Można było powiedzieć... nie, trzeba było to powiedzieć.
Lorey szło bezsprzecznie beznadziejnie. Fatalnie!
Nie było lepszego słowa na określenie tego, jak strzelała. Mogła znać prawie każdy rodzaj broni, jaki podstawiono jej pod nos, mogła wiedzieć z czego jest zrobiony i jak odpowiednio go trzymać, ale gdy przyszło co do czego i wzięła ją do ręki, nie mogła trafić w ani jeden cel. Kilkakrotnie usłyszała, że, jak się okazało, za słabo trzymała broń, w ogóle ciężko było się jej do niej przyzwyczaić. Jej ojciec bardzo często pozwalał trzymać swoje pistolety, ale teraz miała je w ręku ze świadomością, że w przyszłości mogła ich użyć. To ją od nich odtrącało, przywoływało nawet niechciane odruchy wymiotne.
To nie tak, że Lorey tej broni nie lubiła. Czuła dziwną moc płynącą z posiadania jej w ręku, a jednak nieokiełznany i bezpodstawny strach związany z wydarzeniami, których była świadkiem sprawiał, że po prostu nie umiała trzymać jej jak przedłużenie ręki. Była wrogiem, którego nie chciała. Wrogiem, który nie powinien istnieć, który powinien być sojusznikiem. Współpracownikiem, jeśli nawet nie przyjacielem. Ale nic nie mogła poradzić na to, że zwyczajnie się jej bała, jakby zaraz miała kogoś przypadkiem zabić albo przynajmniej porządnie okaleczyć.
Gale - bo tak miał na imię ich instruktor - po trwających już trzecią godzinę torturach, kazał dziewczynom odłożyć bronie i odpocząć chwilę. Był miłym człowiekiem, ani raz nie krzyczał na Lorey, może i był poirytowany, ale nie okazał tego w żaden wyraźny sposób. Dziewczyna szczerze mówiąc była zaskoczona - na pierwszy rzut oka Gale wydawał się jej wręcz groźny. Mulat, z licznymi bliznami na twarzy o czarnych jak noc, kręconych włosach sięgających mu pod ramiona. Spinał je częściowo w kucyka na czubku głowy. Wyraźnie rysował mu się również zarost, idealnie przystrzyżony przy kościach policzkowych i ustach. Był dobrze zbudowany w ramionach, sprawiał wrażenie tych wszystkich barczystych ochroniarzy, których wzrok zazwyczaj wprawiał w zakłopotanie. Oczy miał równie brązowe jak mleczna czekolada ze złotymi plamkami, które Lorey zauważyła, gdy przybliżył się, aby wytłumaczyć jej wszystkie podstawy. Chociaż teorię znała na pamięć, uznała, że lepiej będzie się nie wymądrzać, bo może bardzo się pomylić, a nie chciała zrobić na nim złego wrażenia. Gale był wyrozumiały, to chyba najważniejsza cecha dla kogoś, kto zawodowo uczył strzelać.
Lorey odeszła od stanowiska, zdjęła ogromne, czarno-żółte słuchawki i razem z Bartz usiadła na fotelach nieopodal, w prowizorycznym saloniku. Rozciągał się przez prawie całą strzelnicę, w centrum znajdowały się dwie pomarańczowe kanapy, na przeciwko nich lada z kasą. Za nimi ściana była oblepiona pnącym się do samej góry bluszczem, tuż obok znajdowało się wejście do toalet, a po przeciwnej stronie drzwi do strzelnicy. Po lewej stronie od kanap rozciągał się na podłodze dywan tego samego koloru co kanapy, kontrastujący ciekawie z brązowo żółtymi ścianami. Na końcu pokoju umieszczone zostały szklane, wejściowe drzwi.
Lorey, głęboko w sercu płakała z zazdrości na widok tarczy blondynki, której szesnaście na dwadzieścia strzałów było trafionych, z czego cztery w sam środek tarczy.
– Jak ty to robisz? – spytała, pełna wrażenia, patrząc na nią z wręcz nieokreślonym podziwem i zafascynowaniem. Dziewczyna zaśmiała się dźwięcznie i delikatnie, nieświadomie odrzucając zalotnie włosy w tył, po czym pochyliła się ku Lorey, szczerząc zęby w uśmiechu. W wędzidełku błyskał jej srebrny kolczyk.
