrej strony, jako dobry człowiek, jeśli paradoksalnie właśnie przez nią nie mógł zerwać z życiem, którego tak się wstydził?
To wszystko wydawało się być zbyt skomplikowane.
A teraz i tak nie mógł zrobić nic jak tylko czekać i mieć nadzieję, że Lorey sama się do niego wkrótce odezwie.
* * * *
– Czemu zajmuje im to tyle czasu? – zastanawiała się na głos Bartz, nerwowo oglądając się na wszystkie strony lasu. Martwiła się, minęło prawie pół godziny od ich wtargnięcia, to było zdecydowanie za długo. Bała się, że coś mogło pójść nie tak, że zostali złapani i teraz przeżywali piekło. Dawno tak bardzo się nie stresowała, ale to była pierwsza akcja na tak wielką skalę. Zazwyczaj tylko niszczyli im drobne rzeczy, przeszkadzali w pracy, kradli pieniądze, oddawali je innym. Nigdy nie porywali się na ratowanie przetrzymywanych ludzi, nigdy nie ośmielili się pójść tak daleko. To Xavier wyszedł z tym pomysłem, gdy dowiedzieli się o planowanej sprzedaży porwanych dziewcząt. Był tak wściekły, że nie pozwalał sobie nic powiedzieć. Nie obchodziło go to, że sytuacja mogła być niebezpieczna, za wszelką cenę chciał uratować te Bogu ducha winne kobiety.
Ale teraz Bartz jeszcze bardziej przekonywała się, że ten plan był beznadziejny, okropny, nieprzemyślany.
– Spokojnie, mała. Oni zaraz wrócą, mają jeszcze trochę czasu zanim ktoś zdąży tu przyjechać. A jeśli tak, zatrzymamy ich. Wątpię, że pozwolą się złapać – powiedział Tyler, kładąc rękę na ramieniu blondynki.
– Boję się, Tyler. To się nigdy nie zdarzało.
– Wiem, ale musimy być dobrej myśli. Panikowanie w tej sytuacji nic nam nie da.
– To tak jakbyś mi mówił żebym nie bała się pająków, bo one mi nic nie zrobią.
– Cóż, technicznie rzecz biorąc-
– Nawet nie zaczynaj – przerwała mu, przykładając swoją dłoń do jego twarzy. Brunet uśmiechnął się, a jego spojrzenie złagodniało.
– Lepiej ci?
– Nie – zaprzeczyła Bartz, spoglądając jeszcze raz na las rozciągający się przed nimi. Słońce już dawno zdążyło zajść i noc rozpościerała się nad ich głowami. Gwieździste niebo i księżyc w pełni rzucały światło na ciemny las, ale w sercu Bartz wzrastał niepokój. Czy aby na pewno wszystko było w porządku?
Nim Tyler zdążył rzucić kolejną anegdotą, która miała poprawić Bartz nastrój, między drzewami dziewczyna zauważyła ruch. Krew nabuzowała w jej żyłach, przyspieszyła bicie serca i sprawiła, że lekko zakręciło się jej w głowie. Jak w amoku sięgnęła po broń, schowaną przy biodrze i wymierzyła w cel przed sobą.
– Nie strzelaj! – Usłyszała znajomy głos. Oddech uwiązł jej w gardle. Eric. To był Eric.
Tyler zaśmiał się serdecznie, biegnąc do przyjaciół, a Bartz nieświadomie zaczęła biec tuż za nim. Gdy spotkali się w połowie polany, z twarzy Erica zniknął uśmiech.
– Gdzie jest Xavier?
– Co? Xaviera nie ma z tobą? Czemu nie wróciliście razem?
Twarz Erica stała się nagle blada jak ściana. Emocje wyparowały z jego twarzy i cała radość, która emanowała z niego przed chwilą zniknęła bez śladu.
– Kazał nam wyjść jak tylko uwolnimy dziewczyny. Mówił, żeby nie patrzeć w tył i będzie nas osłaniał. Nikt nie blokował nam wyjścia, nie słyszeliśmy żadnych krzyków, byłem pewny, że jest za nami!
– O nie – szepnął Tyler, przeczesując trzęsącymi dłońmi włosy. – W takim razie Lorey...
– Lorey? – spytał zdezorientowany Eric, patrząc na Bartz. – Co z nią?
– Uciekła – odpowiedziała Bartz, oddychając nieregularnie, jakby miała zaraz zemdleć.
– Jak to ,,uciekła"? O czym wy mówicie?! – krzyknął wzbudzony Eric, nie panując nad swoim uniesieniem.
