– Och, Boże, ale ona jest piękna – mruknął Eric, wpatrzony w ekran swojego telefonu. Bartz zmarszczyła brwi, odwracając się na obrotowym krzesełku twarzą do niego. Siedział na czerwonej, zakurzonej kanapie tyłem do niej, jak zauroczony, oglądając coś na ekranie. Tyler, siedzący tuż obok niego, wcześniej bardzo skupiony na grze na konsoli, spojrzał z zainteresowaniem i trochę nawet ze zdziwieniem na bruneta.
To prawda, pomyślała Bartz. Eric naprawdę rzadko okazuje głębsze emocje.To spostrzeżenie przywiodło do głowy Bartz niepokój. Ściągając brwi jeszcze bardziej niż wcześniej, zaczęła się zastanawiać. Na kogo tak zareagował? Czy miał kogoś na oku? A może już byli razem? Nie, to niemożliwe, zauważyliby. Zresztą Xavier z pewnością by o tym wiedział.
Chyba.
Tymczasem Tyler, zaglądając przez ramię przyjaciela, uniósł wysoko brwi, gwiżdżąc pod nosem.
– Boże, naprawdę cudowna.
Przez głowę Bartz przechodziło dużo myśli jednocześnie, poczuła się nagle bardzo zirytowana i zasmucona. Z jakiegoś powodu nie potrafiła się powstrzymać przed grymasem na twarzy i podbiegnięciem do nich, aby zbadać swojego rywala. Jeśli to była jakaś laska z ich szkoły, nie było żadnej przeszkody, żeby się jej pozbyć.
Boże, pomyślała Bartz, karcąc się w głowie. Co się ze mną dzieję?
Szybkim krokiem, nie mogąc pohamować ciekawości, rzuciła się na oparcie kanapy, wpychając swoją twarz pomiędzy Erica i Tylera, odnajdując źródło swojego niepokoju.
Karabin wyborowy. Snajperka.
Głupia snajperka.
Bartz była zazdrosna o broń.
Czy można sobie szybko strzelić w łeb? Ilość zażenowania, jaką poczuła dziewczyna, była nie do zniesienia i Bartz nie wiedziała, jak się od tego uwolnić. Jak mogła pozwolić doprowadzić się do takiego stanu? To było tak upokarzające, że nawet nie chciała myśleć, co mogłoby się stać, gdyby faktycznie zobaczyła tam jakąś kobietę.
– Wcale nie jest taka piękna – rzuciła oschle, chociaż nie miała tego na myśli. Uznała po prostu, że lepiej w tej sytuacji powiedzieć cokolwiek.
– Jest przepiękna – powiedział Tyler, jakby wcale nie słuchał blondynki. Eric natomiast odwrócił się w stronę Bartz i bardzo powoli, dokładnie przyjrzał się jej twarzy.
– Wiele rzeczy na tym świecie nie jest ładnych – powiedział w końcu, patrząc dziewczynie prosto w oczy przez zmrużone powieki, wysyłając jej wymowne spojrzenie. – Aczkolwiek...
Bartz uniosła gniewnie część górnej wargi, prychając z zaskoczenia i irytacji. Naprawdę to ostatnia rzecz, jaką spodziewała się usłyszeć na temat broni.
– No dokończ to zdanie, boisz się czegoś?
– Słuchaj, Xavier kiedyś powiedział, że nie warto marnować ust na bezsensowne dyskusje, nie uważasz, że powinniśmy się do tego dostosować?
– Jesteś dziwny, Eric.
– Jakbym słyszał to pierwszy raz. – Podsumował, wracając spojrzeniem do jego ,,ukochanej", całkowicie ignorując obecność Bartz. Ta, prychając jeszcze kilkakrotnie, odeszła od nich, chcąc zająć się czymś bardziej produktywnym. W poszukiwaniu atrakcji ruszyła do pokoju Xaviera, który od rana nie wyściubił nosa ze swojego schronu.
– Cześć, mordka! – przywitała się, wchodząc bez pukania do szarego pokoju. Uśmiechnęła się szeroko, ale zaraz spochmurniała, widząc minę Xaviera. Jego twarz wykrzywiał ból, który za wszelką cenę próbował ukryć, jakby właśnie miał atak, ale nie płakał, więc musiało być to coś innego.
