– Xavier, tobie do reszty odwaliło – powiedziała Lorey, nie mogąc wyjść z szoku po słowach, jakimi obdarzył ją blondyn, stojący nadal ze śmiertelnie poważną miną.
– Może i tak, nie wnikam w to. Ale w tej sytuacji to najbardziej racjonalny pomysł, na jaki wpadłem, więc z łaski swojej nie dyskutuj, tylko spakuj najpotrzebniejsze rzeczy – odpowiedział jej, opierając się o kij baseballowy, który trzymał w ręce. Wyglądał niesamowicie przystojnie, z rozczochranymi włosami w podartych spodniach i luźno narzuconym na nie podkoszulku bez ramion, ale nawet w takim wydaniu był wariatem.
– Ale gdzie niby mam mieszkać? U ciebie? Tam w tej waszej bazie? – zapytała Lorey, marszcząc brwi. Z jednej strony było to absurdalne i głupie, choć z jakiegoś powodu odpowiadało jej to. Bałaby się zostać w swoim domu całkiem sama, ze świadomością, że w każdej chwili ktoś może się tu włamać i spróbować ją zaatakować.
Xavier zmarszczył czoło, jakby się nad czymś głęboko zastanawiał.
– Mogliby pójść tym tropem. Nawet, jeśli nie znajdą od razu naszej kryjówki, zapewne będą próbować nas znaleźć. Musimy iść gdzieś indziej, tam, gdzie nawet nie pomyśleliby, że możesz się ukrywać.
– Mów jaśniej, Xav – rzuciła Lorey, wzdychając głęboko.
– Do mojego rodzinnego domu. Znaczy, niezupełnie. Do domu mojego wuja, Nicholasa.
– ZWARIOWAŁEŚ?! – krzyknęła różowowłosa z takim impetem, że nawet Gale wzdrygnął się od jej głosu. Xavier tylko przewrócił oczami i przerzucił sobie kij baseballowy przez ramię. Podszedł powoli do dziewczyny i złapał jej dłoń.
– Słuchaj, Rey. To nie czas, żebyś uważała co wypada, a co nie. Musimy zadbać o twoje bezpieczeństwo, w tej sytuacji nic innego się nie liczy. Żadne maniery, żadne grzeczności. Jest na to o wiele za późno – powiedział, zmuszając dziewczynę do spojrzenia mu w oczy. Ta w odpowiedzi westchnęła, kręcąc głową.
– Wciąż, to takie niewłaściwe – mruknęła ciszej, próbując pozbierać myśli.
– Gale, pomóż mi ją spakować. Dobrze wiesz, że to jest to, co musimy zrobić.
Brunet nie wyglądał na skupionego, więc kiedy Xavier zawołał jego imię, potrzebował chwili, żeby to do niego w ogóle dotarło. W milczeniu poczekał, aż Lorey w końcu zdecyduje się wejść na górę i złapać pierwszą lepszą torbę, aby spakować kilka rzeczy. Trójka przyjaciół nie rozmawiała ze sobą wcale i cisza, która się między nimi tworzyła nie należała do najłatwiejszych. Lorey głęboko zastanawiała się nad swoją obecną sytuacją, a dodatkowo jej głowę spowiła myśl, że ma w pokoju bałagan, a dwójka jej bliskich przyjaciół właśnie stoi w nim pierwszy raz od czasu ich znajomości. Gale czuł się niekomfortowo, bo próbował uporządkować swoje uczucia, a fakt, że Lorey miała zostać u Xaviera nie pomagała mu w tym wcale.
Xavier jako jedyny w całym tym chaosie zastanawiał się przede wszystkim nad kolejnym ruchem Hien. Nie wiedział, czy w takiej sytuacji powinien się jak najszybciej skontaktować z innymi, czy przemilczeć to i powiedzieć o tym tylko najbliższym.
– Rey, nie wiedziałem, że wciąż bawisz się pluszakami – powiedział nagle, próbując uciec myślami od decyzji, która wkrótce musiała zostać podjęta. Lorey, wybudzona z letargu, spojrzała z zaskoczeniem na blondyna, po czym dopiero ujrzawszy jego minę zorientowała się, że w ręku trzyma misia. Stary, bardziej żółtawy, niż biały, zszyty w chyba każdym możliwym miejscu. Lorey uśmiechnęła się, łapiąc go w obie dłonie.
