– Myślę, że dużo wygodniej i szybciej będzie, jeśli wsiądziesz, mała Lorey – powiedział Tyler, którego Lorey kojarzyła dzięki jego wiernym udziałom w radiowęźle szkolnym. Kiedy zobaczyła go w samochodzie, nagle przypomniała sobie, że jego również widziała z Xavierem. Wprawdzie stał z tyłu, nie wyróżniając się, ale przez to, że Lorey dobrze znała jego twarz, od razu szybko ją skojarzyła.
– Obiecujesz, że mnie nie porwiesz i nie wyślesz mojej mamie karteczki z okupem? – spytała, uśmiechając się lekko. Lubiła Tylera, zdarzało im się rozmawiać i wydawał się naprawdę miły, do tego był całkiem przystojny, kiedyś nawet przez jakiś czas skrycie się w nim podkochiwała, dopóki nie okazało się, że Tyler w ogóle nie lubi dziewczyn.
– Obiecuje, że twoja mama niczego nie otrzyma – odpowiedział z uśmiechem, wychylając się do siedzenia pasażera i otwierając jej drzwi przed nosem. Lorey wsiadła do samochodu i zapięła pas po czym spojrzała na chłopaka z wyczekiwaniem.
– Gdzie jedziemy?
– Powinnaś już się domyślić – odpowiedział Tyler, nie spuszczając wzroku z jezdni, ale na ułamek sekundy patrząc na nią pobłażliwie.
No tak, pomyślała, głupia jestem.
– A co będziemy tam robić? – dociekała dalej, patrząc z uwagą na profil chłopaka. Tyler miał ostre rysy twarzy, wyraźną linię szczęki, pełne usta i brązowe oczy. Grzywka bujnych, kręconych, czarnych włosów opadała mu na oczy, więc czasami nosił bezustannie czarną czapkę albo bandanę jak opaskę, teraz jednak pozostawił je wolno opadające na czoło, czasami tylko zdmuchiwał niesforne kosmyki z oczu. Ubrany był w zwykły, luźny ciemny podkoszulek z długim rękawem, podwiniętym do łokci z dekoltem w serek i jasne jeansy poszarpane na kolanach i udach. Na szyi miał przewieszony srebrny łańcuch z zawieszką w kształcie kłódki, a w prawym uchu czarnego kolczyka w kształcie podłużnego szpikulca, błyszczącego co jakiś czas w świetle zachodzącego słońca.
– Nie ja jestem od tego, by ci o tym mówić. Poza tym porozmawiajmy o czymś weselszym! Planujesz coś na wakacje?
Lorey była ogromnie wdzięczna chłopakowi za to, że nie poruszał tematu jej wejścia do ich grupy. Tyler zyskał dziesięć punktów w jej tabelce relacji.
– Na razie chcę tylko usłyszeć dzwonek kończący nasz rok szkolny, potem będę myśleć, co dalej – odpowiedziała z uśmiechem, opierając się na drzwiach, czując coraz swobodniej w towarzystwie Tylera.
– A jak tam z twoim, jak mu było, Maxem? – spytał kolejny raz, uśmiechając się zawadiacko. Lorey głośno się zaśmiała, pochylając do przodu głowę, łapiąc się mimowolnie za brzuch.
– Tyler, nie jestem z tym gościem już od roku!
– Co? Serio? Byłem pewny, że ostatnio widziałem go, koczującego przy twojej szafce – powiedział szczerze zaskoczony brunet, otwierając okno, by wyrzucić za niego peta. Lorey skrzywiła się nieznacznie.
– To niemożliwe, od pół roku jest z tą cheerleaderką... Monicą? Jeśli dobrze pamiętam jej imię.
– Eh, a taki był ładny...
– A ty? Jak z twoim życiem miłosnym? – odparła Lorey, próbując złapać wzrok Tylera, który jak na złość nawet nie miał zamiaru na nią spojrzeć, skupiony na zakręcie.
