Eric nie mógł zasnąć, więc myśląc nad wszystkimi problemami, ze zmęczonymi oczami i swoim ulubionym kubkiem w ręku wyruszył do kuchni, w nadziei, że ciepła pomoże mu pójść do łóżka.
Na miejscu bezwiednie otworzył lodówkę, wyjął z niej maślane ciastka i zaczął je jeść, przy okazji włączając wodę w czajniku.
– Też nie możesz spać? – Eric prawie rozlał wrzątek na siebie, kiedy wzdrygnął się, słysząc czyjś głos.
Bartz siedziała przy wysepce kuchennej, opierając brodę na ręce, prawie przysypiając. Obok niej stał jeszcze parujący kubek z mlekiem, a westchnienia, wydobywające się z jej ust utwierdzały Erica w przekonaniu, że męczyły ją znowu albo koszmary, albo wyrzuty sumienia.
– Nie – powiedział, siadając naprzeciwko, przeżuwając ostatni kęs ciastka. – Myślę o tym, co powiedział nam Robert. Wiedziałaś, że twój tata był tak wciągnięty w... to wszystko?
– Nie – odpowiedziała, marszcząc brwi. – Zastanawiałam się, dlaczego nigdy nie komentował tego, co robiłam z Xavierem, czemu zawsze nas krył przed matką. Widać stare nawyki się w nim budziły. Z kolei wuj Peter... Ten cały Rodney... Pogubiłam się.
– Mnie bardziej martwi sprawa tego mordercy. Cały czas słyszę, jak Tyler zamiast spać klika w komputer, próbując dopracować tego wirusa i nawet nie próbuję do niego podchodzić. Ostatnim razem był w takim transie, że prawie mi odrąbał rękę, kiedy przypadkowo go dotknąłem. Myślę, że on się tym wszystkim przejmuje bardziej, niż my.
– Jakoś mnie to nie dziwi. Był tak zmartwiony sytuacją Lorey, że ochrona jej musi być dla niego pewną motywacją.
– Tak myślisz?
– Jasne. Przecież się przyjaźnią, widać zresztą, że im na sobie zależy.
– Cóż, może po prostu trzeba mu pozwolić to zrobić. Martwię się tylko, że przecenia swoje możliwości i w końcu padnie ze zmęczenia. Nie śpi już którąś noc z rzędu – stwierdził w końcu Eric, przeczesując włosy.
– Skąd wiesz? – zapytała Bartz, upijając łyk mleka, nie spuszczając bruneta z oczu.
– Bo ja też nie mogę spać, a kiedy się przechadzam, non stop go widzę przed komputerem.
– Oby potem nie wypominał sobie, że za mało robił – rzuciła blondynka, kładąc się na swoich dłoniach. – Myślisz, że kto wśród nas mógłby być zdrajcą?
– Nie wiem – wyznał szczerze Eric. – To może być ktoś bliski albo ktoś całkiem obcy, którego nawet nie zauważyliśmy. Wolałbym, żeby tak było.
– To raczej niemożliwe – odpowiedziała. – Za dużo drań wiedział.
– Wiem.
– Eric?
– Tak?
– Mam nadzieję, że jutro zapomnisz, że to powiedziałam, ale naprawdę się boję. Co, jeśli któreś z nas zginie? A jeśli nie uda nam się powstrzymać tego drania? A co, jeśli... Jeśli to wszystko okaże się błędem i porażką?
– W życiu nie pomyślałbym, że usłyszę od ciebie tyle wątpliwości. Bartz, moja najodważniejsza i najtwardsza Bartz... Nie bój się. Oczywiście, że jest czego. Ale tkwimy w tym razem. Dopóki jesteś ze mną, nie pozwolę cię skrzywdzić. Nie pozwolę skrzywdzić żadnego z was – powiedział hardo, łapiąc dłoń blondynki. Przez półmrok, jaki panował w pomieszczeniu wrażenie odczuwalne było kilkukrotnie mocniejsze. Serce Bartz zatrzepotało, robiąc potrójne salto w tył i szpagat. Krew zaszumiała jej w głowie i gdyby nie dzieląca ich wysepka kuchenna, już zdążyłaby pocałować chłopaka z całym swoim lękiem i nadziejami.
Ale musiał ją zadowolić tylko ten dotyk.