– Andree jest ze mną od osiemnastu lat, myślisz, że wybiorę się gdziekolwiek bez niego? Dostałam go od taty – powiedziała z rozczulonym uśmiechem, patrząc z uwagą na swojego pluszaka. Xavier uśmiechnął się figlarnie, po czym przewrócił oczami i zaczął zwiedzać pokój dziewczyny. Na komodzie postawione były albumy jej ulubionych artystów i różne pamiątki z podróży, obok stała biblioteczka z kolorystycznie ułożonymi książkami, przy których stały figurki różnych postaci. Na przeciwko, na półce przy łóżku stały porozrzucane fotografie, które zaciekawiły Xaviera. Z zaskoczeniem odkrył, że zamiast jakichś wspomnień, których się spodziewał, znalazł zdjęcia różnego rodzaju pistoletów.
– Co to jest? – zapytał, pokazując pakującej się dziewczynie fotografie.
– A, to. Militaria od zawsze mnie interesowały, podobnie jak mojego tatę, więc wspólnie się o tym uczyliśmy – odpowiedziała, na chwilę z nostalgią patrząc na zdjęcia, które trzymał Xavier. Pamiętała, jak z tatą robili konkursy na to, kto poprawnie rozpozna najwięcej różnych broni. Nigdy nie mogła go pokonać, rozpoznawał bezbłędnie nawet te prawie identyczne, różniące się długością lufy albo lekko spustem.
– Nie wiedziałem, że masz takie zainteresowania – mruknął Xavier, odkładając ostrożnie zdjęcia na półkę, po czym zwrócił się ponownie do Lorey. – Gotowa?
– Chyba tak – odpowiedziała słabym głosem, wciąż bardzo niepewna podjętej decyzji. – Chodźmy, zanim się rozmyślę i ucieknę.
Xavier, ucieszony taką odpowiedzią, entuzjastycznie i szybko przeszedł przez pokój, złapał Lorey za rękę, jej torbę przerzucił sobie przez ramię i nawet nie czekając na Gale'a (który czuł się jak piąte koło u wozu) ruszył w kierunku samochodu.
Lorey sztywno siedziała na tylnym siedzeniu, wciąż kwestionując swoją decyzję. Czy to aby na pewno był dobry pomysł?
* * * *
– Wujku! – zawołała Bartz, rzucając się na szyję Robertowi, który właśnie wysiadł z samochodu.
– Jesteś jedyną osobą, której pozwalam tak się nazywać – powiedział mężczyzna z uśmiechem, przytulając blondynkę do siebie. Od strony pasażera wstał Joey, opierając się o ramę samochodu i spoglądając na grupkę dzieciaków.
– Robię się zazdrosny – powiedział, podchodząc do Bartz, po czym przytulił ją z całej swojej siły. – Tęskniłem za tobą, maluchu. Ostatni raz widziałem cię, jeszcze zanim dobrze potrafiłaś mówić!
– Trochę minęło, to prawda – odpowiedziała Bartz, trzymając go za ramię. Wydawało jej się to tak nierealistyczne - przyjaciele jej ojca, którzy zawsze byli jak część ich rodziny. Blondynka poczuła, jakby nagle wróciła do swoich dziecięcych lat. Tak spokojnych, dobrych lat.
– Gdzie jest nasz książę? – spytał Robert, kiedy po dłuższej chwili rozglądania się nie zauważył Xaviera.
– Pojechał w pośpiechu, nie powiedział nam gdzie – rzucił Eric, wzruszając ramionami. – Zadzwonię do niego i każe przyjechać.
– Nie ma potrzeby – odpowiedział Rob, przeczesując kręcone włosy ręką. – Sam to zrobię – dodał z uśmiechem. Holly wyszła na zewnątrz, zainteresowana tym nagłym zbiegowiskiem. Kiedy zobaczyła dwójkę starszych mężczyzn, złapała Tylera za ramię i pociągnęła go na tyle, aby mogła sięgnąć jego ucha.
– Tyler, co tu się dzieje? Kto to jest?
– Joey i Robert, przyjaciele Xaviera. A właściwie jego ojca. I ojca Bartz. Ogólnie to chyba jakieś spotkanie rodzinne, więc czuję się niekomfortowo. Chciałem odwiedzić Lorey, bo miała dzisiaj wyjść ze szpitala, ale napisała mi, że zadzwoni wieczorem. Chyba wiem, gdzie Xavier pojechał w takim pośpiechu.
