Jego przeklęty, przenikliwy wzrok palił jej skórę nawet kilka godzin po całym tym spotkaniu. Lorey była w czarnej dupie i to było absolutnie nie do wiary. Najpierw ta laska z ubikacji, potem ten wzrok Xaviera...
Dziewczyna będzie musiała się nieźle postarać, żeby nikt się nie zorientował, że to wszystko fałszywe zagrywki. Jeśli miała wierzyć w powodzenie całego zagrania, powinna lepiej przygotować się do roli, którą miała odegrać. Nie była bezwzględna, nawet nie chciałam robić niczego wbrew prawu, a przecież oni wszyscy tam uciekali się do nielegalnych rzeczy, jakby w formie młodzieńczego buntu chcąc wyrwać się spod surowej ręki swoich rodziców. Lorey nie sądziła, że dojdzie w jej życiu do epizodu, w którym będzie udawać kogoś całkowicie przeciwnego swojej osobie, ale w tamtej chwili myślała, że to był jedyny scenariusz, który miał jakiekolwiek szanse powodzenia. Jej głowa nie była w stanie wymyślić czegokolwiek innego, mniej dla niej destrukcyjnego, ale najwyraźniej los miał wobec niej takie, a nie inne plany. Życie Lorey zdążyło napisać swoją wersje scenariusza i pozostało jej tylko się do niego dostosować.
Susan była podekscytowana faktem, że jej stara koleżanka również dołączyła do tego kółeczka wzajemnej motywacji, więc zaraz dodała ją na grupowy chat na Twitterze, gdzie była mała grupka ludzi stamtąd, których rozmowy przypominały te fanatyków religijnych - jakimś kodem wymieniali się informacjami o narkotykach i broniach, używając słów kluczy, czego Lorey dowiedziała się trochę później. ,,Wyjściem na fajkę" nazywali załatwienie jakoś broni, a ,,wyprowadzeniem psa sąsiadki" spotkaniem z dilerem, oczywiście każdy miał swój indywidualny sposób. Jednakże dzięki tej konwersacji dowiedziała się, kiedy i gdzie mieli zrobić napad na sklepik, o którym mówili wcześniej między sobą, gdy wychodzili ze spotkania. Lorey nie mogła sobie przypomnieć, czy Eric mówił o napadzie na sklepik, była pewna, że słyszała tylko informacje o napadzie, ale może po prostu nie zwróciła na to uwagi, zaabsorbowana czymś innym.
Chciała się stamtąd ulotnić jak najszybciej, aby Xavier nie miał okazji jej złapać, chcąc porozmawiać. Lorey obawiała się, czy uwierzy, że chciała z nimi współpracować, czy będzie w stanie nie nabrać wobec niej żadnych podejrzeń. Wolała więc kurczowo złapać się Susan, przylgnąć do niej niczym rzep, żywiąc nadzieję, że od niej nauczy się najważniejszych rzeczy, aby potem uczyć się, jak dobrze sprzedać ten fałsz innym. Gdy jednak w drodze powrotnej Susan z paroma znajomymi zaczęła rozmawiać o planowanym napadzie, wyłączyła się na chwilkę, pogrążając we własnych myślach. Lorey była bardzo rozdarta, nie chciała się wygadać, nie były jej potrzebne zbędne pytania z ich strony i marne próby wytłumaczenia się. Nabraliby tylko podejrzeń wobec niej i to mogłoby się źle skończyć. Z drugiej jednak strony okropnie bała się o pana, o którym mówili. Eric nie wspominał, że chodziło o sklepik pana Bunnera. Lorey nie zdawała sobie sprawy, że może mu grozić niebezpieczeństwo. Pan Bunner był miłym, starszym człowiekiem po emeryturze, który utrzymywał się tylko ze swojego sklepiku. Był starym wdowcem, którego żona zmarła, gdy Lorey była jeszcze mała. Pamiętała ją jednak jako sąsiadkę, w wakacje zawsze zapraszała ją i okoliczne dzieci na swoje kruche ciasteczka o smaku jabłkowym, których smak na wieczność zapisał się na ustach i w kubkach smakowych Lorey, nikt potem takich nie zrobił. Pan Bunner zawsze do kupionej przez nią kanapki w drodze do szkoły, gdyż zazwyczaj zapominała wziąć ze sobą Lunch, dorzucał czekoladowego batonika, bo mówił, że Lorey przypominała mu ojca, którego znał na długo przed jego śmiercią. Często opowiadał, jak tata Lorey za młodu przychodził pomagać mu w warsztacie stolarskim, który prowadził, gdy jeszcze mógł fizycznie pracować.