– Wyrwała mi się i rzuciła w las – odpowiedział Tyler, kucając, jakby stracił siłę w nogach. – Uderzyła mnie, nie byłem w stanie jej zatrzymać. Wiedziała, gdzie iść, ale nie mogłem jej powstrzymać, nie miałem szansy za nią pobiec bo zostałem tu sam. Przepraszam, tak bardzo przepraszam, powinienem za nią pobiec – dodał, a głos jego zaczynał się łamać. Nerwy wzięły górę, możliwość straty przyjaciółki zaczęła odbijać się na jego sercu. Będąc w ich małym gronie miał nieraz styczność ze śmiercią, ale Tyler nigdy wcześniej nie stał przed ewentualnością utraty kogoś bliskiego. Zdawało się, że jego serce i głowa eksplodują. Eric przetarł krew ze swojego policzka i kucnął obok przyjaciela. Wiedział, że to było dla niego trudne. Był najmłodszy ,,stażem" z nich wszystkich, dopiero niedawno zaczął się uczyć używania broni. Był bardzo słaby, co sprawiało, że nie mógł ukryć swoich emocji jak Xavier. On zakładał na siebie maskę obojętności, Tyler próbował, ale jego maska była z papieru, który namakał przez jego łzy. Nie potrafił zachować spokoju w tak stresujących chwilach, dopiero się uczył. Eric nie mógł być wobec niego surowy.
– To nie twoja wina, Tyler – powiedziała cicho Bartz, przytulając Tylera, który ostatnimi siłami powstrzymywał się od szlochu. – Nie mamy pojęcia, czy coś im się stało. Poczekamy tu, może uda im się prędko do nas wrócić.
– A jeśli nie?
– To sami ich znajdziemy. Spokojnie, damy radę razem. Matt, zaprowadź dziewczyny do samochodu. Na pewno są przerażone. We trójkę damy radę.
– Jasne – odpowiedział Matt, pochylając głowę, jakby przyjmował rozkazy. Odwrócił się do zszokowanych całą sytuacją dziewczyn i bardzo delikatnie zaprowadził je do jeepa Bartz, gdzie schowali koce i wodę, której prawdopodobnie będą potrzebowały.
Blondynka usiadła na trawie obok Erica.
– Oni muszą wrócić cali i zdrowi.
–Wrócą – zapewnił ją chłopak.
– Jesteś tego pewien?
– Nie, ale wierzę w Xaviera. I wiem, że nie pozwoli skrzywdzić Lorey.
– Obyś miał rację Eric.
W głowie chłopaka pojawiła się bardzo problematyczna myśl i złe uczucie. Powątpienie.
,,Obym miał rację", powtarzał sobie w myślach, instynktownie szukając gdzieś dłoni Bartz. Jeszcze nigdy nie czuł się tak bezsilny, jak w tej chwili.
* * * *
– Statuetka? – zapytała Lorey beznamiętne, robiąc znaczący krok w tył, chcąc jak najdłużej zachować dystans między nimi. – Mój ojciec nie spłacił długu? – powtórzyła, uśmiechając się ponuro, cynicznie i ironicznie. Sprzeczne emocje, które towarzyszyły temu gestowi wyraziły wszystko - całą pogardę jej myśli i akceptacji tego chorego pomysłu. W jednej chwili wyjęła schowany pistolet i wymierzyła go prosto w twarz przeciwnika. Bez namysłu, wciąż z tym samym uśmiechem na ustach, zrobiła krok do przodu.
– Wypuśćcie go – zakomenderowała, nie spuszczając wzroku z, tym razem naprawdę szczerze, zaskoczonego mężczyzny. Złapała broń obiema dłońmi, patrząc tylko na niego, nie zważając na jego przyjaciół, którzy od razu złapali za swoje pistolety, otaczając swojego kumpla, czy też raczej szefa opieką. Wystarczyłaby chwila, a mogłaby już leżeć martwa na ziemi. A jednak wciąż oddychała, nieruchomo stojąc przed wrogiem, gotowa w każdej chwili pociągnąć za spust, zagłuszając krzyczący głos sumienia, który nie przestawał panikować, tworząc w głowie Lorey mętlik, któremu nie chciała, nie mogła się poddać. Obojętne było w tym momencie jej życie, nie czuła się człowiekiem, nie było dla niej istotne, czy zginie tu czy za czterdzieści lat w jakimś domku wiejskim. Było jej obojętne, czy umrze jako nastolatka, czy jako popularna pani śledcza, nie zważała na nic, liczył się tylko jej własny koszmar, który teraz stał, balansując między życiem, a śmiercią.