Śmiech Holly rozniósł się i zwrócił na siebie uwagę pozostałych.
– A kogo my tu mamy? – zapytał Joey, uśmiechając się przyjaźnie w jej stronę. – Przyjaciele dzieciaków to i nasi przyjaciele – dodał, podchodząc z wyciągniętą w ich kierunku dłonią. Holly przywitała się i przyjrzała mężczyźnie, starając się jak najlepiej go zapamiętać.
Joey miał ciemne, długie, gęste włosy i przypominał wyglądem Indianina. Wąskie, jasne oczy wyróżniały się na tle mocno opalonej skóry, pokrytej zmarszczkami twarzy i zapachem smaru samochodowego, który wręcz od niego emanował. Kilka blizn ozdabiało go i przypominało o ciężkiej przeszłości, jaką miał za sobą, a wzrok, choć wciąż bystry i czujny, najlepsze lata miał już za sobą. Był wyższy od Holly, sięgała mu ledwo do nosa, ale ciepły uśmiech, który pokazywał wzbudzał takie zaufanie, jakiego Holly nie doświadczyła od bardzo dawna.
– Rodzina naszych przyjaciół to i nasza rodzina – odpowiedziała w końcu, uśmiechając się jeszcze szerzej.
Przez tę sympatyczną i spokojną atmosferę dużo ciężej przyszło im przejście do poważnych, brutalnych i niezbyt przyjemnych spraw. Holly czuła, że nie tylko ona chciałaby się zatrzymać właśnie w tej chwili, kiedy śmiali się i dogryzali sobie nawzajem, nie myśląc o niczym innym. Chociaż ich życie było tym, które sami wybrali, czasami próbowała sobie wmówić, że to zły sen, z którego zaraz się obudzi.
Ale to nie był sen. A jeśli tak, poranek przychodził ślimaczym tempem. Wszystko, o czym śmiała marzyć, nie mogło zostać spełnione, ponieważ wszyscy już po uszy tkwili we wspólnym bagnie. A macki rzeczywistości trzymały ich zbyt mocno, by uwierzyli, że mogą coś zmienić.
Dopiero po jakimś czasie Holly zauważyła, że większość osób już weszła do środka i na zewnątrz pozostał tylko rozmawiający z Tylerem Eric i Robert, żywo gestykulujący, z telefonem w prawej dłoni. Holly już miała wchodzić, kiedy Rob gwałtownie się rozłączył i jak gdyby rozmowa nie miała w ogóle miejsca, obrócił się i z uśmiechem wbiegł na potraktowaną czasem werandę.
– Xavier wróci dopiero jutro po południu. I przyprowadzi gościa – oznajmił tak swobodnie, jakby po prostu wspominał o pogodzie. Jakby codziennością było czekanie z rozmową o największym wrogu do następnego rana.
A jednak, spokój i opanowanie Roberta rozluźniły mięśnie Holly. Skoro po ich stronie był ktoś tak pewny siebie, nie musiała się już chyba bać, prawda?
Dorosłość oczywiście nie objawia się wiekiem i Holly zrozumiała to właśnie w tym momencie. Kiedy ukojenie dało jej tylko spojrzenie na rozluźnionego, starszego mężczyznę, który z uśmiechem zdawał się być jedynym drogowskazem.
– Chyba nawet wiem, jakiego gościa – mruknęła tylko w odpowiedzi, idąc za mężczyzną, który zaczął chichotać pod nosem.
* * * *
– Xavier, to niewłaściwe – mruknęła Lorey, patrząc na ogromny budynek, przypominający bardziej dwór szlachecki niż dom. Stojąc przed nim, czuła się jak maleńka mrówka przy wielkim drzewie. Automatycznie niepokój zalał jej serce i powiadomił ją o tym szybszym jego biciem. Lorey od razu chciała uciec, wręcz odruchowo zrobiła krok w tył, ale silna ręka Xaviera przytrzymała ją w pasie i popchnęła w kierunku przerażającego domu.
– Nie przesadzaj, mówiłem ci już. To jest najrozsądniejsza opcja na ten moment – powiedział blondyn, nie zważając na protestujące gesty różowowłosej. Z opresji wyrwał ją szczęśliwie dzwonek w telefonie, dzięki czemu mogła wymusić na Xavierze zatrzymanie się, aby odebrać połączenie. Ku jej zaskoczeniu była to mama.