Lorey za nic nie chciała, aby jakkolwiek ucierpiał. Musiała więc kombinować tak, żeby go nie skrzywdzili. To było jednak trudniejsze, niż myślała, bo lawirowanie między fałszem, a chęcią pomocy było jak wkładanie do luf broni kolorowych kwiatów, mając nadzieję, że ich piękno zmieni zdania żołnierzy i zdecydują się jednak nie strzelać. Lorey wiedziała, jak marne szanse miała na powodzenie tego, a jednak wciąż łudziła się, że się jej uda.
* * * *
– Xavier! Idziemy na jakieś żarcie? – spytała Bartz z uśmiechem na ustach, siadając tuż obok niego na zakurzonej, starej kanapie w ich kwaterze.
– Szczerze mówiąc nie mam ochoty ruszać się z tej kanapy ani z tej pozycji. Nie możemy po prostu zamówić pizzy? – odpowiedział również pytaniem, przenosząc leniwie wzrok na przyjaciółkę. Ta oparła się o zagłówek siedzenia, przymykając powieki, jakby próbując się nad czymś zastanowić. Po jakimś czasie podniosła się i z uśmiechem na ustach, teatralnie wskazała na Erica, który wraz z Tylerem i Holly właśnie wchodzili do pokoju.
– Może być, ale tylko, jeśli on nie zamówi hawajskiej.
– Jestem w stanie zerwać dwadzieścia lat naszej znajomości za to zdanie – powiedział złowrogo Eric, głosem tak niskim, że prędzej pasowałby do bezwzględnego mordercy, mającego na swoim koncie tyle zabójstw, że spokojnie mógł mówić o odbieraniu życia jak o pogodzie. Zazwyczaj spokojny i ułożony chłopak dosłownie stał się dzikim zwierzęciem. Holly i Tyler spojrzeli po sobie zdezorientowani, ale Xavier tylko uśmiechnął się szeroko, sięgając do kieszeni po telefon, wybierając numer ich ulubionej pizzerii, zamawiając to co zwykle - dwie z kurczakiem i jedną hawajską. Z dedykacją.
Przez głowę Xaviera przewijało się wiele myśli. W szczególności po głowie chodziła mu Lorey – odkąd wrócili ze spotkania, jedyne, o czym właściwie chciał myśleć, było jej tajemnicze pojawienie się. Co ona tam robiła? Była ostatnią osobą w całym ich pieprzonym stanie, która mogłaby chcieć być jakkolwiek związana z przestępczym światem. Była w jego oczach wręcz anielicą, bo wszędzie, gdzie się stawiała, pojawiał się jej promienny uśmiech i niepoprawny optymizm. Xavier nie umiał jej rozpracować - uwielbiał się z nią droczyć, sprawiało mu satysfakcję granie jej na nerwach, uwielbiał, gdy marszczyła nos i mrużyła oczy, gdy się wściekała, lubił oglądać jak próbuje szybko w głowie wymyślić jakąś dobrą ripostę na jego słabe teksty i chociaż specjalnie udawał przy niej kompletnego buraka i idiotę - lubił, gdy na jej twarzy malowało się zwycięstwo, gdy odpowiedziała mu błyskotliwie i z klasą.