– Cześć Bartz – odpowiedział sucho, unosząc lekko głowę w jej stronę, po czym z ciężkim westchnieniem podniósł się z łóżka i podszedł do niej wolnym, leniwym krokiem. – Chcesz ze mną pójść na strzelnicę?
– Jasne – rzuciła, doskonale wiedząc, co się zaraz stanie. Xavier miał w zwyczaju uciekać do broni, gdy gnębił go poważny problem. Zazwyczaj bywał tam sam, ale gdy ktoś szedł już z nim, nie rozmawiali za wiele, tylko wspólnie strzelali, ciesząc się nawzajem towarzystwem, bez poczucia samotności w sercu. Xavier brzmiał smutno. Jakby coś wyrwało mu kawałek duszy. Bartz tego nie rozumiała, gdy wrócił do domu po, jak się dowiedziała, spacerze z Lorey był tak podekscytowany i szczęśliwy, że, zdawać by się mogło, z tej radości rozrzuci wszystkie meble wokół siebie, a wystarczyło kilka dni, aby jego skorupa powróciła w podwójnej sile.
– Hej... Chcesz pogadać? Tak, no wiesz, ustami? – spytała, unosząc brwi do góry, gdy po kolejnej serii strzałów wciąż siedzieli razem na strzelnicy w całkowitej ciszy, przerywanej jedynie odgłosami wystrzałów. Xavier westchnął głęboko, przymykając na chwilę oczy i odkładając broń na półkę, przenosząc wzrok na Bartz.
– Zastanawiam się, czy robię dobrze - rzucił, patrząc przyjaciółce głęboko w oczy.
– W jakim sensie?
– Dzisiaj mamy jechać do ich siedziby. Boję się, że to będzie błąd.
– A mógłby to być błąd ponieważ...?
– Ponieważ jedzie z nami Lorey. Uparła się, że chce być częścią nas, więc Susanne, jako że to ona zazwyczaj rozsyła szarakom wiadomości o wszelkich ustawkach, oczywiście wzięła ją pod uwagę.
– Dlaczego uważasz, że nie powinna jechać? Przecież sama chciała do nas dołączyć - powiedziała Bartz, marszcząc brwi i kręcąc niezrozumiale głową.
– Nie chodzi o to, że nie powinna. Uważam nawet, że należy jej się lekcja prawdziwego życia, żeby uwolniła się z tej bańki utopijnego społeczeństwa, ale nie mogę uciec od wrażenia, że... ja... ja nawet nie wiem jak to ująć słowami.
– Martwisz się o nią. – To nie było pytanie, Bartz stwierdziła fakt, równie oczywisty co ten głoszący, że doba ma dwadzieścia cztery godziny.
– Nie chcę, żeby coś jej się stało po prostu
– Xavier, kocham cię, ale tak właśnie wygląda martwienie się o kogoś.
– O was też się martwię, jaka jest niby różnica?
– Sam doskonale wiesz, jaka to różnica. Naprawdę muszę ci coś takiego tłumaczyć?
– Och, nieważne, uznajmy po prostu, że ta rozmowa nie miała miejsca. Czuję się niezręcznie.
– To nie jest dobre wyjście. Nie uciekaj od problemów, Xavier. Musisz zmierzyć się ze swoimi uczuciami. Jeśli chcesz ją chronić - rób to. Tylko zastanów się najpierw, czy wiesz, dlaczego to robisz. Będzie nam wszystkim niewygodnie, jeśli skończy się jak ostatnim razem.
– ,,Ostatnim razem"? O czym ty mówisz?
– Jennevieve chociażby?
– Proszę, nie mówmy o niej nigdy więcej. Nie chcę pamiętać tego imienia. Nie chcę jej już wspominać – burknął rozzłoszczony Xavier, odwracając głowę od przyjaciółki. Ta podeszła do niego z dziwnym wyrazem twarzy i położyła mu rękę na ramieniu, bardzo opiekuńczym gestem klepiąc go po nim i mrużąc w konsternacji oczy.
– Przepraszam, nie chciałam cię zranić, chodziło mi tylko o troskę. Nie znam Lorey za dobrze, choć zdaję sobie sprawę, że nie jest nią, chciałabym, żebyś był pewny swoich uczuć.
Ale czy Xavier był w stanie to zrobić? Bartz nie była już tego taka pewna.