W przypływie emocji ścisnęła jego dłoń i przymknęła powieki, wzdychając głęboko.
– To będzie musiało wystarczyć – mruknęła jakby do siebie, po czym podniosła się i dopiła do końca swoje mleko. – Jeśli nie będziesz mógł spać, możesz przyjść do mnie. Wiesz, jak za dawnych czasów. Przypilnuje, żebyś zasnął w spokoju – dodała na odchodnym, kierując się do siebie. Nie mogła zobaczyć, jak policzki Erica zarumieniły się, ale chłopak w duchu za to dziękował.
Nie sądził, że tak niewinna prośba mogła rozpalić ogień w jego sercu, którego nie sposób ugasić.
* * * *
Ta noc zdecydowanie była ciężka dla nich wszystkich. Zdawało się, jakby każdy gdzieś w odmętach umysłu miał wrażenie, że coś zmierzało w ich kierunku. I bynajmniej nie było to nic dobrego.
Lorey obudziła się tuż obok Xaviera i mogła przez pierwsze minuty świadomości podziwiać jego zaspaną twarz, która prezentowała się okropnie, ale jednocześnie uroczo. Jednak mimo tego widoku serce dziewczyny było ociężałe i wręcz błagało o trochę uwagi, jakby uparcie próbowało coś powiedzieć. Wykrzyczeć.
Jakby w szale nikt nie rozumiał jego słów. W tym sama właścicielka.
Z głębokim westchnieniem Lorey podniosła się delikatnie, aby nie obudzić Xaviera, po czym wyszła z pokoju i ruszyła w kierunku łazienki na końcu korytarza. W środku zobaczyła Holly, myjącą zęby, więc uśmiechnęła się do niej i sama dołączyła, patrząc, jak w odbiciu malowała się jej zmęczona wszystkimi doświadczeniami twarz.
Holly przepłukała zęby i uśmiechnęła się promiennie. Z jakiegoś powodu jednak Lorey dostrzegła w jej oczach lęk.
A może to było odbicie jej własnych wątpliwości?
Napięcie rosło w miarę brnięcia w tę sytuację, ale Lorey wiedziała, że nie było odwrotu. Nie teraz.
– Wyspana? – spytała Holly, wiążąc burzę zielonych włosów w kitkę na czubku głowy.
– Co ty, pożałowałam, że muszę wstać jak tylko otworzyłam oczy – wyznała Lorey, przewracając oczami i przemywając twarz zimną wodą. – A ty co taka energiczna dzisiaj?
– To ostatnia okazja do nauki, zanim będę mogła pójść na pole bitwy – odpowiedziała roztargniona, choć mrok czaił się w jej słowach niczym cień.
– W takim razie powodzenia!
– A ty? Wydawało mi się, że dość neutralnie do tego podchodziłaś?
– Okazuje się, że nie można podejść neutralnie, kiedy już dwa razy ktoś próbował mnie zabić. Właśnie idę potrenować z Robertem, już po kościach czuje, że to będzie ciekawe.
Holly zaśmiała się, wyjmując ze swojej szuflady eyeliner, po czym dwoma płynnymi ruchami zrobiła kreski. Lorey spojrzała na nią z podziwem.
Gdyby jej życie układało się jak kreski Holly, wszystko byłoby prostsze i milsze.
Po porannej toalecie Lorey zajrzała jeszcze raz do pokoju, z ciekawości patrząc, czy Xavier jeszcze spał. Kiedy zobaczyła go rozłożonego po całym łóżku, przytulonego do poduszki, uśmiechnęła się do siebie, po czym przymknęła drzwi i wysłała wiadomość swojej mamie.
Raport to raport, a wolała nie denerwować Juliette w tej sytuacji. Ostatnie czego potrzebowała, to narażać własną matkę na niebezpieczeństwo.
– Dzień dobry, cukiereczku – zawołał Joey, który zajadał się kanapkami w kuchni. Lorey z uśmiechem dosiadła się do niego, porywając z kosza na owoce banana.
– Dobry, dobry, miejmy nadzieję, że taki będzie – odpowiedziała, obierając owoc ze skórki. Z roztargnieniem jadła swoje śniadanie, zatopiona we własnych myślach, kiedy do pomieszczenia wpadł entuzjastycznie Robert z Tylerem u boku.