– Strzelam już kilka lat, muszę to umieć – powiedziała, opierając się na jednym z podłokietników fotela, patrząc z uwagą na zafascynowaną Lorey.
– Zaczęłaś jak dołączyłaś do Xaviera?
– Nie, robiłam to dużo wcześniej, jeszcze zanim Xavier wpadł na pomysł tej paczki. Gale to mój kuzyn od strony matki, zaczęłam, kiedy otworzył ten biznes – odparła, wzruszając ramionami, bawiąc się paczką Marlboro, którą znalazła w torbie swojego kuzyna. Nie były jej ulubionymi, ale miała wielką ochotę jednego wypalić. Już nawet wyjęła jednego z o opakowania, gdy do nich przyszedł Gale, siadając przy Bartz.
– Siedem lat temu! – powiedział chłopak, wyrywając kuzynce paczkę z ręki. – Siedem lat, a ty wciąż nie nauczyłaś się, że tu nie wolno palić. To właśnie dla ciebie założyłem wszystkie te znaki – dodał, mierzwiąc Bartz włosy. Jego dłoń była wielkości całej głowy blondynki, co z boku wyglądało bardzo komicznie. Zupełnie, jakby Bartz miała na sobie ogromną, nienaturalnie wyglądającą czapkę, nawet jej włosy ginęły.
– Siedem... Ale miałaś wtedy jakieś dwanaście lat! – krzyknęła Lorey zszokowana, nie potrafiąc sobie wyobrazić malutkiej dziewczynki, która ledwo przestała bawić się lalkami, strzelającej do wielkiej tarczy czarnym, ciężkim pistoletem, dużo większym od jej rąk, z pełną satysfakcją obserwującą swój cel.
– Każdy miał swoje dziwactwa w dzieciństwie – odparła Bartz, wzruszając obojętnie ramionami. Kolczyk w jej brwi zaświecił niespodziewanie, kiedy obróciła głowę w stronę lampy, a że Lorey wpatrywała się w nią bezmyślnie, na chwilę ją oślepił, sprawiając wrażenie, jakby usypiała. Bartz nagle wstała ze swojego miejsca, zgarnęła sportową torbę w kolorze khaki, która leżała obok niej, przewiesiła ją sobie przez ramię i wyciągnęła w kierunku Lorey dłoń, uśmiechając się szeroko i serdecznie.
– Pora zrobić przerwę, przyjdziemy tu kiedy indziej.
Bez słowa dziewczyna pokiwała głową, odwzajemniła uśmiech i ruszyła za Bartz, uprzednio żegnając się z Galem. Pomachała do niego energicznie, gdy wychodziły ze strzelnicy.
Wzdychając głęboko, wsiadła do samochodu Bartz i po kilkunastominutowej podróży były już na osiedlu Lorey. W domu, jedząc kolację i rozmawiając ze swoją mamą, myślami była daleko od swojego domu. Skupiła się na tym, że jutro znów musiała tam wrócić, aby jak najszybciej stać się użyteczna. Mogłaby wtedy pomagać, robić cokolwiek. Nawet udawać jakiegoś specjalistę, by odwrócić ich uwagę od zabijania. Musiała to zrobić, żeby jej plan wypalił oraz żeby nauczyć się powstrzymywać ich do sięgania po bronie. Może jeśli dowiedziałaby się o słabych punktach ludzkiego ciała, mogłaby kogoś unieszkodliwić bez zabijania? Byłoby to bardzo przydatne w jej dalszych planach dotyczących paczki Xaviera.
W pewnym momencie Lorey złapała się na tym, że faktycznie myślała o celowaniu do człowieka jak o celu, tarczy, w którą dzisiaj próbowała trafić. Przeraziło ją, z jaką łatwością przyszło jej szukanie w internecie odpowiedzi na pytanie, które zranione miejsce w ciele człowieka nie mogłoby zabić i jak w przypadku postrzału się zachować.