Już tyle minęło? Zdążyła wylądować?
– Cześć, mamo! – zawołała do telefonu, odbierając go jak najszybciej – Wylądowałaś już?
– Jasne, że nie, głuptasie – odpowiedziała Juliette, śmiejąc się. – Ale Pierre pozwolił mi na szybko do ciebie zadzwonić przed wejściem do drugiego samolotu. Czeka mnie jeszcze jedna przesiadka, więc pomyślałam, że zorientuję się, co tam u ciebie.
– Ach, no tak – mruknęła Lorey, uśmiechając się smutno. Głos matki wydawał się lekko nerwowy, przez co zrozumiała, że mimo dobrej miny, Juliette musiała bardzo martwić się o córkę. Przez to Lorey poczuła przytłaczające poczucie winy.
– Nie martw się, mamuś – powiedziała, spoglądając na patrzącego w jej stronę Xaviera. – Jestem właśnie u przyjaciółki na noc, więc będzie miał kto mnie pilnować. – Chłopak, słysząc słowo ,,przyjaciółka", padające z moich ust, uśmiechnął się półgębkiem i puścił Lorey perskie oko, patrząc prosto w jej oczy.
– Och, wspaniale! W takim razie nie przeszkadzam i zadzwonię, jak tylko wyląduję! Muszę lecieć, wzywa mnie odprawa. Kocham cię!
– Ja ciebie też, mamuś – powiedziała ciszej, rozłączając się, aby tylko nie popłakać się do telefonu.
Nawet nie sądziła, że tak daleki kontakt z mamą może okazać się tak bolesny i traumatyczny. To była ostatnia osoba, którą chciała skrzywdzić i jednocześnie ta, którą skrzywdziła najmocniej. Ciernie, które już doprowadzały ją na skraj bólu zdawały się zadawać coraz więcej ran, nie pozwalając sercu na chwilę wytchnienia. Miłość matki była tak niewinna, czysta i dobra, tak pełna poświęcenia, że Lorey odbierało mowę i ściskało serce na myśl, co Juliette musiała przeżywać, kiedy dowiedziała się o jej próbie samobójczej. To w tym wszystkim bolało ją najbardziej. Zmusiła swoją matkę do płaczu i obwiniania się.
W końcu rozumiała słowa ludzi, którzy w akcje desperacji krzyczeli, że zabiliby się, gdyby nie świadomość, że ich rodzice będą płakać. Wszystkie słowa mają w sobie ziarno prawdy, a te wykrzyczane z bezsilności są nie tylko echem, ale wręcz muzyką, która jako jedyna może się wydostać z ich serc. To, co sprawiało, że ludzie nie chcieli odchodzić, było poczucie, że są kochani przez najbliższych i nie chcieli ich ranić, a ta odpowiedzialność chcąc nie chcąc ratowała im życie.
Lorey o tym nie myślała, kiedy skakała. Wtedy w jej głowie i sercu był tylko własny ból. Ale łańcuch konsekwencji zaatakował później, nie zapomniał o niej. Jakże by mógł? Cierpienie nie zapomina, skrupulatnie przechowuje wszystkie wspomnienia i atakuje w najbardziej dogodnym dla niego momencie, aby ściągać na sam dół, na dno.
– Lorey? – Z zamyślenia wyrwał ją głos Xaviera, który z łagodniejszą niż wcześniej miną podszedł do niej i położył jej rękę na ramieniu. – Coś się stało?
– Co? Nie, nie – powiedziała szybko, chcąc uniknąć wybuchu płaczu. Musiała być silna, tylko to jej pozostało. – Ktoś jest w domu?
– Nie, wszyscy są w pracy, więc stoi pusty – odpowiedział jej Xavier, uśmiechając się lekko. Przez myśl Lorey przeszło, że może zorientował się, kiedy skłamała, ale szybko odepchnęła ją od siebie, nie chcąc pozwolić sobie wierzyć w coś, co mogło okazać się złudzeniem. Wolała liczyć na mniej, niż poczuć większy zawód.
Tak było... bezpiecznie.
Sytuacja między nimi przecież nie była jeszcze wyjaśniona odpowiednio. Słowa, które wypowiadali i czyny, które zrobili nie zostały przedyskutowane. Ciężko było w tej sytuacji myśleć o takich głupstwach.