– Boże, Tyler, wyglądasz jak zombie po przedawkowaniu – rzuciła Lorey, patrząc na swojego przyjaciela z troską w oczach. Ten w odpowiedzi uśmiechnął się i porwał z talerza z kanapkami Joey'a jedną z nich.
– Było warto – powiedział, wgryzając się w bułkę. Robert poklepał go po plecach z dumą, wypisaną na twarzy.
– Chłopak uruchomił wczoraj wirusa. Przy dobrych wiatrach włamie się do systemu każdej osoby, której ma dane w ciągu najbliższych dwóch dni. Wyciągniemy z nich informacje, kto myszkuje wśród nas i wrabia Xaviera – ogłosił Robert, uśmiechając się od ucha do ucha. Lorey również poczuła radość – to oznaczało, że mieli szanse.
A w ich sytuacji nawet takie rzeczy miały ogromne znaczenie.
– W takim razie zasłużyłeś na sen, Ty – powiedziała Lorey, wstając ze swojego miejsca i podchodząc do przyjaciela, kładąc mu ręce na ramionach. – Zrobiłeś bardzo dużo. A teraz idź odpocznij. Nie zdziałasz nic, wyglądając jak zombie.
– Sexy zombie. Zawsze zapominasz.
– No tak, wcale–nie–tak–sexy zombie idź spać, żebyś mógł nam świecić oczami innym razem – rzuciła, uśmiechając się, po czym wręcz popchnęła go w kierunku jego pokoju. Tyler nie protestował, zbyt zmęczony nieprzespanymi nocami. Ledwo dotarł do łóżka, a jak długi padł na twarz, nie rozbierając się nawet. Chrapanie, wydobywające się z jego ust dochodziło do chyba każdego z domowników, ale nie przeszkadzało im to. Tyler zrobił bardzo dużo, jak mogliby wymagać od niego jeszcze więcej?
– Skoro nasz mały haker padł, co powiesz na trening, mała Lorey? – zwrócił się do blondynki Robert. Ta uśmiechnęła się i kiwnęła entuzjastycznie głową, chcąc jak najszybciej wykorzystać nabyte umiejętności i nauczyć się czegoś nowego. Obecność Roberta i Joey'a, pomimo całego chaosu była dla niej z jakiegoś powodu kojąca. Czuła się bezpiecznie i chciała jak najdłużej odczuwać ten stan.
– Ja chcę popatrzeć – zadeklarował się Joey, wiążąc włosy w koka przy karku i podnosząc się z krzesełka. Wrzucił talerz do zlewu i pobiegł w stronę wyjścia, gdzie już stali Robert wraz z Lorey.
– Dobra, najpierw pokaż mi, co umiesz – zarządził mężczyzna, drapiąc się w zarost i przeczesując posiwiałe włosy. – Zaatakuję pierwszy.
Po tych słowach rzucił się na Lorey, powalając ją na ziemię. W pierwszej chwili zaskoczyła ją siła Roberta, bowiem jak na jego wiek naprawdę miał sporo krzepy. Wykorzystała jednak jego ciężar, dźwigając go swoimi nogami, po czym sprawnie zrobiła unik przed jego ciosem i dzięki utraconej przez niego uwadze mogła sama wykonać kilka ciosów.
Gdy znowu stanęli na nogi, Rober uśmiechnął się i zaatakował znowu. Tym razem złapał Lorey za dłonie i wykręcił je w taki sposób, że nie mogła się ruszać.
– Użyj nóg, mała Lorey – powiedział, nie poluźniając uścisku. – Wykorzystuj całą masę swojego ciała.
Bazując na jego słowach, Lorey kopnęła go mocno w piszczel, a kiedy jego ręka zsunęła się z niej szybko obróciła się na pięcie i przerzuciła Roberta przez ramię. Mężczyzna wydał z siebie stęk.
– Niezła jesteś.
– Wiem, ćwiczyłam nieco – powiedziała zadowolona z siebie. Joey pokręcił głową, pijąc łyk ze swojej wody, po czym rzucił do Lorey butelkę.
– Powaliłaś wielkiego Robercika. Myślę, że zasługujesz na nagrodę.