* * * *
Wieczór. Zegarek tykał, zdawałoby się, coraz szybciej. W głowie Lorey tłoczyło się od pytań bez odpowiedzi, a mgła przerażenia przysłaniała dobry widok. Czuła się mocno przytłoczona i zmęczona ciągłym rozmyślaniem i planowaniem. Zupełnie nie wiedziała, jak przejść do porządku dziennego i bez stresu pojechać do kwatery. Jak zmierzyć się z Xavierem i jego sektą, jak powstrzymać... rzeź?
Bo jak inaczej mogła myśleć o wyjeździe, mającym na celu dopaść część gangu lichwiarzy? Lorey wiedziała, z czym to się wiąże. Widziała tę pustkę w oczach Xaviera, gdy mówił, że nie wahałby się zabić, widziała jego pewną dłoń, gdy trzymał pistolet.
Moja ręka wciąż się trzęsła, gdy miałam broń w ręce, myślała, kręcąc ze smutkiem głową, gorączkowo szukając w sobie odpowiedzi na pytania, które kotłowały się jej w głowie. Czy istniała jakakolwiek możliwość, żeby naprawić popękaną wazę tak, aby nie było już na niej żadnych rys, sugerujących, że kiedyś było z nią coś nie tak?
Zdziwiło ją jej własne porównanie Xaviera do pękniętej wazy, zupełnie jakby nieświadomie od razu znała położenie jego blizn. A przecież jedyne, które widziała, to te na podbródku i koło ucha. A jednak czuła, jakby go znała, a przynajmniej poznawała bardziej, niż - według niej - było to konieczne. Ta myśl ją przeraziła. Jeszcze kilka dni temu czuła się bardzo komfortowo w jego towarzystwie, jednak gdy przyszło jej pójść do niego, w oczekiwaniu na wyjazd, który tak ją przerażał, nie umiała odnaleźć w sobie tego poczucia komfortu, które jej towarzyszyło. Lorey nie rozumiała, co się z nią działo, te wszystkie rzeczy, wszystkie emocje, uczucia, które znała, a jednocześnie były dla niej tak obce - mąciło jej to w głowie, jakby nagle zapomniała, kim właściwie jest.
Westchnęła głęboko, chowając głowę między kolana, zatapiając się w jakiejkolwiek miejsce, które nie przypominałoby strachu przed spotkaniem z Xavierem. Próbowała wszystkiego, przypomnieć sobie dramy, które oglądała, obejrzeć zdjęcia Michaela Clifforda, przygotowującego się do ślubu, przypomnieć sobie ten ostatni filmik na Instagramie, gdzie jakaś laska malowała się na podobieństwo Jokera. Nic. Ciągle myślami wracała do tego samego Xaviera. Jego twarz, bezczelny uśmiech, jego usta... Wszystko do niej wracało. A szczególnie jego usta, jego dotyk, dłonie, badające delikatnie jej skórę, oczy, wpatrzone w jej jak dwie gwiazdy, ciemność, otaczająca ich z każdej strony, która potęgowała wspólne doznania. Serce przyspieszyło Lorey na wspomnienie o tym wydarzeniu, tym feralnym dniu, idiotycznym pocałunku. Pocałunku, o którym nie mogła zapomnieć.
I teraz miała tak po prostu go znów zobaczyć? Udawać, że wszystko jest w porządku?
Lorey tak nie mogła. To nie było w jej stylu. Nie zgadzało się z niczym, co miało związek z jej zasadami, stylem bycia, a nawet charakterem.
Jednakże bardziej niż obojętności, Lorey nie chciała, nie miała zamiaru okazać Xavierowi jakiejkolwiek oznaki słabości. Nie mogła przegrać tej walki. Obiecała sobie, że dokończy to, co zaczęła, a skoro jej tata zawsze tak robił, ona musiała iść w jego ślady. Mogła mu w ten sposób oddać swego rodzaju hołd.
Ubrana w czarne spodnie z wysokim stanem i za dużą, szarą bluzę, zdecydowanym krokiem ruszyła schodami w dół w stronę kuchni, jednocześnie wiążąc część włosów w kucyk tak, żeby żaden nieproszony kosmyk nie przeszkadzał jej w dojrzeniu swojego celu. Serce łomotało jej w rytm stukotu drewnianych, skrzypiących od starości schodów. Ruch spowodował, że w Lorey się rozgotowało. Strach związany ze spotkaniem z serca rozlał się po całej powierzchni jej ciała, mieszając się z nieznaną jej dotąd mieszaniną wściekłości i irytacji. Emocje w każdym atomie buzowały i napędzały ją, doprowadzając do stanu absurdalnej determinacji.