A tę nić mogła przeciąć tylko Lorey i ten ciężar sprawił jej dziką satysfakcję.
Ale choć własne życie było jej obojętne, nie mogła narazić Xaviera na jakikolwiek uszczerbek na zdrowiu. Stracił rodziców przez te same śmieci, które odebrały Lorey nadzieję na szczęście. Był rozbitym chłopakiem, który jednak miał szansę na zostanie dobrym człowiekiem. Widziała to w jego oczach, gdy rozmawiał ze nią, zapominając o swoim bólu. Widziała to również z jego traktowania niewinnych. On nie był zły. Miał tylko złe środki do działania.
Z tyłu głowy Lorey zaczęła się zastanawiać, dlaczego jeszcze żyła? Dlaczego jej jeszcze nie zabili? Już dawno powinni to zrobić, skoro pierwsza wyciągnęła broń. Co było z nimi nie tak?
– Co? Tego oczekujesz? – spytał wręcz pogardliwie jeden z przyjaciół jej oprawcy. Lorey nakazała gestem uklęknąć swojej ofierze, nie oderwała nawet na sekundę od niego spojrzenia. Nie odpowiedziała, jedynie patrząc z wyczekiwaniem na mężczyznę. Ten założył ręce za głowę i bardzo powoli, delikatnie pochylił się do przodu, odkładając swoją broń. Lorey wciąż była na nim skupiona. Liczyła, że się wystraszy, że ucieknie, że nie będzie próbował walczyć.
I nie próbował, ale również nie uciekł, co sprawiło, że w sercu Lorey zaczęła wzrastać frustracja. Dlaczego tak się zachowuje? Dlaczego jest tak spokojny? Dlaczego nie próbuje walczyć?
– Wypuśćcie chłopaka. I tak jest bezużyteczny. Nam jest potrzebna tylko ona – powiedział, patrząc wyzywająco w oczy Lorey.
A potem w kilka sekund stało się wiele różnych wydarzeń. Xavier, oswobodzony, stanął za nią, dwóch mężczyzn rzuciło się do drzwi, słysząc inne, przerażone krzyki, usłyszeli stłumiony głos Erica, z pewnością to był jego krzyk, strzały, które padły, wzdrygnęły całym ciałem Lorey, wszystko się w niej zagotowało i napełniło emocjami. Przerażona, nie wiedziała, co robić, w głowie zapanował mętlik, nie docierało do niej nic, co próbowała sobie wmówić.
– Rey, Rey musisz stąd uciekać – zaczął Xavier, łapiąc ją za ramię, ale nie ruszyła się nawet o milimetr, wciąż wymierzając w mężczyznę pistoletem.
– Zachowujesz się żałośnie – wydukał w końcu mężczyzna z paskudnym półuśmiechem, podnosząc się z klęczek. Nie odezwawszy się nawet słowem, Lorey obserwowała jego powolne, pewne siebie ruchy, starając się na marne wybadać jego jakikolwiek słaby punkt. – Dziewczynka, która pewnie pierwszy raz ma broń w rękach, próbująca udowodnić światu, że może pomścić ojca.
– Zamknij się – wycedziła wściekle przez zęby, zaciskając mocniej spocone dłonie na broni, która przecież wydawała się być jak trucizna, jak rozżarzony węgiel, który palił skórę Lorey z każdą sekundą coraz bardziej. Broń nie była dla niej, kochała ją, ale jednocześnie przerażała, nie miała jednak w sobie tyle odwagi, by ją wypuścić. Buzowały w niej silne, liczne emocje, dominował gniew i wściekłość, wszystko wskazywało na to, że zaraz miała wybuchnąć, ale nie mogła. Nie mogła stracić czujności, absolutnie zabroniła emocjom przejąć nad nią kontrolę. Nic, co on powie, nie wpłynie na jej decyzje. Nic.
Lorey poczuła mocniejszy ścisk na ramieniu. Xavier usłyszał, że chce pomścić ojca. Musiał się domyślić, że mierzyła do jego mordercy. Musiał zrozumieć, co tu się stało i dlatego przestał namawiać Lorey do ucieczki.
– No dalej. Zabij mnie. Przecież oboje wiemy, że i tak tego nie zrobisz – dodał ponownie, śmiejąc się szyderczo, jakby wiedząc, jak słaba była. Ręka Lorey zadrżała niebezpiecznie, pot oblał już całe jej ciało, a świat stanął za mgłą. On miał rację. Jak mogłaby kogoś zabić? Toż to nieludzkie. Okropne i bestialskie. Jak miałaby upodlić się do tego stopnia, by targnąć na czyjeś życie? Czy nie walczyła przed tym, by je ratować? Po co uczyłaby się sposobów na strzelenie tam, gdzie nie zrani poważnie nikogo? Na co by to było?
