– Lorey... – wyszeptała Bartz, odkładając słuchawkę.
– Co z nią? – zapytał zaniepokojony Tyler. Siedzieli wspólnie w ich małym saloniku na poszarpanych sofach, w napięciu czekając na wieści. Ostatnie, czego byli świadkiem, było wybiegnięcie Xaviera z domu, krzyczącego do telefonu. Nie było to przyjemne doświadczenie, a minęło od niego dobre kilka godzin.
– Dzwoniła, dzwoniła dziewczyna, którą ocaliliśmy, A-April? – Głos zdawał się jej załamywać. – Mówiła, że... że Lorey, ona... Ona skoczyła...
– Co?! – wybuchł Tyler, podnosząc się gwałtownie z kanapy. Kurz poszybował w górę i niekontrolowanie zaczął przemieszczać się po całym pokoju. Holly zakaszlała, próbując przytrzymać bruneta, ale ten zamienił się jakby w stalową rzeźbę, której nie można dotknąć. – To niemożliwe, niemożliwe!
– Uspokój się –powiedział Eric, potrząsając przyjacielem za ramiona. – Wiemy, że to twoja przyjaciółka, ale musisz teraz odetchnąć. Bartz, wiesz może, czy przeżyła? – spytał, spoglądając na blondynkę.
– Xavier się za nią rzucił do wody – powiedziała na jednym oddechu, przymykając oczy. Holly wstrzymała oddech, w napięciu czekając na dalszą część opowieści, a zszokowany Tyler zamarł kolejny raz, próbując poukładać sobie w głowie całą tą sytuacje.
– Xavier co zrobił? – spytał Eric, akcentując każde słowo, jakby nie docierała do niego informacja podana przez jego przyjaciółkę.
– Ja... Ja nie wiem, April, ona mówiła, że udało mu się ją wyciągnąć, ale pojechali do szpitala i teraz nie wiadomo, co z nimi.
– Idiota - mruknął Eric. – Idiota, kretyn, debil, pozbawiony mózgu przedszkolak! – wyzwiska wylewały się z jego ust jak oszalałe, niczym z wodospadu bystrej rzeki. Nieprzerwanie krzyczał na nieobecnego Xaviera. Tyler otrząsnął się z pierwszego szoku i złapał bruneta za ramię.
– Ratował Lorey. Nie jest idiotą, w tym momencie jest bohaterem.
Eric prychnął, kręcąc głową.
– Bohaterem? Narażał bezmyślnie swoje życie, wątpię, że w jakikolwiek sposób przemyślał to, co robił. Jasne, ratował ją, rozumiem, ale gdyby mu się nie udało? Gdyby też zginął?! On nigdy nie myśli o konsekwencjach, nigdy nie myśli o innych! Zawsze liczyły się dla niego tylko jego problemy i jego emocje! – wrzeszczał jak opętany, rzucając wściekle sarkastycznymi uwagami. Ani Bartz, ani Holly nawet nie próbowały go powstrzymać, ale widok był nadzwyczajnie dziwny - Eric był najlepszym przyjacielem Xaviera i poszedłby za nim w ogień, nawet kiedy krzyczał i go wyzywał, dało się wychwycić nutę braterskiej miłości, czegoś tak dziwnego w odczuciu, że nawet Tyler poddał się po drugiej próbie uspokojenia Erica.
Byli bezradni, jedyne, co teraz mogli, to mieć nadzieję, że ich przyjaciel wkrótce się odezwie i powie im, jak się miała sprawa.
Mogli mieć nadzieję.
To brzmiało tak głucho, tak... nijako. Nadzieja podobno miała dawać siłę, ale tej paczce nastolatków dawała tylko odczucie słabości i nieporadności. Jakby ponownie byli małymi dziećmi wśród tłumu niesłyszących ich dorosłych. Jakby ich krzyki znowu miały zostać odebrane jako śmiech.
To nie była nadzieja. To była beznadzieja.