– Gdybym tylko umiała tak powalić tego gnoja, wystarczyłoby mi za pół życia – stwierdziła smutno, po czym bez słowa wróciła do treningu z Robertem. Przez kolejne dwie godziny męczyli się nawzajem, chłonąc od siebie wiedzę, bo wbrew pozorom sam Robert uczył się wiele. Kiedy już całkiem wyczerpani padli na ziemię, a Robert zarządził ,,krótką" w teorii przerwę, Lorey rzuciła się na butelkę z wodą jak wampir na swoją ofiarę. Kiedy wypijała ostatnie kropelki napoju, usłyszała znajomy śmiech.
– Niby takie ranne ptaszki, a wstaje, to leżycie.
– Zamknij się, Xavier. Wylegiwałeś się całe przedpołudnie!
– No właśnie, po co wstawać wcześnie, skoro można pospać? Życie tak czy siak przelatuje mi koło nosa, mogę chociaż czerpać z tego przyjemność.
– To nie usprawiedliwia tego, że dzisiaj ledwo zwlokłeś się z łóżka.
– Jak to nie?
– Tak to. Mamy za dużo pracy, żebyś mógł spać.
– A Tyler?
– Tyler nie spał od kilku dni, jemu akurat się należy.
– Jesteś niesprawiedliwa – żachnął się Xavier, przewracając oczami. Lorey podniosła się, po czym złapała go za nos i pokręciła nim lekko.
– Jestem sprawiedliwa, to ty jesteś dziecinny.
– Potwierdzam! – rzucił Robert, z uśmiechem unosząc w górę prawą dłoń, w której również trzymał butelkę z wodą. Xavier westchnął głęboko, po czym spojrzał na swojego wuja.
– Gale mówił, że Travis napisał mu wiadomość odnośnie spotkania z Rodney'em.
– I co?
– Kazali mu przyjść pojutrze po zmroku.
– Pojutrze?! Tak szybko?
Xavier wzruszył ramionami, nie odpowiadając. Zdawał się sam nie rozumieć tej sytuacji.
– Przekazuje tylko informacje.
– Musimy zmienić strategię i wszystko przyspieszyć. Dzwoń po Nicholasa. Musi nam pomóc.
– Nicho... tata Bartz? On czasem nie zrezygnował z tego życia?
– Z tego życia nie ma wyjścia, Xavi. To ślepy zaułek.
Lorey poczuła się nieswojo, słysząc te słowa, bo brzmiały zbyt prawdziwie, by były wyolbrzymione.
– Zadzwonię do niego. Powiem, żeby tu przyjechał.
– Ja pójdę do Wendy – powiedziała Lorey, na co Xavier spojrzał na nią ze zmarszczonymi brwiami. – Nic mi nie będzie, a poza tym muszę jakoś uśpić jej czujność. Nie zamierzam jej w to wplątywać.
– Dobrze, tylko wróć wcześnie – powiedział w końcu Xavier po walce na spojrzenia, której nie mógł wygrać. Lorey była zbyt uparta w tym temacie i on doskonale to wiedział. Kwestia życia, w którym udawała, że wszystko było w porządku, stanowiła jednostajny element jej egzystencji, szczególnie po tym, jak podzieliła się uczuciami z Xavierem.
Chociaż to głównie narobiło sporo chaosu w jej głowie. Nie do opanowania.
Ale nawet i z tym musiała sobie poradzić, a parę godzin u przyjaciółki mogło dać jej dużo pozytywnej energii.
* * * *
– Chciałeś się ze mną widzieć, Xavier? – spytał Nicholas, wchodząc przez skrzypiące drzwi. Jako jedyny z ich rodziny wiedział o tym miejscu, chociaż nie mógł wiedzieć, że tak je przerobili. Stare, spleśniałe ściany stały się przytułkiem, godnym uznania. Zaskoczony mężczyzna rozejrzał się wokół, aż jego wzrok padł na Bartz. Z jednej strony zdawało się, że na jego twarzy odmalował się szok, ale jednocześnie szybko rozluźnił całą twarz, jakby spodziewając się takiego obrotu spraw. Mawiają, że dzieci często idą nieświadomie szlakiem swoich rodziców. To musiało się odbić na jego córce, szczególnie po tym, jak jego żona zmuszała ją do takiego życia. Nawet nie mógł się dziwić, że padnie akurat na jego przeszłość. W końcu to była jego córeczka. Jego krew i jego serce.