– To dobrze, przynajmniej nikt mnie nie zobaczy – rzuciła po chwili Lorey, biorąc głęboki oddech i spoglądając na Xaviera, czekając, aż ten zaprowadzi ją do jej tymczasowego domu. Chłopak szybko podjął aluzję i z jeszcze szerszym uśmiechem otworzył metalową bramkę i wprowadził Lorey do ogrodu.
Wszystko wyglądało jak z bajki, z której Lorey miała przecież za niedługo się obudzić.
Zielone drzewa rosły losowo rozrzucone po podwórku, przez co sprawiały wrażenie lasu. Wokół nich, przy pniach, kwitły różne rodzaje kwiatów, każdy w innym kolorze. Między nimi z jasnożółtej kostki wyłożono malutki chodnik, który ciągnął się wokół, tworząc wrażenie raju. Patrząc na tę scenerię, Lorey zastanawiała się, jakim cudem Xavier i Bartz zrezygnowali z tego, wręcz uciekając z domu na rzecz speluny, którą nazywali bazą i ich prawdziwym domem.
Czy to miało jakikolwiek sens?
– Chodź, wejdziemy do środka, po czym będziesz mogła się orzeźwić i zrobimy coś do jedzenia – powiedział Xavier, otwierając wielkie, drewniane drzwi i wpuszczając Lorey do środka pomieszczenia.
Jeśli dziewczyna porównała to do dworku szlacheckiego, musiała się mylić. To było jak niezwykły pałac, tylko dość samotny i cichy. Meble nadawały groteskowy wyraz, bowiem wszystkie były stare, w ciemnych kolorach, natomiast podłogę i ściany utrzymano w kolorach beżu i wanilii. Ogromny żyrandol wisiał nad długim, szklanym stołem, który zamiast luźno rzuconych owoców na tacce i butelki z wodą (jak to zazwyczaj wyglądało u niej) miał położony dystyngowany dzbanek z wodą, cytryną i miętą, wokół którego w idealnych odstępach umieszczone były szklanki zwrócone dnem do góry. Z takim wyglądem Lorey bałaby się nawet wziąć coś do picia, żeby nie zaburzyć tej idealnie wytworzonej harmonii.
– Dobrze, tylko zaprowadź mnie tam, czuje się jak w labiryncie.
– Nie przesadzaj, dom jak dom – rzucił Xavier, przewracając oczami i kierując się w stronę schodów, ciemnobrązowych, drewnianych i trochę skręconych. Poręcz, oczywiście, szklana, przyciągała uwagę równie mocno co cały wystrój pomieszczenia. Lorey jeszcze długo spoglądała na salon i jadalnie, kiedy wychodziła za Xavierem. Nie dotykała poręczy, idąc na górę, ze strachu, że niepotrzebnie ją pobrudzi.
– Zachowujesz się jak nie ty, Rey – zagaił Xavier, a przez ton jego głosu Lorey wyczuła, że się uśmiecha i trochę drwi. – Gdzie się podziała twoja bezpośredniość?
– Zostawiłam ją w domu – odpowiedziała niemal od razu, lekko się uśmiechając. Dotarli na szczyt schodów i Xavier odwrócił się nagle na pięcie, po czym pochylił tak, że znalazł się tuż przy twarzy Lorey.
– Ale cięty język i tak zabrałaś ze sobą – rzucił, składając na jej ustach krótki i nagły pocałunek, czym tak zaskoczył Lorey, że przez kilka sekund nie mogła ruszyć się z miejsca. Serce podskoczyło jej do gardła i czuła się bardziej sparaliżowana, niż kiedy obleciał ją strach.
Co ten chłopak z nią robił?
– Idziesz?
– Tak, tak, już idę – powiedziała cicho, biorąc głęboki wdech, aby wziąć się w garść. Pokręciła kilkakrotnie głową i ruszyła przed siebie, przechodząc przez długi korytarz, patrząc tylko na wykładzinę pod swoimi stopami. Bała się podnieść wzrok, bo była na osiemdziesiąt pięć procent pewna, że Xavier patrzył na nią z tym swoim szelmowskim uśmiechem, czekając na okazję, aby z niej zadrwić i zażartować, a nie była w stanie odpowiednim do odbijania pałeczki.