A potem usłyszała głośny, trochę stłumiony trzask.
Jak oparzona rzuciła się w stronę dźwięku, kompletnie tracąc głowę, nie myśląc o konsekwencjach. Lorey nie mogła sobie przypomnieć, co sobie w ogóle myślała, gdy złapała parasol i przyczaiła się do białych drzwi, ale jeszcze większą pustkę odczuła, gdy wyleciawszy zza ściany zobaczyła własną mamę, bolejącą nad rozbitym kubkiem. Jednym z jej ulubionych, białym, z nadrukiem żółtej czapki kucharza i czarnych wąsów.
– Kochanie...? Co ty robisz? – spytała Juliette, wyglądając niczym oaza spokoju przed wybuchem wulkanu. Profesjonalna pani chirurg, tuż przed stresującą operacją.
– Mama?!
– To aż takie dziwne, że przyszłam do domu? – spytała ze śmiechem, kucając, żeby pozbierać odłamki szkła. Lorey delikatnie uklękła tuż obok niej, aby jej pomóc, mimo jej surowego spojrzenia. Nigdy nie lubiła, gdy zbliżała się do szkła, bo kiedyś tak bardzo przecięła sobie brzuch odłamkiem na - wtedy jeszcze - budowie domu, że musiała jechać do szpitala i mieć zakładane szwy. Do dzisiaj ma w tamtym miejscu okropną bliznę, którą jednak na swój sposób bardzo lubiła, ponieważ była jak pamiątka, okaz siły i wspomnień. Mogła sobie wtedy wyobrażać siebie w roli wojowniczki, prawdziwego żołnierza.
– Mamo, co tu robisz, nie miałaś być dzisiaj w pracy? – spytała szczerze ciekawa, zbierając odłamki spod stołu i krzesła, co jakiś czas uważnie przyglądając się swojej mamie, która westchnęła głęboko, przymykając oczy i ziewając przeciągle.
– Tak, miałam i zaraz tam pojadę, ale przełożony kazał mi się przespać parę godzin. Mam wrócić przed czwartą nad ranem. Mam bardzo złe przeczucia, zupełnie jak wtedy... – Głos jej się zaczął łamać, więc Lorey momentalnie przestała zbierać szkło i odwróciła się w jej stronę. Doskonale wiedziała, jaki dzień wspominała jej matka.
Dzień, w którym przywieźli jej tatę z ,,wypadku". Dzień, w którym zginął na stole operacyjnym. Na sali jej własnej mamy, która mimo protestów chciała sama wykonać zabieg. Nie zrobiła niczego złego, ale ciało Henry'ego było zbyt zmasakrowane, a organizm zbyt wycieńczony i pozbawiony krwi, by dało się go uratować.
Lorey pamiętała dokładnie, gdy zwolniono ją ze szkoły, mówiąc, że musi pilnie pojechać do mamy. Była wstrząśnięta, gdy okazało się, że operują jej tatę. Przecież obiecał, że nic mu nie będzie! Powiedziano jej i mamie, że to był wypadek samochodowy, że Henry wjechał niechcący na przeciwległy pas, ale nawet Lorey wtedy wiedziała, że to nie było tak. Przecież znała sytuację taty, znała styl i sposób działania ,,Hien". Nie odpuścili mu. Nikomu nie odpuszczali. A jej ojciec był najbardziej zajadłym detektywem, jakiego znała, który równie zajadle nikomu nie pozwalał się wywinąć. I, na jego nieszczęście, na jego drodze stanęła ta jedna mafia, której nie powinien sam się przeciwstawiać.
Ale czy musieli mu odbierać życie? Czy musieli odbierać im ojca? Lorey szczerze nienawidziła ich za to. Obiecała sobie wtedy, że gdy kiedyś zobaczy jednego z nich, osobiście się zemści. Nie wiedziała tylko jeszcze, jak, a choć myśl o zabójstwie ją przerażała, nie mogła uciec od kuszącej wizji zakończenia życia takich potworów, jakim byli ci ludzie.