Nim zdołała spostrzec, stała się częścią życia, którego z całego serca próbowała unikać. Jej ojciec zginął, wiernie oddając się swojej pracy, łapiąc przestępców, kryminalistów, morderców i członków mafii, a ona teraz wchodziła z zabłoconymi butami w życie, które z prawem miało tyle wspólnego, co satanistyczne rytuały z jedzeniem cukierków w kształcie jednorożców. Te nierealne dotychczas dla niej scenariusze były wręcz pewnikiem, który ją czekał i na który się przygotowywała nie tyle psychicznie, co nawet fizycznie. To nie było miłe zorientować się, że nieświadomie przestawało się mieć do czynienia z byciem dobrym. Chcąc bronić jasnej strony mocy, Lorey stawała się powiernikiem Dartha Vadera.
I cholera, za nic nie wiedziała, jak to powstrzymać.
* * * *
Bartz z usatysfakcjonowanym uśmiechem zaparkowała pod ich kryjówką, całkowicie rozluźniona, zapominając o wszelkich troskach, jakie ją spotkały w którymś epizodzie jej życia. Od dawna nie czuła się tak dobrze, jakby obecność kogoś zupełnie innego niż jej najlepsi przyjaciele dawała jej powiew świeżości i nowości w życiu. Lorey była inna, odmienna od ich świata, ale z jakiegoś powodu Bartz lubiła jej podejście do życia - energię, którą nieświadomie rozpylała wokół siebie, jakby była kwiatem na ogromnej łące pełnej tylko ponurych spojrzeń i niespełnionych marzeń.
Blondynkę bawiło swoje porównanie, bo choć dziewczyna według niej była zbyt porywcza i naiwna, w jakiś nieokreślony sposób przypominała jej Xaviera. A przecież miała go prawie za brata. Fakt, że znalazła kogoś tak do niego podobnego i jednocześnie innego przyprawiała ją o niezrozumiały dla niej rodzaj euforii, bowiem już dawno nie miała okazji rozmawiać z kimś tej samej płci, całkowicie swobodnie, bez ograniczeń. Przez myśl przemknęło jej nawet, że mogłyby zostać przyjaciółkami, ale niestety istniał jeden problem - Lorey nie była jeszcze częścią ich świata i Bartz obawiała się, że w swojej zaborczości Xavier będzie chciał ją od niego odsunąć.
Dziewczyna zmarszczyła w zamyśleniu brwi. Zastanawiało ją, czy to możliwe, by chłopak odciągnął kogoś tak wyrazistego i nieustępliwego od wyznaczonego sobie celu, a było widać, że Lorey czegoś chce. Trudno było jednak domyśleć się, co to takiego było.
Blondynka, zanurzyła w swoich myślach, przechodząc przez próg ich domu, który właściwie dosyć łatwo było im tak nazywać. Wybudziła się z transu dzięki charakterystycznemu zapachu spaghetti, unoszącemu się wszędzie przez otwarte drzwi kuchni. W środku znajdowali się, Bogu dzięki - Holly i Tyler, którzy w przeciwieństwie do Xaviera i Erica, byli świetnymi kucharzami, a już w szczególności Tyler, który wszystkiego uczył się od swojej matki. Jego specjalnością była kuchnia włoska, meksykańska i chińska, ale nie wahał się też przed eksperymentowaniem. Dzięki jego zdolnościom żadne z nich nigdy nie głodowało, a straż nie musiała zajmować się pożarem oficjalnie opuszczonego budynku, w którym tylko dzięki znajomościom Xaviera (albo raczej jej ojca) mieli prąd.
– Boże, nawet nie wiecie, jaka jestem szczęśliwa, że czuję obiad – powiedziała Bartz, twardo opadając na zakurzone, sztywne, barowe krzesełko, które ona i Xavier wraz z innymi meblami kupili pod pretekstem zmienienia wystroju pokojów. Portfel jej rodziców nie ucierpiał, ale za to meble ozdobiły ponury klimat ich kryjówki.
– Gdzie cię tak wywiało na całe popołudnie? – spytała Holly, machając w powietrzu łyżką, ubrudzoną pomidorowym sosem. – Nawet nie dzwoniłaś, myśleliśmy już, że uciekłaś od nas i wyjechałaś ze swoim wymarzonym chłopakiem porywać niewinne pierworodne dzieci, aby potem je oddawać w ofierze szatanowi.