– Rey, naprawdę wystarczy taki całus, żeby cię wytrącić z równowagi? Sądziłem, że przeżyliśmy więcej – mruknął nagle, przewracając oczami, po czym złapał Lorey za rękę, pociągnął ją w stronę swojego pokoju, rzucił jej torbę na swoje łóżko, bardzo wielkie łóżko nawiasem mówiąc, po czym zaciągnął ją do łazienki.
– Jeśli zaczniesz rzucać jakimiś podtekstami dotyczącymi wspólnego prysznica to-
– Zluzuj – powiedział, znowu przewracając oczami. – Mam dla ciebie niespodziankę.
– Niespodziankę?
– Patrzcie no – odparł, łapiąc ją delikatnie pod brodę. – Jaka nagle rozpromieniona. Wcześniej myślałem, że zatoniesz od patrzenia pod nogi.
Lorey odrzuciła jego rękę z uśmiechem.
– To było wcześniej – powiedziała, śmiejąc się cicho. – Co to za niespodzianka?
– Planowałem to już wcześniej, ale jak wiesz, nie było okazji. No to okazję mamy dzisiaj – powiedział, wyjmując z szafki dwa pudełka.
– Farby do włosów?
– Dokładnie. Zawsze mi to poprawiało humor. Pomyślałem, że skoro ty też lubisz kolory na głowie, to ci się może spodobać.
– Jest świetne! Jakie to kolory?
– Miałaś na głowie różowy, pamiętam cię też w niebieskim, rudym i granatowym, ale jeszcze cię nie widziałem w fioletowym, więc wziąłem ten kolor. A dla siebie wybrałem zielony – powiedział, choć w jego głosie pobrzmiewała nuta niepewności. Lorey ją wychwyciła i w chwili uniesienia stanęła na palcach, żeby pocałować go w policzek, ale niestety była za niska więc udało jej się dosięgnąć tylko jego szczęki.
– Bardzo mi się podoba! – rzuciła, łapiąc szybko pudełko z farbą. – Ale ty zajmiesz się moimi włosami, ja zrobię twoje.
– Bierzesz sobie mniej roboty!
– Owszem – powiedziała, uśmiechając się jeszcze raz. Xavier, widząc jej rozpromienienie również się uśmiechnął, czując, jak cały stres związany z dzisiejszym dniem opuścił jego ciało, na pamiątkę pozostawiając tylko jeden cień na dnie jego serca, który miał się ukazać dużo później. W tamtej jednak chwili głównym zainteresowaniem blondyna była dziewczyna przed nim, uśmiechająca się jak nigdy wcześniej, której miał ochotę oddać cały świat.
– Dobra, no to zaczynam – powiedział, kiedy posadził Lorey na drewnianym krzesełku przed umywalką. Przyrządzoną farbę zaczął rozprowadzać po jednej połowie głowy, kiedy już pozbyli się pozostałości różu na jej włosach i pozostał tylko blond. Dziewczyna, nie mogąc wytrzymać, zaczęła się śmiać, przez co nie mogła usiedzieć na jednym miejscu.
– Jak według ciebie mam to skończyć, kiedy tak się wiercisz?
– Przepraszam! – zawołała, zakrywając usta dłonią. – Widok twojej skupionej twarzy na takiej czynności po prostu mnie zniewala – dodała, kolejny raz chichocząc. Xavier z uśmiechem złapał ją za ramiona i mocno przytrzymał, czekając, aż się uspokoi.
– Lepiej ci? – spytał po chwili, jednak zamiast sensownej odpowiedzi, otrzymał jedynie stłumiony chichot. Pochylił głowę i pokręcił nią, kolejny raz czekając, aż Lorey przestanie się śmiać. Po kilku minutach dziewczynie w końcu przeszło i mogli kontynuować. Po jakiejś pół godzinie nakładania farby przyszła kolej na Xaviera, który również usiadł na krzesełku, jednak Lorey i tak musiała stać na palcach, żeby dobrze go widzieć.
– Lecimy tylko końcówki, tak?
– Tak. Nie będą mnie traktować na poważnie, jak się pojawię z zielonym łbem. Zacznijmy delikatnie – powiedział, skręcając głowę w prawo, aby spojrzeć Lorey w oczy.
– No to lecimy.