– Można powiedzieć, że stoi w miejscu. Po części - odpowiedział Tyler, a uśmiech ani na moment nie schodził z jego twarzy. Lorey obróciła się na siedzeniu tak, że była odwrócona do Tylera i z wyczekującą miną patrzyła na niego, zachęcając do dalszej wypowiedzi. Ten zaśmiał się głośno i pokręcił głową z politowaniem. – Jest taki jeden chłopak, poznałem go dwa tygodnie temu.
– No i?
– No i nic, jeszcze nic mu nie powiedziałem.
– Dlaczego? Przecież jak teraz się nie uda to będzie następny, musisz próbować!
– Nie mam zamiaru mu mówić, że mi się podoba, bo poszerzę stereotyp, że każdy Azjata to gej, już mi wystarczy, że jakaś dziewczynka na ulicy krzyknęła do mnie kiedyś ,,oppa saranghae", a ja nawet nie jestem Koreańczykiem!
– Było jej odpowiedzieć po chińsku ,,przepraszam?", może by się speszyła.
– Nie pomyślałem, to mogłoby się udać. Następnym razem tak zrobię.
– Następnym razem?
– Nie powiesz mi chyba, że ta buźka – zrobił okrężny ruch wokół swojej twarzy – nie wygląda jak idola.
– Ta ,,buźka" zaraz będzie w kawałkach, jeśli nie skupisz się na jeździe! – rzuciła Lorey, odwracając jego głowę w przód.
Jeszcze przez jakiś czas jechali główną ulicą, dzięki czemu Lorey nie musiała ani pożyczać niczyjego auta ani łapać podejrzanego autostopa. Podróż zajęła im jakieś pół godziny, ponieważ jednoczesną zaletą i wadą ich wspaniałego miasta było coś w rodzaju opustoszenia. Nie mieli zbyt wiele mieszkańców ani nawet przejezdnych, w porze wieczornej naprawdę ciężko było ujrzeć jakikolwiek samochód na ulicy, Tyler mógłby jechać tyłem przez całą drogę i prawdopodobnie nie ujrzałby nawet patrolu policji.
Gdy dotarli na miejsce, brunet zaparkował na wyschniętej trawie, po czym zgasił silnik i oboje wyszli z samochodu. Lorey twardo spadła na ziemię, zapatrzona w ilość graffiti na betonowych ścianach w przeróżnych kształtach i kolorach. Odwróciła się w stronę Tylera w tym samym momencie, w którym on rzucił we nią malutkim, srebrnym scyzorykiem.
– Może ci się przydać, mała.
Lorey uniosła brwi, patrząc na mały przyrząd, migoczący w świetle zachodzącego słońca. Spojrzała jeszcze raz w kierunku chłopaka, jednak ten już zdążył ruszyć w kierunku budynku. Strzepując niewidzialny kurz ze spodni, Lorey ruszyła za brunetem, gorączkowo myśląc o tym, co ją dzisiaj czeka i z duszą na ramieniu zastanawiając się, czy tym razem uda się jej ukryć prawdę.
Kiedy dotarli do budynku i stanęli przed ogromnymi, pordzewiałymi drzwiami, prawdopodobnie zdrapanymi przez bezdomne zwierzęta, szukające schronienia w zimne noce, Tyler przepuścił Lorey w drzwiach, a gdy ta weszła do środka, zdała sobie sprawę jak mało ludzi tutaj było. Chyba tylko piętnaścioro, z czego większość była ludźmi, których widziała pierwszego dnia razem z Xavierem. Nie byli w tłumie, tylko na podwyższeniu, wyglądali więc dużo dojrzalej niż zgraja nastolatków, z którymi również była Lorey, prawdopodobnie tak samo zdezorientowana, jak reszta. Blondyn uśmiechnął się, kiedy ją zobaczył (albo to było na widok Tylera) po czym poprawił włosy, opadające mu na oczy. Lorey zwróciła uwagę na to, że nie miał ich zaczesanych do tyłu jak ostatnio, a zostawił je w spokoju, pozwalając im opadać na wszystkie strony. Patrząc na niego Lorey miała wrażenie, że nigdy mu się nie przyjrzała, jakby dopiero pierwszy raz go zobaczyła, chociaż zdawałoby się, że zna jego wygląd i twarz na pamięć. Wyraźna linia szczęki, parę pieprzyków nad lewą brwią, na policzku i obok nosa, czarny kolczyk w brwi i ustach, blond włosy z fioletowymi końcówkami, proste, sięgające mu do szyi, stalowo niebieskie oczy, z ciemnymi obwódkami i jasnymi, błękitnymi wręcz plamkami, przez co odróżniały się od czarnych źrenic. Był wysoki i szczupły, a jednak widocznie wysportowany. Miał posturę koszykarza, patrząc na niego każdy pomyślałby, że jest sportowcem.