– Ach, bardzo śmieszne, raz człowiek powie, że satanizm jest w sumie ciekawy i będą mu to wypominać całe życie.
– Miałaś piętnaście lat, jak to powiedziałaś, to było co najmniej niepokojące, bo zastanawiałaś się czy nie lepiej poświęcać dzieci niż koty – wypomniała jej Holly, marszcząc brwi, przypominając sobie to zapewne trochę przerażające wspomnienie.
– No co, koty sobie nie zasłużyły na taki los, to były tylko spekulacje.
– Niech ci będzie, zawołaj chłopaków, zjemy wszyscy wspólnie.
– Jasne – rzuciła Bartz, biorąc w usta kawałek zielonego ogórka, który znalazła pokrojony na desce i zeskoczyła z krzesełka. Chwilę później biegła wzdłuż korytarza, aby zawołać Erica i Xaviera na obiad. Po dłuższym poszukiwaniu wpadła na nich w pokoju Erica, gdzie ci wiernie analizowali każdą reakcję i ruchy Lorey, aby domyśleć się, co mogłoby to oznaczać. Czy dziewczyna wysyłała Xavierowi jakieś niewerbalne sygnały, poza, oczywiście, swoimi nieustępliwymi i wiecznymi ucieczkami?
– Wiesz, co, myślę, że ty nie masz bladego pojęcia, jak odbierać słowa dziewczyn. Powinienem zapytać Bartz – stwierdził w końcu Xavier, podnosząc się z łóżka bruneta.
– Ja nie mam bladego pojęcia? Jestem królem podrywania, znam kobiece serca na pamięć.
– Jedyne czego królem możesz być to bycia fałszywym dupkiem – odpowiedział Xavier, wskazując na przyjaciela palcem. Bartz oparła się o framugę drzwi, uśmiechając się do siebie. – Doskonale słyszałem, jak mówiłeś Tylerowi, że ,,wypada się mną zająć" i ,,lepiej pomóc Lorey niż jemu", ty zdradziecka...
– Och panie łajzo po prostu przyznaj, że nie potrafisz do niej zagadać jak normalny człowiek, a nie potem marudzisz, że nie ma kto ci pomóc! Siedzę tu z tobą od półtorej godziny, a jedyne co dostaje, to twoje wyzwiska!
– Na więcej nie zasługujesz!
– Dobra chłopaki! – zawołała Bartz, śmiejąc się z absurdalności ich sprzeczki. – Obiad jest gotowy, zamiast kłapać tymi dziobami bez ładu i składu, zróbcie z nich pożytek i chodźcie jeść. O Lorey i tchórzliwym Xavierze porozmawiamy później.
Zanim jednak zdołała opuścić pokój, w jej głowę trafiła, rzucona przez Xaviera, poduszka, odbijając się od niej i z cichym hukiem opadając na ziemię. Blondynka powoli odwróciła się, dostrzegając kątem oka, jak Eric wskazuje na Xaviera palcem, a ten w odpowiedzi pokazuje mu swojego środkowego.
– Dobra, ty wyrośnięty półmózgu. Jak cię dopadnę, to przy sekcji zwłok nikt nie rozpozna tej buźki! – krzyknęła w bojowym nastroju, rzucając się na Xaviera, który zdążył uciec i popędził wzdłuż korytarza do kuchni, gdzie schował się za plecami Tylera. Jakimś cudem zdążył jeszcze porwać z blatu łyżeczkę i spróbować sosu. Prawdopodobnie delektowałby się pięknym smakiem, gdyby nie Bartz, wpadająca do pokoju z patelnią w ręku.
Skąd ona, do cholery wytrzasnęła patelnię?
Xavier mógł już tylko modlić się o przetrwanie, a Holly ustawiła się w pogotowiu, gotowa ostatnimi siłami bronić swojego obiadu.
Zapowiadały się długie wakacje.