Z Xavierem poszło o wiele szybciej i łatwiej, chociaż nikogo to specjalnie nie dziwiło. Po skończonej pracy, Lorey z satysfakcją zdjęła rękawiczki i wrzuciła je do umywalki, po czym stanęła przed Xavierem i niby to od niechcenia zaczęła się bawić kosmykiem jego włosów. W przypływie nostalgii przejechała palcem po kości policzkowej, aż do żuchwy. Xavier uważnie obserwował każdy jej ruch i nie bez przejęcia odkrył, że jego własne serce zabiło dużo szybciej, a ciepło rozlało się po klatce piersiowej i zakuło go tam, jakby coś się w nim kurczyło. Rozchylił usta, kiedy nieświadome palce Lorey dosięgły nawet ich, po czym w końcu nie mógł wytrzymać, wstał z miejsca i gwałtownie wpił się w usta dziewczyny, jedną ręką łapiąc ją w pasie, a drugą dotykając jej rozgrzanego, zarumienionego policzka. Wplątał palce w mokre, farbujące się włosy, ale nie przejmował się plamami, które mogły zostać na jego dłoniach. Dla niego liczyło się to, że Lorey oddawała każdy jeden pocałunek i zarzuciła mu ręce na szyję, poświęcając całą swoją energię na to, co właśnie robili.
Nie zastanawiając się nad tym dłużej, jedną ręką podniósł ją i posadził na umywalce i pewnie kontynuowaliby dalej pocałunek, gdyby nie gwałtownie trzęsące się lustro, które skutecznie wystraszyło Lorey. Zeskoczyła więc i stanęła obok Xaviera, spuszczając wzrok.
– Wiesz, my w sumie... W sumie nie rozmawialiśmy o... no wiesz... o nas – wypaliła w końcu, uciekając wzrokiem w każde miejsce w pomieszczeniu, poza tym, gdzie stał Xavier.
– W sensie?
– Uh... No bo już tyle robiliśmy, ale nigdy właściwie nie powiedzieliśmy, co jest między nami. Nie uważasz, że to trochę dziwne? – spytała Lorey, pocierając kark i w końcu patrząc w oczy Xaviera.
– A to nie oczywiste?
– A jest?
– A nie?
– Nie drwij ze mnie! – zawołała, uderzając Xaviera w ramię.
– Nie drwię, naprawdę nie wiedziałem, że to dla ciebie takie ważne – odpowiedział chłopak, wzruszając ramionami.
– Znaczy, no... Robiłam tak zawsze z innymi, więc...
Xavier spojrzał na nią z uniesioną brwią.
– Ach – rzucił, niby to obojętnym tonem. – Z innymi. Jasne.
Tym razem to Lorey przewróciła oczami.
– Och, nie o to mi chodziło! Ty też miałeś wcześniej dziewczyny, to normalne!
– Nie miałem – powiedział, odwracając wzrok od - teraz - fioletowowłosej, kierując się w stronę swojego pokoju.
– Oczywiście, że miałeś. Słyszałam od Bartz. Poza tym, zawsze byłeś z tego znany w szkole, panie P.
– Panie P?
– Ja mówiłam IP, ale większość nie popierała mojego toku myślenia.
Xavier patrzył na Lorey, jak na idiotkę, czekając niecierpliwie na rozwinięcie wypowiedzi.
– P od playboy, a i od idiotyczny.
– Nikt tak na mnie nie mówił.
– Na twoim roczniku może nie, ale na moim...
– W każdym razie, to niczego nie zmienia. Nie miałem dziewczyny. Jasne, uprawiałem seks, jak większość nastolatków. Ale nikogo nie miałem. Ty za to, z tego co się dowiaduje, bawiłaś się na całego – powiedział oskarżycielskim tonem, siadając na łóżku. Lorey z wrażenia rozdziawiła wargi, wydając z siebie mało kobiecy dźwięk.
– Czy ja dobrze słyszę? – zaczęła, powoli podchodząc do łóżka. – Xavier jest zazdrosny?
– W twoich snach. To raczej współczucie dla tych kolesi, że musieli się z tobą męczyć. Po prostu mi przykro.
– Ty też się męczysz? – zapytała przekornie, czując odrobinę niepewności we własnym głosie.
– Ja to co innego. Jestem masochistą z natury – powiedział, unosząc brew i uśmiechając się do Lorey złośliwie.