Ale teraz nie mogła wypuścić broni z ręki, nie, kiedy wiedziała, że musi uratować Xaviera. Poczucie, a raczej przymus chronienia go napędzały Lorey do działania, na chwilę wszystkie wartości, które wyznawała zmieniły się w popiół, unoszony przez wiatr w najróżniejsze, nie liczące się dla nikogo zakątki świata. Dłoń na jej ramieniu dotykała ją jak złotego piórka, delikatnie i jakby ze strachem sprawiała, że choć fizycznie Lorey była na ziemi, jej umysł podążał już władnymi ścieżkami, tak bardzo chciała uciec.
– Jesteś nikim, twój ojciec dobrze zrobił, że zginął. Spłodził pierdoloną córkę, szmatę, która nadaje się tylko do pieprzenia. Tym lepiej, że go zabiliśmy. Nie zasługiwał na życie, nie był go wart, a ty nie jesteś warta, by o nim pamiętać, by obwiniać nas. To była jego wina, że zginął. Mógł nie wtrącać się w nasze sprawy, mógł być szczęśliwym tatulkiem swojej córeczki, która wkrótce i tak zaczęłaby się puszczać. To jego wina, to twoja wina.
Te kilka słów dotknęły Lorey z potrójną siłą, z każdej możliwej strony. Apogeum nienawiści, cierpienia, lęku i agresji wyciągnęły ją na szczyt szaleństwa. Wiedziona instynktem zemsty i bólu, już nie czuła swojego ciała. Rozum przestał być istotny, moralność upadła na dno, upodlenie ludzkie zmieniło ją w potwora bez emocji, którym tak bardzo chciał, żeby się stała. Przegrała swoją walkę, gdy w półsekundowej nieświadomości pociągnęła za spust, a kiedy zorientowała się, co zrobiła, z krzykiem upadła na ziemię. Było już za późno.
Łzy popłynęły po policzkach Lorey razem z pojedynczą kroplą krwi, płynącą z nosa jej tak długo oczekiwanego wroga. Nie zaczął majaczyć, nie wierzgał się jak szalony w filmach, ale również nie był tak spokojny jak na innych produkcjach. Jego śmierć nie przyszła nagle, spokojnie. Gdy upadał na ziemię, zaczął się krztusić własną krwią, ostatnimi siłami złapał się za gardło, próbując wziąć głęboki oddech, co tylko doprowadzało go do przepaści. Przekrwione oczy, z których również popłynęła krew wywinął do góry, jakby w nadziei, że zobaczy tam odpowiedź na swoje pytanie. Padając na ziemię, wyglądał jak marionetka, którą człowiek puścił z każdego sznureczka, nie panując już nad swoim ciałem, tracąc czucie w każdej części ciała, zdawał się być jedynie niegroźnym dzieckiem, które nie umiało jeszcze same trzymać prosto główki. Uśmiech zamienił się w łkanie umierającego człowieka, a ostatnie, stłumione krwią, urwane oddechy brzmiały jak jego ostatnie słowa.
On nie żył.
Lorey odebrała mu życie.
Zabiła człowieka.
Jak w amoku poczuła mocne szarpnięcie za ramię. Poddała się dotykowi Xaviera, który wyciągnął ją z tego piekła, zakrył oczy i pobiegł, prowadząc ją przez korytarz śmierci. Pozwolił jej normalnie coś widzieć, gdy wyszli z teraz pełnego ciszy i śmierci budynku, ale i wtedy nie miała na to okazji, bo zaraz zaciągnął ją do samochodu, wsadził na miejsce pasażera i odjechał z piskiem opon, nawet nie czekając na swoich przyjaciół. Wiedział, że pojadą za nimi, nie odpowiadał też na dzwoniący wciąż telefon. Uparcie wpatrywał się w drogę, co jakiś czas tylko spoglądając na Lorey, ale nawet nie wiedział, co dokładnie czuł, co powinien czuć. W głowie Lorey natomiast grała tylko jedna fraza, niczym melodia grana na pogrzebie, śpiewana przez demoniczny chór nad jej głową. Podejrzewała, że ta melodia i to zdanie będzie śpiewane, gdy po jej śmierci przyjdzie jej rozmawiać z Szatanem.
Zabiłam człowieka.