Szkoda tylko, że to, od czego uciekał całe życie, powróciło do niego w takiej formie.
– Tak, potrzebujemy twojej pomocy – stwierdził chłopak, zakładając ręce na ramiona i obracając się na pięcie, prowadząc mężczyznę do saloniku. Gdy poszedł jego śladem, zakładając okulary przeciwsłoneczne na ciemne włosy, zatrzymał się w półkroku, widząc, kto siedział na starej kanapie.
– Joey... Robert... – mruknął cicho, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Po chwili jednak nic nie miało dla niego znaczenia, kiedy rzucił się w objęcia przyjaciół, po czym skrzywił się z bólu. – Och, moje krzyże...
– Starzejesz się, Nikuś – rzucił z uśmiechem Joey, klepiąc mężczyznę po plecach. – Tak bardzo za nami tęskniłeś, a nie zadzwoniłeś ani razu, co?
– Bałem się, że mogą próbować was namierzyć po tym wszystkim – odpowiedział Nicholas, wpychając się na miejsce między przyjaciół. Robert zarzucił mu rękę na ramię i słuchał uważnie każdego słowa. Czasami zapominał, że to Nicholas był z nich najmłodszy. Przez to, jak potoczyło się ich życie, stare rany dały o sobie znać znienacka i zbombardowały ich nagle, jakby czekały na to całe życie.
Nic jednak nie mogło zastąpić tego uczucia, kiedy mógł ponownie przytulić swojego najlepszego przyjaciela z młodości. I chociaż już nie mogli być razem z Peterem, świadomość, że Nicholas miał się dobrze była w zupełności wystarczająca.
– Namierzyć... Głupoty gadasz, Nikuś. Jesteśmy zbyt dobrzy, nawet jeśli starzy – rzucił Joey, klepiąc Nicholasa po ramieniu.
– Wszystko się tak bardzo skomplikowało w ostatnich latach... Ale co was tu przywiało?
– Rodney.
– Co?
– Rodney stał za śmiercią Petera. A teraz zaatakuje Xaviera. Musimy mu pomóc go pokonać – powiedział Robert, odsuwając się trochę od przyjaciela. – Wiem, jak to dla ciebie brzmi. Dla nas było to tak samo absurdalne, kiedy usłyszeliśmy o tym za pierwszym razem. Ale–
– Bo to jest absurdalne! Absurdalnie głupie! Jak mogliście wpaść na tak nieodpowiedzialny pomysł? Zapomniałeś, co ten drań zrobił? Jak potraktował Petera? Co zrobił z detektywem? Z policją? Jak chcesz go pokonać?
– Nie wiem, Nicholas, dlatego potrzebujemy twojej pomocy. Myślę, że będziemy musieli spróbować zniszczyć go od środka. Rozbić, przerzucić ludzi na naszą stronę.
– I jak zamierzasz to zrobić?
– Potrzebujemy świadków. Ciebie, potężnego biznesmena. Mamy Gale'a, który już jest ich przemytnikiem i niewiele mu brakuje, żeby zdobyć ich całkowite zaufanie. Myślę, że zaczniemy od tej najgłupszej części ich grupy. Gdyby tak udało się znaleźć wszystkie kontakty Hien i je przeciągnąć na naszą stronę... To wiele by nam dało.
– Robert, choć szczerze chce ci pomóc i zrobię co w mojej mocy... Naprawdę uważasz, że dasz radę? To nie jest przeciwnik, z którym mierzyliśmy się za młodu. On jest dużo potężniejszy.
– Wiem, ale znamy go od małego. Wiem, jakie są jego słabości. Ale najważniejsze jest to, że muszę spróbować pomóc Xavierowi. Skoro Peterowi się nie udało – powiedział cicho Robert, chowając twarz w dłoniach. Był zmęczony, widać to było na kilometr i w zasadzie ciężko było się dziwić, mężczyzna od kilku dni usilnie myślał nad rozwiązaniem tej całej sprawy i zdawać by się mogło, ledwo kontaktował. Trening z Lorey był próbą odnalezienia spokoju i odstresowania się, ale to ostatecznie prowadziło do zwiększonej dawki problemów, a to nie pomagało przy tej sytuacji.