* * * *
Lorey trenowała na strzelnicy każdego dnia. Z oszczędności, które zostały z jej letniej pracy z poprzedniego roku wykupiła nawet półroczny karnet. Spędzała tam każdą swoją wolną chwilę. Miała trochę wolnego czasu, bo zbliżał się koniec roku szkolnego i nauczyciele zajmowali się głównie zagrożonymi uczniami. Trenując, Lorey mogła uwolnić się od złych myśli, które ostatnio wciąż ją nękały, pozbywała się stresu i irytacji no i, co ważniejsze - zwiększała swoje umiejętności. Coraz częściej trafiała w tarczę, Gale często pomagał jej z odpowiednią postawą i uczył, jak najsprawniej i najpewniej trzymać broń. To były bardzo przydatne wskazówki, bo choć na początku wydawały się trudne do opanowania, aby w chwili wystrzału mieć najlepszą możliwą skuteczność, Lorey odkrywała, że na dłuższą metę były niezbędne. Powoli przyzwyczajała się do broni. Jej twardej faktury, ciemnego, czarnego jak noc koloru i kształtu, który coraz bardziej pasował do jej dłoni. Jakby nareszcie nie odstawała od niej niczym niepasujący puzzel. Dopasowała się niczym taniec, prowadzący tancerza przez wybieg emocji, stający się jednością. Nagle strach, kołatający się w jej sercu zaczął powoli maleć, uchodził z niej jak dym, zastępowała go coraz częściej rosnąca w miarę sukcesów i umiejętności determinacja.
Lorey nie chciała być bezbronna i słaba. Ani tym bardziej nie chciała tylko patrzeć, gdy ktoś kogoś krzywdził. Skoro została obdarzona sprawnością i otrzymała taki dar, jak zdrowie, powinna go wykorzystać w dobrym celu, a nie pozwalać swoim przyjaciołom, a nawet wrogom na wzajemne mordowanie siebie.
Gale okazał się być dużo ciekawszym facetem, niż Lorey w ogóle myślała. Przy okazji jej treningów często z nią rozmawiał, ostatnio nawet proponował, że nauczy ją walki wręcz, skoro tak bardzo chciała być samowystarczalna. Lorey była podekscytowana myślą, że mogłaby się nauczyć czegoś więcej, chciała tego prawie tak bardzo jak żądała tlenu, gdy brakowało jej tchu. Chciała pokazać Xavierowi, że nie będzie się tylko przyglądać jego czynom. Chciała działać choćby na własną rękę. Mogła mieć z tym trudności, on miał za sobą mnóstwo ludzi, a Lorey była sama, no, może jeśli dodać do tego Gale'a, bo chyba byłby po jej stronie, ale wciąż wierzyła w to, że jest w stanie tego dokonać.
A tym razem przynajmniej miała przy sobie małe wsparcie w ogromnej osobie. I to dosłownie, biorąc pod uwagę wzrost jej instruktora.
Kiedy wieczorem skończyła trening, siadając na kanapie uśmiechnęła się z wdzięcznością i nieukrywaną radością do Gale'a, który rzucił w jej kierunku papierową torbę z logiem KFC, jakby czytając w jej myślach. Lorey zastanowiła się, czy aby czasem nie wypowiedziała swoich marzeń na głos. Czasami jej się to nieumyślnie zdarzało.
– Jestem twoją dłużniczką, Gale – rzuciła w kierunku chłopaka, uśmiechając się szeroko i wgryzając w kanapkę, którą mężczyzna przyniósł. Gale zaśmiał się głośno, siadając obok i wyjął z kubełka drugą kanapkę z kurczakiem. Nabrał przy okazji frytkę, od razu maczając ją w ostrym sosie i włożył ją sobie do ust.
– Zawsze mnie dziwi, jak dużo potrafisz zjeść naraz – powiedziała Lorey między jednym kęsem a drugim, popijając to colą i uśmiechając się z niemą, przepraszającą miną. Gale wytarł ręce w ręcznik papierowy, który leżał na szklanym stoliku przy ich fotelach, po czym bez słowa sięgnął ręką w stronę Lorey i zgarnął sos, którego nawet nie zauważyła z jej policzka. Czerwona jak piwonia, bez słowa piła dalej, udając, że niczego nie zauważyła, a brunet zaśmiał się głośno, wręcz tubalnie, zlizując sos słodko- kwaśny z palca.
– Mnie dziwi zawsze twój niekończący się apetyt, Lorey – powiedział, powstrzymując kolejny wybuch śmiechu, a dziewczyna, zawstydzona, tylko odwróciła wzrok, próbując nie roześmiać się histerycznie. – Jestem prawie pewny, że pół godziny temu jadłaś kanapkę, którą miałaś w torbie.