A jednak nie znał jej bliżej, nie wiedział jak przeskoczyć barierę czy też raczej mur, który zaczęli budować między sobą już na początku liceum. Wydawało mu się, że Lorey całkowicie go nienawidzi, ale z drugiej strony czuł silną potrzebę poznania jej, a nasiliło się to, kiedy zobaczył jej zafascynowane i trochę przerażone spojrzenie na spotkaniu. Nie spodziewał się jej tam, ciekawość wzięła górę i zaraz po ogólnej przemowie zbiegł z podwyższenia aby ją znaleźć, ale zdążyła uciec z Szaraczkami, więc jedyne, co pozostało Xavierowi, to jakimś cudem złapać ją w szkole, próbując porozmawiać. W głębi serca miał nadzieję, że to właśnie będzie przełomowe dla ich relacji i chciał, żeby Lorey zaczęła go postrzegać inaczej. Chciał jej pokazać, że nie jest tylko przygłupim gościem od koszykówki, na jakiego kreował się całe liceum, byle tylko uniknąć zbędnych podejrzeń i spojrzeń. Kto miał znać prawdę, sam ją odnajdywał. To, co działo się później już niekoniecznie do zadań Xaviera należało.
Jego przyjaciele zdążyli rozsiąść się wygodnie w ich prowizorycznym saloniku i wyczekiwać z utęsknieniem zamówionej pizzy. Bartz grała z Tylerem w papier, kamień nożyce, a Eric pogrążył się w dyskusji z Holly o właściwościach ananasa na pizzy. Xavier z uśmiechem pokręcił głową, odchylił się trochę i zamknął oczy, pochłonięty różnymi myślami. W końcu, po jakimś półgodzinnym oczekiwaniu, dostawca zadzwonił, że czeka na zewnątrz, więc Eric, pełen entuzjazmu i prawie otwartymi ustami wyleciał do niego, pełen radości odbierając ich dzisiejszy obiad. Gdy wrócił, niechlujnie rzucił dwie pizze na stolik i zajął się sam swoją hawajską, specjalnie siadając tuż obok Bartz, która z wyrazem obrzydzenia na twarzy odsuwała się od niego jak oparzona.
– Weź to paskudztwo sprzed moich oczu – rzuciła, odciągając twarz Erica na wyciągnięcie ręki. – Chcę zjeść w spokoju, bez żadnych zbędnych przeszkód.
– Sugerujesz, że jestem twoją przeszkodą, tak?
– Och, ja niczego nie sugeruje. Zawsze wiernie stwierdzam fakty.
Tyler zakrztusił się jedzeniem i zaczął kaszleć spazmatycznie, jakby próbując złapać oddech. Bartz spojrzała na niego ze zmarszczonym czołem, po czym wróciła do delektowania się swoim kawałkiem pizzy i rzucaniu niejednokrotnie uwag na temat obiadu Erica. Ten oczywiście, odpłacał się jej tym samym, nie pozwalając jej spokojnie jeść. Kłócili się coraz głośniej, aż w końcu zirytowany Xavier wstał z miejsca z kawałkiem pizzy w ręce i postanowił wyjść trochę się przewietrzyć, aby żadne zewnętrzne bodźce w żaden sposób go nie zajmowały.
Obraz Lorey i jej przenikliwe, zielone oczy, patrzące na niego z nieskrywanym zainteresowaniem i fascynacją powracały do Xaviera jeszcze wiele razy po tym spotkaniu, a ich skutek był zauważalny dużo później, gdy było za późno do interweniowania i gdy było zbyt mało chętnych interweniować.
* * * *
Eric ściągnął gniewnie brwi, patrząc, jak jego przyjaciółka pożera pizzę tuż obok niego, jakby specjalnie chcąc zwrócić jego uwagę i dokuczając mu, że jej pizza jest lepsza. Oczywiście, że było to zachowanie niczym dzieci z przedszkola, ale umówmy się - walka o to, która pizza jest najsmaczniejsza to walka z serii tych, których się nie przegrywa. To jak utrata największego honoru, niczym plama z atramentu, której nigdy nie będziesz w stanie zmyć. Jeśli Eric raz odpuściłby Bartz tę bitwę, już nigdy nie uniósłby dumnie głowy, zgnieciony do końca jej argumentacją. A tak to mógł jeszcze trochę powalczyć. Eric nie mógł więc pozwolić Bartz cieszyć się wygraną, dlatego właśnie rzucił kolejną uwagę o jej paskudnym poczuciu jakiegokolwiek smaku i prawdopodobieństwa braku kubków smakowych.