– No dobra, czyli co mam zrobić najpierw. Dowiedzieć się, kto jest najbliższym kontaktem Rodney'a i spróbować go przekonać do nas?
– Tak – powiedział Joey, wyręczając Roberta. – To na początek. O wejściu w środek burzy porozmawiamy, jak będziemy mieli pewne stanowisko wśród ludzi Rodney'a.
– Dobra – rzucił Nicholas, podnosząc się z miejsca i wzdychając ciężko, rozglądając się przy okazji wokół. Jego wzrok padł na Xaviera, który całej tej sytuacji przyglądał się z progu drzwi. – Pomogę ci, młody. Jestem ci to winienem.
Xavier uśmiechnął się szelmowsko, po czym wzruszył ramionami.
– Nie wiem o czym mówisz.
* * * *
Tyler ocknął się, kiedy niebo przybrało już barw pomarańczy, a większość domowników szykowała się do kolacji. Niezbyt wystawnej, bo do nosa chłopaka dotarł zapach pizzy. Jedzenie było jednak jedzeniem, a w chwili takiej, jak pobudka, było zbawienne i wszystko smakowało niczym ambrozja.
Nic więc dziwnego, że chłopak prawie w podskokach i z uśmiechem na ustach wyruszył do kuchni, skąd dobiegały wszystkie głosy. Wyraźnie wyróżniał się z nich Xavier, zażarcie kłócący się o coś z Bartz, ale Tyler słyszał też przytłumione głosy całej reszty. Przeciągając się, wszedł do pomieszczenia, ziewając głośno.
– Dobry wszystkim – zawołał, machając do reszty, po czym bez pytanie podszedł do wyspy kuchennej i wziął sobie kawałek wciąż ciepłej pizzy. Delektował się smakiem i uśmiechał sam do siebie, kiedy zorientował się, że prawie każdy na niego patrzył. – Coś się stało?
– Po prostu cieszymy się, że jesteś wreszcie wyspany – rzuciła Holly, stając nagle obok niego i czochrając jego włosy. – Twoje chrapanie słychać było aż na drugi koniec domu, więc nie mogłam się doczekać, aż się obudzisz.
– Och, przepraszam, zazwyczaj nie chrapie.
– Nieprawda, zawsze wydajesz z siebie dźwięki, jakbyś się dusił, ale tym razem przechodziłeś samego siebie – powiedział Xavier, posyłając przyjacielowi perskie oko. – Ale dzięki twojemu wirusowi może będziemy w stanie znaleźć pomyleńca, który próbuje z nami pogrywać – dodał, uśmiechając się i odetchnął, jakby z ulgą. Wszyscy zdawali się być w dobrych humorach, orzeźwieni i spokojni, aż ciężko było Tylerowi uwierzyć własnym oczom. Takiej atmosfery nie było z nimi od bardzo dawna, właściwie nie pamiętał jej wcale. Czuł, jakby pierwszy raz zobaczył swoich przyjaciół tak rozluźnionych.
– Gdzie Lorey? – zapytał, gdy zauważył, że jego przyjaciółka nie była obecna. Z jakiegoś powodu ukłuło go poczucie, że właśnie tak swobodnie było, zanim pojawiła się w ich życiu na dłużej. Skarcił się od razu przez tę myśl, ale nie potrafił jej wyrzucić z głowy. Czuł, że to był rodzaj rozsądku i logiki, której nikt nie lubił i każdy wolał szczerze unikać.
– Pojechała do Wendy. Niedługo wróci – odpowiedział mu pewnym głosem Xavier, choć czaiła się w nim nuta niepokoju. Tyler z jakiegoś powodu wyłapał ją od razu i zaczął się zastanawiać, czy to już była chora obsesja Xaviera, który miał słabość do ochraniania wszystkich swoich bliskich, czy faktycznie było czego się bać.
Przecież już byli tak blisko znalezienia potencjalnego mordercy! Za niedługo mieli stuprocentowo upewnić się, że nic jej w przyszłości nie będzie grozić!
Dlaczego więc Tyler widział wyraźnie strach w oczach Xaviera i dlaczego czuł, że wyglądał tak samo?