Lorey poczuła się skrępowana, ale jednocześnie cieszyła ją swoboda, jaką reprezentował sobą Gale. Przy nim nie czuła się jak marionetka ani nie miała potrzeby czy presji okazywania swojej kobiecości w jakikolwiek sposób, jak czasami wymagało tego od niej społeczeństwo. Mogła całkowicie być sobą, ze swoim słabym poczuciem humoru, pełnym czarnego humoru i nietaktownych żartów, chęcią walki i jedzenia ile tylko zdoła. Nie czuła potrzeby wymyślania tematów do rozmowy, bo one same po prostu przychodziły. Rozmawiali o wszystkich, nawet najgłupszych rzeczach jakie wpadły im do głów. Zaczynając od meneli, którzy często do niego przychodzili, próbując kupić alkohol i broń, kończąc na globalnym ociepleniu i głupocie ludzkości, która sama zmierza do autodestrukcji. Nie przeszkadzało mu, kiedy Lorey czasem mówiła mu o polityce i swoich przemyśleniach, jej natomiast nie przeszkadzało, kiedy zaczynał żartować o głupich pornosach. Potrafiła z nim rozmawiać o wszystkim i to mniej więcej dzięki temu tak bardzo lubiła często na strzelnicę przychodzić. Jedyną osobą poza Wendy, z którą mogła rozmawiać w ten sposób i na każdy temat był Gale. W szybkim czasie stał się jej bliższym przyjacielem, a Lorey coraz częściej chciała się z nim widzieć więcej niż tylko w czterech ścianach jego strzelnicy.
Z dnia na dzień, zbliżające się wakacje stały się dla Lorey pretekstem do szukania pracy u niego, aby przebywać z nim dużo częściej. Gdy przychodziła się z nim zobaczyć, traciła czujność i nie myślała o żadnej swojej misji, nie myślała o Xavierze, nie myślała o tym cholernym pocałunku, nie przychodziły jej do głowy problemy. One po prostu na tę chwilę znikały. U Gale'a odnajdywała harmonię i pozwalała sobie uciec z rzeczywistości. Był jak idealna mieszanina ulubionych smaków - zupełnie niespodziewanie spędzanie z nim czasu na treningach stawało się codziennością i przyjemnością. Nawet już zapominała okłamywać mamę, że chodzi na siłownie, po prostu mówiła, że idzie do Gale'a - nieważne jakiego, dla niej to był po prostu Gale. Jej przyjaciel. Jej oparcie. Jej nadzieja na lepszy początek i lepszą drogę.
Lorey bała się tylko, co może się później dziać i do jak dalekich działań dojdzie. A wszystko wskazywało na to, że miało być coraz gorzej, zbyt długo było spokojnie i cicho, ten stan nie mógł potrwać do końca wakacji. Obawiała się, że nim nadejdzie nowy dzień, Xavier zdecyduje się na coś dużo większego i miała wrażenie, że to będzie miało okropne konsekwencje, ale nie mogła się teraz wycofać. Było już za późno na krok wstecz.
* * * *
– To jest ona? – spytał ciężkim głosem posiwiały mężczyzna, siedząc za szklanym blatem swojego biurka. – Lorey, tak?
– Tak, szefie – odpowiedział trochę młodszy szatyn, pochylając głowę, jakby w formie potwierdzenia swoich słów.
– W tym roku już skończy dziewiętnaście lat. To dobry wiek. Nada się – mruknął, pocierając swój podbródek i tym samym kilkucentymetrową brodę. – Znajdźcie ją. Złapcie kogo trzeba i przyprowadźcie do mnie. Żywą. Nie możecie jej tknąć przede mną – rozkazał, odwracając się na obrotowym krześle w tył, patrząc przez ogromne okno na panoramę miasta.
– Tak jest.
– Lorey, nie denerwuj się. Już po ciebie idę, wkrótce wszystko się skończy, a twój tatuś będzie z ciebie bardzo dumny za twoje uczynki. Pewnie nawet już na ciebie czeka tam na górze – powiedział do siebie, uśmiechając się złowieszczo, ukazując swoje dwa złote zęby.