Gdy Xavier wyszedł z bazy z konsternacją na twarzy i kawałkiem pizzy (tej gorszej) w dłoni, Eric zatonął na chwilę w swoich myślach. Zastanawiał się, co doprowadziło jego przyjaciela do tego stanu. Już wcześniej, zaraz po spotkaniu widział jego dziwne zachowanie. Xavier bywał zamyślony, niezbyt skupiony na rozmowie albo działaniu, ale nigdy nic go nie rozkojarzyło.
No, poza jednym wyjątkiem.
Chłopak nie chciał powiedzieć Ericowi, co sprawiło, że z zatwardziałego samca Alfa, grożącego młodym wilczkom rychłą śmiercią tak szybko stał się zdezorientowaną rybką wielkości orzecha laskowego w oceanie kości i mięsożerców. Jedyne co robił, to szukał kogoś lub czegoś przez dłuższą chwilę, a gdy się już poddał, wyprzedził ich i z prędkością wściekłego psa popędził w kierunku ich salonu.
– Nie zastanawia cię, co z nim? – spytał nieświadomie na głos, wciąż patrząc na drzwi wejściowe.
– Z Xavierem? – spytała Bartz, przerywając w połowie swój monolog o bezsensowności dodawania bazylii do pizzy, której nienawidziła przez swoje złe doświadczenia z nią w dzieciństwie. – Nie bardzo, on jest nieprzewidywalny, ale raczej nic mu nie będzie.
– ,,Raczej" – powtórzył Eric, marszcząc kolejny raz tego wieczora brwi. Coś mu się nie zgadzało, postawa jego przyjaciela była niejasna i wręcz mógłby rzecz, że dziwna. Xavier wydawał mu się znajdować w oku cyklonu, całkowicie spokojny i opanowany, ale wokół niego powoli rozpoczynał się ogromny tajfun, którego nie będzie mógł powstrzymać, a Eric niestety obawiał się, że nie w jego mocy będzie sprowadzić Xaviera na właściwą ścieżkę. Tylko w czyjej? Kto był w stanie uspokoić to zniszczone serce? Oczywiście, Eric mógł wziąć Xaviera na strzelnicę, mógł pokazać mu plan napadu na kryjówkę Hien pod przykrywką stacji benzynowej, zaproponować wyjazd i akcję, ale to niczym podlewanie wysuszonego kwiatka - dasz mu chwilową ulgę, ale wymaga czasu, nim uda ci się uratować jego wnętrze.
Eric obawiał się, że Xavier był wysuszoną pustynią i potrzeba będzie oceanu, żeby wyrosły na nim pierwsze kwiaty.
* * * *
Po jakimś czasie, pełnym bezsensownego myślenia i jedzenia ostatniej paczki kwaśnych żelków, które Lorey znalazła w pokoju i choć trochę wątpiła w ich datę ważności, gdy już zjadła dwa pierwsze, reszta jakoś coraz szybciej wchodziła jej do żołądka i nim się obejrzała, zjadła je wszystkie, a chwilę później usłyszała swój charakterystyczny dzwonek w telefonie. Szybko wstała z łóżka, przy okazji prawie potykając się o własne nogi, przy czym trochę swojego udziału miał puchaty dywan, lekko podwinięty przy łóżku, po czym podniosła z biurka urządzenie w szarym etui z wizerunkiem kotka, liżącego swoje łapki, który już powoli się zdzierał. Widząc wyświetloną na ekranie twarz Susan, Lorey zaczęła przeczuwać kłopoty.
Jak się później okazało, ani trochę się nie myliła.
– Halo, Lorey? Masz chwilę? – rozbrzmiał po drugiej stronie komórki dźwięk pełnego emocji głosu Susan. W tle dało się usłyszeć przytłumione głosy i śmiechy, a gdzieniegdzie odgłos uderzanego o siebie szkła.
Czuje się jak w pieprzonym filmie.
– Teoretycznie. Dlaczego pytasz?