– Dobrze, że moje sadystyczne pobudki mogą choć raz w życiu się na coś przydać – odpowiedziała sarkastycznie, ciężko opadając obok Xaviera.
– Było ci fajnie? No wiesz, z innymi? – spytał nagle Xavier poważnym tonem.
– Uhm... Jak to zwykle bywa. Zazwyczaj zrywali ze mną, bo ponoć ,,myśleli, że będę inna", więc ciężko stwierdzić, że było fajnie. A tobie?
Xavier wzruszył ramionami, krzywiąc się.
– Nic specjalnego. Zazwyczaj podobało mi się w tamtych chwilach, a potem niespecjalnie często o tym pamiętałem.
– To może zapamiętasz to – rzuciła nagle Lorey i bez uprzedzenia pocałowała Xaviera w szyję. Ze śmiechem odsunęła się i zaczęła skręcać włosy, aby upiąć je w koka. – Ja zapamiętam.
Chłopak w milczeniu pochylił się i pocałował Lorey, kiedy miała zajęte ręce.
– Ja też – odpowiedział, oblizując delikatnie usta.
– Jak to się stało, że tak bardzo cię nie lubiłam, a teraz tak uwielbiam, jak mnie całujesz? – zapytała cicho, jakby chcąc sobie zadać to pytanie, ale nie mogąc utrzymać go w sercu.
– Życie pisze własne scenariusze – odpowiedział Xavier, po czym nagle podniósł się z miejsca, kiedy telefon w jego kieszeni zaczął wibrować. – To wujek. Zaraz wrócę, tylko odbiorę – powiedział do Lorey, po czym wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Dziewczyna głośno wypuściła z ust powietrze, garbiąc się i przymykając oczy. Tyle wydarzeń, które miały po sobie miejsce, sprawiły, że zmęczenie ogarnęło jej ciało i tylko świadomość obecności farby do włosów na głowie nie pozwoliła jej zasnąć. Zamiast tego postanowiła pomyśleć, co dalej zrobić.
Xavier skutecznie odciągnął ją od myśli o Hienach, ale nie mogła uciekać od tego wiecznie. Fakt, że mordercy jej ojca pojawili się ponownie w jej życiu, potem kolejni wysłannicy znaleźli jej dom, własny dom, to nie wróżyło niczego dobrego. Nie mogła stać bezczynnie.
Musiała się zmienić, musiała przynajmniej grać pozory silniejszej. Jeśli okazałaby im swoją słabość - byłaby skończona. Najważniejsze zadanie, które ją czekało, polegało przede wszystkim na odkryciu prawdy, kryjącej się za tymi wszystkimi wydarzeniami i udowodnienie innym, że już nic nie będzie w stanie jej dotknąć. Nawet jeśli nie była to prawda. Nikt poza nią nie musiał o tym wiedzieć.
Po tym postanowieniu Lorey poszła spłukać włosy, a kiedy wyszła z łazienki, Xavier już czekał pod drzwiami, aby zrobić to samo.
– Musimy pojechać do bazy za chwilę. Tylko najpierw coś zjedzmy – powiedział, mijając się z dziewczyną, aby opłukać głowę.
– Coś się stało? – spytała, opierając się o framugę drzwi, gdyż Xavier bez skrępowania zdjął koszulkę i pochylił się nad prysznicem.
– Moi wujkowie przyjechali. A to oznacza, że zaczynamy na poważnie walczyć z Hienami.
Lorey westchnęła głęboko.
– Jak widać żaden spokój nie trwa wiecznie – stwierdziła, bawiąc się sznurkiem od materiałowych spodenek.
– Jakby nie patrzeć, sami do tego dążyliśmy od początku. Oni tylko dadzą mi szanse do pokazania niektórym starym dziadom, że mogą mnie posłuchać.
– Słyszę w twoim głosie niepewność. Jak to możliwe?
– Idź do laryngologa w takim razie – rzucił chłopak, wycierając włosy w bordowy ręcznik. – Co chciałabyś zjeść?
– Cokolwiek, umieram z głodu.
Uśmiech Xaviera wystarczył, żeby troski Lorey spadły na drugie miejsce. Chciała jak najdłużej korzystać z tej rzadkiej chwili, kiedy po prostu mogli pobyć ze sobą.
I tak to wkrótce miało się skończyć i miało minąć wiele dni, zanim ponownie nadarzyłaby się im taka okazja.