Ale czy ktoś pomyślałby, że rządzi jakąś sektą, grupą prawie przestępczą, która próbuje zachowywać się jak mafia, jednocześnie nią nie będąc?
Bo jaki szef mafii uważa za obrzydliwe krzywdzenie niewinnych? Tego Lorey nie potrafiła zrozumieć. Zawsze grupy przestępcze kojarzyły jej się z bezlitosnym zachowaniem, porywczymi charakterami i nieprzemyślanymi decyzjami. Skoro Xavier nie chciał krzywdzić niewinnych, to co mu zrobiły te osoby, których samobójstwo pozorował, wcześniej je zabijając?
Lorey zmarszczyła brwi, zatapiając się w myślach, lecz po chwili poczuła ciężką rękę, opadającą na jej ramię. Uniosła więc głowę, patrząc na osobę tuż obok niej.
Josh.
– Gotowa na swój chrzest? – zapytał, uśmiechając się, wyglądając dużo swobodniej niż zazwyczaj, a jednak Lorey zobaczyła kątem oka, jak trzęsą mu się ręce. On się bał.
Tylko czego?
Żeby nie zdradzić go i równocześnie nie pogrążyć siebie, Lorey wzięła głęboki oddech, uśmiechnęłam się jak najbardziej naturalnie i, odwracając od niego wzrok, pokiwała głową, patrząc w jakiś punkt za nimi. Xavier podrzucił w ręce srebrny nóż z rękojeścią z wizerunkiem chyba płonącej róży, który po chwili schował za paskiem i uśmiechnął się szeroko.
– Nie masz pojęcia, dlaczego tutaj jesteś, prawda?
Lorey pomyślała, że tym razem szczerość może być dla niej zbawienna, więc postawiła wszystko na jedną karę i spojrzała mu głęboko w oczy. Jej żołądek dziwnie się skręcił przez to, że złapali kontakt wzrokowy, co ani trochę jej się nie podobało. Nie powinna tak na niego reagować, to w ogóle nie powinno tak wyglądać, wszystko szło w niewłaściwym kierunku.
– Nie, zakładam jednak, że zaraz się dowiem – powiedziała cicho, odchodząc trochę od Josha. Czuła się nieswojo i niekomfortowo, bo przecież on wciąż uważał, że Lorey go lubi, a właściwie nawet na niego leci, a ona tak samolubnie wykorzystała go tylko po to, żeby się dostać do ich małej sekty.
– My nie jesteśmy zbirami, wbrew temu co sobie myślisz – powiedział, a widząc zdziwienie na twarzy Lorey, zaśmiał się cicho, nie komentując tego. Czy on teraz już nawet potrafi czytać w myślach? Czy żyli w Matrixie czy jakiejś symulacji? – Tak, robimy nielegalne rzeczy, ale mamy ku temu dobre powody. Dzisiaj nie robimy niczego ważnego, nie sądzisz chyba, że powierzymy komuś nowemu jakieś ważne zadanie. Ty nawet strzelać pewnie nie umiesz – powiedział, prychając głośno, a reszta ekipy zaśmiała się, patrząc po sobie.
Och, zdziwiłbyś się, jak dużo wiem o twoich kochanych zabawkach, frajerze.