– Wpadnij do starego budynku za szkołą. Jesteś teraz z nami, musimy cię porządnie ochrzcić! Nie możesz odmówić! – krzyknęła dziewczyna, rozłączając się prędko, ledwo dając dziewczynie chwilę do namysłu.
No to pięknie, Lorey. Znowu dałaś się wciągnąć w kłopoty.
Teraz jednak nie było czasu do namysłu. Lorey zebrała swoje rzeczy, wyciągnęła z szafy czarną bluzę bez żadnego nadruku, po czym wyszła z domu, pełna obaw i niepewności, zastanawiając się, jak wygląda u nich ten ,,chrzest".
Kiedy zobaczyła mury szkoły, serce zaczęło jej mocniej bić i niczym wielki młot uderzało o żebra, jakby zaraz miało je złamać, chociaż przedtem Lorey w ogóle się nie bała, a przynajmniej tak jej się wydawało do tej pory. Owszem, czuła się nieswojo, ale nie towarzyszył temu lęk, raczej nieokiełznana ciekawość i dystans, przez co trochę czuła się niezręcznie, nie powinna czuć zaciekawienia tą sytuacją, w ogóle nie powinna tu przychodzić. Nie potrafiła jednak oprzeć się wrażeniu, że czuła lekkie podekscytowanie, jakby właśnie miała włamać się do opuszczonego domu, mając jakieś osiem lat. Niemniej jednak, dominował w niej strach o swoje życie, a także o życie tego dziadka. Nie chciała niczyjej krzywdy.
Gdy za pierwszym razem Lorey miała styczność z tą grupą zbuntowanych dzieciaków, uznała ich za mało szkodliwych. Cóż, jak się później okazało, ogromnie się pomyliła, a przynajmniej tak myślała. Krocząc wzdłuż wydeptanej tysiącem stóp ścieżki tuż obok starej i pordzewiałej już siatki ogrodzenia szkolnego próbowała poukładać myśli i na szybko zastanowić się nad odpowiedziami, odmową i wszystkim, co mogłoby ,,uratować" Lorey od robienia czegoś wbrew jej moralności... Czyli na dobrą sprawę z większości rzeczy, którymi się zajmowali. Niebo zdążyły umalować gwiazdy, temperatura lekko spadła i choć nie było wcale zimno, dreszcz przeszedł po plecach Lorey, więc opatuliła się mocniej bluzą, ale to nic nie dało. Zdała sobie wówczas sprawę, że nie było jej zimno, to była reakcja jej własnego ciała na strach, który wzrastał z każdym kolejnym krokiem, skierowanym w tamtą stronę. Lorey poczuła się jak Makbet przyparty do muru, złapany na własnej zbrodni. Bez żadnej drogi ucieczki. Chociaż szczerze mówiąc mogła uciec, mogła w każdej chwili obrócić się na pięcie i stamtąd pójść, ale czy to by coś zmieniło? Jakiekolwiek wysiłki Lorey przestałyby mieć znaczenie, gdyby teraz uciekła.
Z tą myślą zdecydowała się iść dalej, zmotywowana i jakby poparta wiatrem, który nagle wiał w kierunku jej drogi, zupełnie jak stary przyjaciel, wspierający nas w zrobieniu kolejnego głupstwa tylko w imię idei i waszej relacji.
Z każdym kolejnym krokiem, gdy Lorey zbliżała się do wyznaczonego celu, zaczęła słyszeć coraz więcej rozmów, śmiechów, dźwięków podekscytowania. To brzmiało co najmniej tak jakby małe dzieci cieszyły się, że wspólnie stać ich na kolejną paczkę ciasteczek czekoladowych z kawałkami orzechów albo dowiedziały się, że wspólnie już wszyscy razem, całą swoją paczką mogą iść na rollercoaster, bo nie są zbyt niscy na atrakcje.
Problem polegał na tym, że to byli prawie dorośli ludzie, zamiast ciastek, w rękach trzymali broń, a zamiast radości przejażdżką, cieszyli się chyba tym planowanym wyskokiem. Lorey znała się na broniach, jej tata od małego ją o nich uczył, wbrew woli mamy. Umiała rozpoznawać większość rodzajów i chociaż sama nie potrafiła strzelać, wiedziała, na czym to polega. Ci ludzie w rękach mieli chyba Browning BDM. Zwykły, czarny pistolet, który często nosili ich policjanci. Swobodnie trzymał się w rękach i jako, że posiadał samonapinający mechanizm, był stosunkowo łatwy do opanowania.