Lorey nie była w stanie wtedy normalnie żyć, zupełnie jak Juliette. Bardzo oddaliły się wtedy z mamą, jednocześnie zaczęły się nawzajem doceniać dużo bardziej, niż przedtem, ponieważ były zdane tylko na siebie. Mama Lorey zatonęła w wirze pracy, ale zawsze okazywała jej tyle miłości, ile tylko mogła. Dziewczyna starała się jej pokazać, że jej mama powinna czuć w niej swoje oparcie, chciała by wiedziała, że może na nią liczyć zawsze w każdej chwili, ale jej było równie ciężko. Tata był wzorem Lorey, idolem, mentorem, pierwszym mężczyzną, jakiego pokochała. Miał widzieć jej pierwszego, prawdziwego chłopca, miał spojrzeć na niego surowo i spytać, czy będzie dobrze traktować jego córkę. Miał pocałować i wprowadzić ją na ołtarz ślubny. Chciała, żeby zrobił pamiątkowe zdjęcie jej balu maturalnego, by przyłapał Lorey na wymykaniu się w nocy, naprawdę chciała to wszystko przeżyć. Mógłby na nią krzyczeć, wiecznie się wkurzać, mógł nawet być nią zawiedziony, zaakceptowałaby to wszystko.
Tylko niech jej tato wróci. Niech wejdzie przez drzwi frontowe, śmiejąc się ze zmartwienia swojej rodziny i powtarzając, jak zawsze zresztą; ,,Wy tylko zawsze się martwicie, mówiłem wam, jestem przecież nieśmiertelny!". Nawet teraz Lorey była w stanie usłyszeć jego głos. Choć minęło tyle lat, jego uśmiech i rozpięta, flanelowa, szara koszula, czarna torba na ramieniu i kilkudniowy zarost widzi zawsze, gdy patrzy na korytarz i stare, frontowe drzwi.
Lorey spojrzała w tamtym kierunku, nie zdając sobie nawet sprawy, że od kilku minut płacze i przytula mamę. Straciła ojca, to prawda, ale zawsze zapominała, że jej mama straciła miłość swojego życia. Mężczyznę, dla którego uciekła z domu, dla którego poświęciła pewną przyszłość i musiała pracować na dwa etaty w szpitalu, żeby dopuścili ją do sal operacyjnych. Pracowała ciężko po to, żeby móc z nim być, przebywać w tych krótkich chwilach. Kochali się bardzo, mogliby za siebie oddać życie.
Co jeśli jej tata właśnie to zrobił? Co jeśli nie zdążył się pożegnać, bo chronił swoje dziewczynki?
Niestety żadne z nich nie znało odpowiedzi na te pytania i to właśnie było największym cierniem w ich już poranionych sercach.
Magiczną chwilę smutku przerwał dzwonek telefonu Lorey, który rozniósł się po pomieszczeniu. Na ślepo go odebrała, nie patrząc na wyświetlone imię.
– Lorey? Gdzie ty jesteś? Mieliśmy się spotkać dziesięć minut temu! – Rozległ się głos Xaviera, pełen wyrzutów i... zdawać by się mogło, zmartwienia. Lorey spróbowała się ogarnąć, wyprostowała się, wytarła łzy, pociągnęła nosem i po kilku wdechach miała nadzieję brzmieć całkiem normalnie.
– Przepraszam, miałam pewien problem. Zaraz tam będę, pa – powiedziała szybko na jednym wdechu, rozłączając się. Nie chciała zostawiać mamy, ale to ona pierwsza się odsunęła, wycierając łzy i uśmiechając się szeroko. Miała napuchnięte oczy i zaczerwieniony nos, a nad linią górnej wargi pojawiły się plamy tego samego koloru. Dotknęła dłonią policzka Lorey, a ta wtuliła się w niego jak ufne, małe zwierzę.
– Leć, kochanie. Nie przejmuj się mną, spotkanie ze znajomymi cię rozluźni, ja i tak zaraz będę się zbierać do szpitala – powiedziała, klepiąc ją drugą ręką po dłoni.
Och mamo, gdybyś tylko wiedziała...
– Obiecaj mi, że odpoczniesz! – zakomenderowała Lorey, wstając z miejsca i wychodząc z kuchni, nie czekając na jej odpowiedź. Usłyszała tylko jej śmiech i wyszła z domu, zakładając w pośpiechu buty. Przetarła jeszcze raz twarz, próbując się pozbierać, po czym biegiem rzuciła się w kierunku kwatery.
Teraz albo nigdy.