– Tak więc... do czego jestem wam potrzebna? – zdołała zapytać, chociaż tym razem kierowała nią prawdziwa ciekawość. ,,Robimy nielegalne rzeczy", co to w ogóle znaczy? Nielegalną rzeczą jest kradzież gumy do żucia, ale nielegalne jest też zamordowanie kogoś, Xavier jest zdecydowanie zbyt ogólny w swoich słowach, doprowadzało to Lorey do szaleństwa.
– Lorey... Będziesz naszą przynętą, więc musisz się przebrać, bo tam, gdzie jedziemy, nikt nie spojrzy na ciebie, jeśli będziesz w... tym – zauważył, lustrując ją od góry do dołu. Lorey zmarszczyła brwi, próbując poukładać chaotyczne informacje w głowie. Niczym fale uderzające o kamienie miliony myśli i pytań kotłowało się jej w głowie, jakby miała zaraz wybuchnąć. Przynęta? Ubrania? O co w tym wszystkim chodziło? Mieli zamiar wystawić ją na jakiejś aukcji?
Boże, na co ja się pisałam?
– Co jest nie tak w podartych spodniach, podkoszulce i bluzie? – zapytała Lorey, lustrując siebie wzrokiem i wracając spojrzeniem pełnym konsternacji do Xaviera, który nie spuszczał wzroku z twarzy Lorey, co jakiś czas skanując również jej ciało, według Lorey, zupełnie niepotrzebnie, według Xaviera –– wręcz przeciwnie.
– Są zbyt grzeczne – rzucił z łobuzerskim uśmiechem. Dziewczyna uniosła brew, patrząc na niego w osłupieniu. – Bartz, Holly, zajmijcie się nią. – dodał bezceremonialnie, wskazując wręcz z niesmakiem na ubrania Lorey. Ta odpowiedziała tą samą, zdezorientowaną miną i nie wiedząc, jak się zachować, nawet nie ruszyła się z miejsca.
W mgnieniu oka obok pojawiły się dwie dziewczyny. Jedną z nich była ta tajemnicza blondynka, przy której Lorey nieświadomie obrażała Xaviera, a która teraz uśmiechała się do niej szeroko, co odrobinę przytłaczało Lorey. Druga z nich, Holly, była zielonowłosą pięknością, inaczej nie można było jej opisać. Miała śniadą cerę, niebieskie oczy, kontrastujące z kolorem jej włosów, a ubrana była w krótkie, podarte spodenki i czarną koszulkę z długim rękawem imitującym również rękawiczki, bez żadnych napisów. Obie złapały ją pod ramię i zaprowadziły do pomieszczenia po lewej stronie. Znajdowało się tam mnóstwo damskich ubrać, w każdym możliwym kolorze. Panował tu bałagan, ale wszystkie ciuchy były zadbane, wyprasowane i powieszone na wieszakach. Lorey czuła się jak za sceną teatru tuż przed przedstawieniem. Bartz i Holly puściły ją i wręcz rzuciły się na te wieszaki, szukając czegoś odpowiedniego.
– Skąd tu tyle ubrań? – spytała Lorey, rozglądając się wokół ciasnego pokoiku, w poszukiwaniu czegoś, na czym mogłaby usiąść.
– To miejsce to nasz drugi dom, więcej rzeczy mam tu niż we własnym pokoju – powiedziała ze śmiechem Holly, grzebiąc między wieszakami, co jakiś czas zerkając na ciało Lorey, jakby oceniając, co będzie jej pasowało.
– Masz na imię Bartz? – zagadnęła blondynkę Lorey, podchodząc do niej ostrożnie, jakby bojąc się reakcji.
– Beatrice, ale wolę, kiedy nazywają mnie Bartz. To brzmi o wiele lepiej niż imię po starej ciotce, która lepiej zna własne koty, niż swoją rodzinę – odpowiedziała wzruszając ramionami i przy okazji przymierzając na niej jakąś niesamowicie krótką sukienkę.
– A Holly to pseudonim, czy też imię?