Przez myśl Lorey przeszło, że pewnie ukradli z jakiegoś komisariatu, ale ta sama myśl dodatkowo ją przeraziła, ponieważ mogła być prawdopodobna. Kto wie ilu z nich ,,rekrutowali" po ich wyjściu z poprawczaka? Albo jeszcze zanim zdołali ich złapać? Ich zafascynowanie i złe trzymanie broni wykazywały tylko ich ignorancje. Nie powinno się trzymać palca na spuście, była to zasada, której jako pierwszej uczono przy kontakcie z bronią palną. Należy go tam umieścić sekundę przed wystrzałem, gdy już jest się pewnym swojego strzału, bo w innym wypadku wykazuje się arogancję względem broni, siebie i swojego przeciwnika. Nieważne jak zły on jest, należy być lepszym, bo każdy zwycięzca celebruje udaną bitwę w spokoju.
Przepraszam tato, że zawodzę cię w ten sposób. Twoja córka powinna być dobra, prawa, zostać prawnikiem czy prokuratorem, a zamiast tego idzie chyba obrabować sklepik twojego przyjaciela.
Przepraszam, ale w tym momencie nie mogę nic innego zrobić, chcę jakoś pomóc, a nie wiem co innego mogę teraz zrobić. Co się stanie ze mną, jeśli prawda wyjdzie na jaw?
Lorey wiedziała jedno. Tego dnia nie mogła pokazać, że jest przeciwko nim. Żeby nie próbowali niczego podejrzewać, musieli myśleć, że ma takie same pobudki, szaleńcze marzenia i chęć działania jak oni. Musieli zaufać jej pasji poznania zła i ciemności, zasmakowania pozaprawnych pobudek.
Problem tkwił w tym, że Lorey przeraźliwie bała się, do czego mogliby się posunąć.
Przemyślenia przerwał jej głos Susan, która już szła w stronę Lorey, uśmiechnięta od ucha do ucha. Zdążyła się przebrać i teraz miała na sobie krótkie spodenki i za dużą, białą męską koszulkę z czerwonym napisem ,,hot". Włosy pozostawiła rozpuszczone, ale na ramionach miała przewieszoną kurtkę jeansową, która, patrząc na rozmiar raczej nie należała do niej. Dziewczyna prawie w podskokach dotarła do Lorey i głośno oddychając, klasnęła w dłonie.
– Słuchaj mała, idziemy cię ochrzcić, obrabujesz swój pierwszy sklep! – krzyknęła pełna emocji, jakby mówiła co najmniej o rzuceniu się na bungee, zarzucając jej rękę na ramię i prowadząc w kierunku wyjścia. – Nie masz ciężkiego zadania, wybraliśmy dla ciebie starego dziada, który ma sklepik pod szkołą. To nic trudnego, raczej nie będzie stawiał oporu – dodała, uśmiechając się groźnie. Lorey rozszerzyła oczy ze strachu.
Wiedziałam.
Gdyby nie to, że ten dziadek utrzymywał się tylko z niego, był dla niej miły i wspominał jej ojca, pewnie wmówiłaby sobie, że nie ma się czego bać.
Ale było, ich broń, ich postawa, ich śmiechy. To zwiastowało okropne rzeczy. Złe, niewłaściwe, kompletnie szalone i niemoralne rzeczy.
Lorey zaczęłam nerwowo rozglądać się wokół, szukając choćby najmniejszego wsparcia ze strony kogokolwiek, ale nie widziała nikogo, kogo znała, nawet Josha. Same nieznajome dla niej twarze, teraz wyglądające tylko jak wielkie plamy zbitych w kupę emocji.