– Gale! Pamiętasz nasz plan? – zapytał Robert z głębi salonu, siedząc z chłopakiem na jednej sofie.
– Jasne. Nieugięte warunki, pewność negocjacji i prawo do przychodzenia na teren Hien, kiedy tylko będę chciał. A, no i biznesy od tej chwili mam załatwiać tylko z Rodney'em.
– Nie pozwól więcej posłać mu Trevora do ciebie. Im bliżej Rodney'a się znajdziesz, tym lepiej dla nas – dodał Robert, klepiąc Gale'a po plecach. – Powodzenia.
– Nie dziękuję – odpowiedział chłopak, uśmiechając się, aby upewnić starszego mężczyznę o swojej pewności. – Dam sobie radę. To nie pierwszy bydlak, z którym mam do czynienia.
– Ale pierwszy, który zabije cię, jeśli tylko krzywo spojrzysz tam, gdzie zabroni ci zerkać – rzucił Joey, nie patrząc na nikogo, wspominając prawdopodobnie smutne wydarzenie z jego życia. – Nie popełnij błędu Petera. Teraz najważniejsze jest, abyś był żywy, Gale. Jesteś nam najbardziej potrzebny.
– Jasne.
Kiedy skończyli rozmawiać i Gale zbierał się, aby pójść spać, kilka rzeczy zdarzyło się jednocześnie. Na telefon Tylera przyszło powiadomienie, które sprawdził niemal od razu w nadziei, że to wiadomość wirusa, którego wprowadził w życie. Kiedy przeglądał telefon w poszukiwaniu odpowiedzi, do Xaviera również ktoś zadzwonił.
– Numer zastrzeżony... Znowu Trevor...? – zastanowił się głośno, kiedy odbierał. Zamiast tego jednak, po drugiej stronie usłyszał tylko głuchy krzyk, który przyprawił go o ciarki na plecach. Zamarł natychmiast, oblewając się zimnym potem i czując, jakby jego serce na moment stanęło. Zaalarmowany Eric podszedł do niego i wyjął telefon, gdy rozmówca zdążył się rozłączyć. Nie minęło kilka sekund, aż na ten sam telefon przyszła wiadomość w formie filmiku.
– To od... Od Lorey... – wystękał Eric, odblokowując telefon przyjaciela, aby obejrzeć jego zawartość.
– Mam! Mam go! – krzyknął Tyler, odnalazłszy tożsamość mordercy i osoby, która cały czas groziła Xavierowi. – To jest...
– Chcesz ją żywą? Czy mam ją zabić na wizji, Xavierku? – odezwał się zniekształcony głos w telefonie Xaviera. Na ekranie widniał obraz związanej Lorey, ledwo oddychającej, zakrwawionej, z podbitym lewym okiem i rozerwaną koszulką. – Nie, to byłoby zbyt nudne. Najpierw się z nią pobawię. Albo oddam komuś, kto bardziej jej pragnie, co ty na to? – mówił dalej napastnik, śmiejąc się przeraźliwie, jakby właśnie uciekł z psychiatryka i leki nie do końca przestały działać. – To będzie dobry pomysł. Szukaj, Xavierku. Czas leci, a mała Lorey chyba chce trochę zabawy, co?
Krzyk, który rozległ się w tle, przerażony wrzask połączony ze szlochem, zmieszany strach i złość pozostawił po sobie echo, które rozbrzmiewało w uszach wszystkich w pomieszczeniu. Filmik się skończył, telefon zgasł, a każdy zamarł, bojąc się nawet odezwać. Xavier stał bez ruchu, nerwowo błądząc wzrokiem, przypominając maniaka. Zacisnął pięści do tego stopnia, że krew polała się po jego palcach jak woda w rzece. Powoli docierało do niego, co właśnie się wydarzyło i nikt nie mógł go powstrzymać przed krzykiem, połączonym z uderzaniem o wszystko, co miał pod ręką. Frustracja, którą przeżywał, nie mogła równać się z niczym i kiedy Gale, razem z Robertem złapali go za ramiona i trzymali tak mocno, że nie mógł się ruszyć, nawet Bartz, która nigdy nie płakała, uroniła łzę, słysząc krzyk przyjaciela.
A Xaviera już nawet nie obchodziło, że od kilku minut płakał.
Lorey... Lorey, gdzie jesteś?