– Pełne imię brzmi Hollywood – odpowiedziała zielonowłosa, odwracając się w kierunku Lorey. Ta zmarszczyła brwi w zdziwieniu. – Taa, też nie ogarniam, dlaczego rodzice nazwali mnie jak miasto. Ale Paris Hilton przecież też istnieje, co nie?
– I całkiem nieźle sobie radzi – dodała z drugiego końca pokoju Bartz, wygrzebując z dna wieszaków jakąś bluzkę na ramiączkach, po czym ze skrzywioną buzią pokręciła głową, odkładając ją na miejsce.
– Jak się tutaj znalazłyście? – spytała Lorey szczerze zdziwiona, że tak pozytywne osoby znalazły się w takim środowisku. No i chciała również znaleźć jakiś temat do –rozmowy, trochę dobijała ją powracająca do nich cisza. Nie chciała czuć się nieswojo, miała nadzieję zbudować jakiś zalążek relacji, początek czegoś, co można by nazwać przyjaźnią...
Jeśli wykluczyć to, że w ich oczach Lorey będzie się jawić jako największy kłamca na tej planecie, jeśli kiedykolwiek poznają prawdę. A jeśli jej plan się nie powiedzie, mogły ją poznać lada dzień.
– Jak każdy, z własnego wyboru. Znałam Xaviera od dawna, wiem, co nim kieruje, więc za nim idę – powiedziała Bartz, podchodząc do Lorey i mierząc na niej jakieś ubrania. Z satysfakcją pokiwała głową, po czym odwróciła się do małej toaletki z zamiarem wybrania paru pasujących kolorystycznie kosmetyków.
– Ja się kiedyś w nim bujałam, chociaż przyznam, przyszłam tu nie dlatego, że chciałam go wyrwać, tylko uciekłam z domu i nie miałam żadnego miejsca do spania – powiedziała Holly, uśmiechając się do jakiegoś starego wspomnienia. Po chwili obie znalazły się obok Lorey, pokazując swoje ostateczne zdobycze i każąc jej przymierzać wszystko co znalazły.
Ostatecznie Lorey skończyła ubrana w wyjątkowo krótkie, czarne spodenki, poszarpane w nogawkach, również czarną koszulkę, zawiązaną nad pasem, eksponującą srebrny kolczyk w pępku, który ukrywała przed mamą jakieś dwa lata, póki sama tego nie odkryła. Dziewczyny pozwoliły Lorey przewiązać w pasie koszulę, aby do tego finalnego momentu mogła czuć się bardziej komfortowo. Rozpuściły jej włosy tak, że opadały na jej ramiona, a przy czerni jej ubrań, różowy kolor włosów wyróżniał się bardzo ładnie, kontrastując ze sobą. Założyły okrągłe okulary przeciwsłoneczne, które pełniły rolę opaski, po czym kazały usiąść na wysokim, barowym krzesełku i zaczęły ją malować. Bartz zrobiła Lorey kreski, których sama nie byłaby w stanie namalować, to był chyba największy problem, by narysować równe kreski i dziewczyna była w szoku, że Bartz wyszło to tak dobrze i to za pierwszym razem! Nałożyły jej brzoskwiniowe cienie do powiek, które ponoć podkreślały zieleń jej oczu, dodały trochę brązu i czerni, pomalowały usta również brązową pomadką. Podkręciły końcówki włosów i kazały przewiązać przez spodenki bandamkę jak pasek i związać na przodzie, a na nogi ubrać wysokie koturny.
– Wyglądasz lepiej – powiedziała Holly, lustrując Lorey wzrokiem. Dziewczyna czuła się odrobinę zbyt nago, ale nie odezwała się w obawie, że obrazi Holly, która przecież była ubrana bardzo podobnie. Tylko Bartz została w swoich zwykłych, czarnych jeansach i topie bez nadruku, na co zarzuciła ćwiekowaną, skórzaną kurtkę. Blond włosy miała upięte wysoko w kucyk, a za paskiem w kaburze miała broń. Lorey nie była w stanie powiedzieć, jaka dokładnie, ale patrząc na wielkość, była to raczej jakaś Beretta.