– Co z was za idioci, co wy wyprawiacie? – krzyknął ktoś ze szczytów schodów. Lorey dobrze znała ten głęboki, przerażający głos, który zdawał się pochodzić z samych czeluści Piekieł. Dziewczyna odwróciła się w tamtą stronę, przyglądając się osobie na samej górze.
Xavier.
* * * *
– Że kto co zrobił? – spytał Xavier, ciężko oddychając przez nos, czując, jak wściekłość rozsadza jego wnętrzności od środka. Krew zaczęła szybciej krążyć w jego żyłach, a w oczach wręcz mu pociemniało. Były trzy rzeczy, których nienawidził najbardziej i które przyprawiały go o ten stan. Zdrada, Kłamstwo i Samowolka. Upatrywał w tym najgorszych rzeczy, jakich można się dopuścić i uważał, że nie da się niżej upaść, niż jeśli robi się coś takiego.
– Szaraki, ci starsi... Postanowili przechrzcić te całą... Lorey? Laray? Nie wiem jak ona ma na imię, w każdym razie dołączyła do nas wczoraj i zna się z Susan, więc ta blondyna namówiła parę innych młodych, żeby napadli na sklep Bunnera naprzeciwko szkoły – powiedział Tyler niezbyt pewnie, obawiając się porywczości swojego kumpla. Wiedział, że jeśli Xavier mówił coś z szaleńczym, stoickim spokojem oznaczało tylko jedno - poważny problem dla nich wszystkich. Z drugiej strony sądził, że to, co planowali zrobić, było nieczystym i głupim zagraniem, o którym Xavier, jako ich szef powinien wiedzieć i w jego intencji było, co z tym zamierzał zrobić. Po jego głosie Tyler mógł podejrzewać, że nie skończy się to dobrze i ktoś ucierpi albo fizycznie, albo psychicznie.
– Gdzie się zebrali? – wycedził Xavier, zaciskając szczękę tak mocno, że zdawać by się mogło, zaraz połamie sobie zęby.
– W starym budynku za szkołą. Wiesz, w tej szopie, w której czasem trzymamy rzeczy, na które brakuje nam miejsca. Szkoła chciała je rozebrać, ale jak widać, zwlekają z tym już parę lat – odpowiadał bez wahania Tyler. Wiedział, że jemu trzeba wyłożyć tak zwaną kawę na ławę, informacje czyste i pewne, a były to pewne informacje, w końcu to właśnie Tyler z ich piątki odpowiadał z Holly za informatykę. Mógł się włamać na każdy serwer, a odnalezienie grupowego chatu Szaraczków na twitterze brzmiało dla niego jak rozgrzewka przed poligonem.
Xavier mruknął coś niezrozumiale pod nosem, pożegnał się z Tylerem i szybko rozłączył. Wciskając telefon do kieszeni, przeklinał wszystkie dzieciaki na tym świecie i tworzył nowe wulgaryzmy. Nie zważając na zaskoczonych Bartz i Erica, swobodnie grających na konsoli, wyleciał z ich kryjówki i czym prędzej wbiegł do samochodu, aby z piskiem opon wyruszyć w stronę szkoły.
Złość pokrywała czerwonymi konturami każdą rzecz, jaką był w stanie zobaczyć, ale chyba apogeum wściekłości osiągnął, gdy wchodząc do starego garażu przez ukryte wejście, zdał sobie sprawę, że jest tam Lorey, że miała brać w tym udział. Nie wiedział dlaczego, ale ta wiadomość sprawiła, że miał ochotę coś zniszczyć. Sam dźwięk jej imienia wśród takiego towarzystwa go irytował.
* * * *
Stał tam, niczym władca nad swoimi poddanymi, lew nad zwierzętami, opierając się rękami o metalową poręcz. Wściekle zmarszczył brwi, taksując spojrzeniem całą salę. Wyglądał jak demon przed polowaniem, patrzył na ludzi pod nim jak na marionetki albo pokarm, który najchętniej zjadłby jak najszybciej. Ofiary, których krzyk rozbrzmiewałby w jego uszach niczym harfa anielskiego chóru. Lorey stała przerażona, choć w pewien sposób odnajdywała w tym obrazie piękno, którego jednocześnie nie potrafiła i nawet nie chciała rozumieć. Nim jednak ktokolwiek zdążył uciec, Xavier zaczął mówić.
– Jesteście większymi debilami niż myślałem. Naprawdę jesteście aż tak słabi i zakompleksieni, że chcecie się rzucić z bronią na sklepik jakiegoś dziadka? Czy was do reszty pojebało? – krzyknął tak gniewnie, że nawet Lorey, choć nie była przecież winna, schyliła głowę podenerwowana. Tymczasem Xavier odepchnął się od poręczy, uderzając gniewnie w drzwiczki za sobą, wyglądające jak wejście do jakiegoś składzika. Pełen grozy, powoli, z gracją władczego lwa zaczął schodzić ze schodów, zostawiając za sobą urywane oddechy i dźwięk metalu, roznoszący się echem po całym pomieszczeniu. Chcąc nie chcąc, nawet jeśli Lorey była szczęśliwa, że to powiedział, była również przerażona i zaczęła się trząść. Chyba minie wiele czasu, zanim nauczy się dobrze panować nad emocjami. A nie miała go zbyt dużo. Wręcz przeciwnie, to właśnie czas ją gonił bardziej, niż podejrzenia innych.
– Szefie, my tylko chcieliśmy zaprosić nową do-
– Zamknij się, Dudley. Nie obchodzi mnie, co chcieliście. Znacie zasady. My nie krzywdzimy ludzi. Nie rabujemy niewinnych sklepików. Wysłałem wam wczoraj wiadomość, wszystkim, do których mam kontakt, żeby się nie wychylać i nie robić nic bez mojej zgody i wiedzy. Kto ją do cholery sprawdził? Nikt? Bo jesteście pieprzonymi dzieciakami, które myślą, że jak mają w rękach pistolet to mogą strzelać gdzie popadnie?! – wydarł się znowu, schodząc na sam dół, twardo stąpając po ziemi, jakby miał wywołać ogromne trzęsienie. Wciąż wściekły, podszedł do najbliżej stojącej przy nim osoby, wyrwał jakiemuś przerażonemu chłopakowi broń z ręki, przeładował ją płynnie, bez cienia zawahania i przyłożył mu do czoła. Jak jeden mąż, wszyscy wstrzymali oddechy i z duszą na ramieniu obserwowali, jak blondyn z bronią przy głowie trząsł się ze strachu, pobladły na twarzy i zdawałoby się, że zaraz zejdzie na zawał. Z drugiej strony Xavier był jego kompletnym przeciwieństwem - ani na chwilę się nie wahał, był całkowicie opanowany, jedyną emocją, jaką można było dostrzec na jego twarzy był gniew. Lustrował wzrokiem całą salę, po czym zatrzymał się spojrzeniem na Lorey i Susan, która wciąż trzymała koleżankę za ramię, ściskając je z całej siły. Wyglądało na to, że też bardzo się bała, wcześniej zdawała się być pewna siebie, zaznajomiona z tematem, górowała nad Lorey i okazywała swoją wyższość, teraz jednak obie zdawały się być niczym karaczany przy ogromie gada, polującego na nie z ogromną precyzją.
– Myślicie, że to zabawa? Mogę zabić go jednym strzałem. Jednym. A wy, idioci, chcieliście w kilkanaście osób, każdy z bronią iść na głupi sklepik? Wy w ogóle używacie tego co nazywacie mózgiem? Kto w ogóle pomyślał o konsekwencjach tego, co by było, gdyby wezwali policje? Jeśli chcieliście nastraszyć nową, to zróbcie to przynajmniej z klasą i głową. Teraz spierdalać do domu zanim wkurwię się jeszcze bardziej! – zaryczał, nie spuszczając wzroku z Lorey i Susan, po czym wcisnął przerażonemu blondynowi pistolet w ręce i patrzył, jak wszyscy w popłochu zaczynają uciekać. – Susan, Lorey, wy zostajecie – dodał, nareszcie odwracając wzrok i wychodząc energicznie po schodach. Lorey usłyszała tylko, jak Susan zaczyna przeklinać pod nosem i już wiedziała.
Miały przejebane.