– Brakuje jej kabaretek – powiedziała Holly oceniającym tonem, rzucając w Lorey rajstopy, które kazała jej ubrać. Kiedy już była w pełni gotowa, niepewnie, choć prowadzona przez obie dziewczyny, wyszła z pomieszczenia, czując się niesamowicie nieswojo z przekonaniem, że Xavier ją obserwuje. Lorey nie potrafiła zrozumieć, dlaczego tak bardzo przeszkadzało jej, że to właśnie on widzi ją w takim stroju, który przecież nie był nie wiadomo jak wyzywający. Po prostu czuła się w nim jak nie ona. Nie mogła jednak wyprzeć z głowy wrażenia, że pomimo obecności innych osób, którzy tak samo oceniającym wzrokiem na nią spoglądali, to właśnie Xavier wciąż siedział jej w głowie, jakby był najistotniejszą osobą w tamtym towarzystwie. Lorey nie chciała, aby w jej głowie i sercu panowały takie myśli. Nie chciała się niepotrzebnie stresować przy nim i rumienić jak zakochana dwunastolatka. Przecież nawet go nie lubiła, jej ciało reagowało całkowicie wbrew jej woli, jakby nagle nie należało do niej. Dotychczas nie potrzebowała wiele, aby go wyzywać i wkurzać albo żeby kłócić się z nim na pół korytarza. Dlaczego więc wystarczyło jej kilka dni i zobaczenie go w wersji zupełnie odwrotnej do jego szkolnej maski, by jej serce zaczęło skakać na jego punkcie? To nawet nie brzmiało logicznie, ani tym bardziej mądrze. Co ona sobie myślała?
Chłopak bez słowa kiwnął głową z uznaniem w kierunku dziewczyn, po czym również ruchem głowy nakazał im wrócić na swoje miejsca tuż za nim.
Zostałam sama na polu walki. Ja kontra Xavier i reszta jego świty. I Josh. Wspaniale.
– No dobrze, do samochodów. Jedziemy sprawdzić, jak dobrze prawdziwe zbiry chronią swoje zabawki – powiedział Xavier, łapiąc za broń, po czym wsadził ją z tyłu za pasek do kabury, podobnej do tej, którą miała Bartz. Lorey zastanawiała się, czy w dzieciństwie parał się broniami i wszystkim, co z tym związane. W końcu miał tylko dziewiętnaście lat, wciąż był jeszcze nastolatkiem, a mówiąc wszystkie te przemowy zdawał się być dorosłym, z długoletnim doświadczeniem, jakby zamiast uczyć się w liceum tak naprawdę przewodził szajką przestępczą trzydzieści lat z hakiem. Brzmiał dojrzale i pewnie i o dziwo, posłuch miał równie mocny i posłuszny. Lorey stała tam wryta w ziemię, kiedy inni już zdążyli wyjść z domu. Xavier zatrzymał się tuż obok niej, wkładając do kieszeni na boku jeansów drugi, mały nożyk, bo jeden już miał za paskiem z drugiej strony.
– Chodź, pojedziesz ze mną, wyjaśnię ci plan – mruknął, popychając ją lekko w kierunku wyjścia, wyrywając ją tym samym z otępienia. Posłusznie, jakby niesiona wiatrem, lekka jak piórko, choć z kamieniem na sercu, ruszyła przed siebie, aby spróbować się zmierzyć z tym, na co sama postanowiła się zapisać. Pełna obawy pchnęła skrzypiące, stare drzwi i szybkim krokiem, depcząc już i tak wyschnięty trawnik, pospiesznie weszła do jedynego samochodu, który został na podjeździe. Teraz już nie było odwrotu.
Lorey nadal nie była pewna tego, co miało ją tam czekać, ale było już za późno.
Zdecydowanie za późno, szczególnie na to, żeby się teraz wycofać. Mogła tylko mieć nadzieję, że uda jej się przetrwać i wyjść z całej sytuacji w jednym kawałku.