* * * *
Gale się wahał. Powinien tam pójść? Powinien do nich pójść?
A jeśli nadal go śledzili? Wprawdzie zostawił ostatnim razem wyraźną wiadomość, nie szczędził słów ani czynów, ale ludzie Hien byli najprościej mówiąc w większości po prostu niezrównoważeni. Czuli się jak bogowie tych terenów, Detroit było ich podwórkiem, byli jak nieustraszone psy.
Ale akurat jego powinni się bać. Bo miał prawie tak samo silne kontakty jak oni. I znał ich na wylot.
– Gale, załatwiasz bronie dla tych idiotów od tylu lat, masz strzelnice, uczyłeś się całe życie, dlaczego masz się bać wyjść z mieszkania?
Ale mówienie do siebie nie pomagało, ponieważ Gale w żaden sposób nie bał się o siebie. Bał się o dzieciaki, do których planował się wybierać.
Jednak co innego mógłby zrobić? Odkrył, że Hieny polują na Lorey, tak bliską mu. Sam nie mógł jej chronić, najbliżej mu było do zgrai Bartz i Xaviera, a jak na złość żadne z nich nie odbierało od niego telefonu. Sytuacja była bardzo nieciekawa i komplikowała się z każdą mijaną godziną.
A jednak pewne pytanie nie opuszczało jego głowy i jak pasożyt wysysało z niego zdrowy rozsądek.
Dlaczego Hieny tak zażarcie chcieli znaleźć Lorey, że poświęcili w tym celu zaufanie ich najdłuższego przemytnika? Nie podobało się to Gale'owi, nieważne jak uparcie chcieliby coś osiągnąć, takie zagranie było poza jakimkolwiek przemyślanym działaniem.
Albo Lorey była dla nich tak istotna, albo ich szef już wyszedł z wprawy i nie sieje takiego postrachu jak dwanaście lat temu.
Dwanaście lat...
Dokładnie tyle lat minęło odkąd Gale zaczął działać z już wtedy groźnymi przestępcami, a to przecież były ich początki!
Bezwzględni mordercy byli z nich już nawet wtedy.
– Gale, ogarnij się – mruknął do siebie po raz kolejny na głos, kręcąc głową. Za dużo myśli kłębiło się w jego umyśle, przez co nie mógł dostatecznie porządnie skupić się na najważniejszej kwestii.
Powinien iść? Czy nie powinien?
– A, pieprzyć to, poradzę sobie z nimi – powiedział kolejny raz, łapiąc kurtkę z wieszaka i wychodząc trzaskając drzwiami. Zbliżała się noc, jeśli ktoś zamierzał go śledzić, Gale postanowił nie darować niczego. Nawet życia.
* * * *
Nic im nie będzie, nic im nie będzie.
Holly powtarzała sobie te słowa niczym mantrę, szukając w międzyczasie jakiegoś spokojnego miejsca, gdzie mogłaby odpocząć. Sen nie przychodził, ilekroć próbowała, ale chciała po prostu odpłynąć, na chwilę przestać myśleć o zaistniałej sytuacji. To wszystko ją przerastało, bała się, że z jakiegoś powodu się załamie.
A nie mogła.
Bądź silna.
Czy siła pochodziła z nieokazania strachu czy stawieniu czoła problemowi? A może była tylko iluzją, mającą podnosić na duchu tych, których przerażała bezradność działania?
Ach, tyle pytań, tak mało odpowiedzi.
Zielonowłosa krążyła wokół pokoju, podczas kiedy wszyscy rozeszli się do pokoi, ona została, bojąc się zamknąć oczy. Miała wrażenie, że mogłaby zacząć płakać, a to nie odpowiadało jej wyobrażeniu własnej osoby. Holly w jej głowie nie płakała, łzy były jej wrogiem.
Holly w rzeczywistości również nie mogła zacząć płakać.
Xavier nie opuszczał myśli dziewczyny. Dziwiło ją jego podejście, zawsze dbał o swoich ludzi, to prawda i wiedziała, że za nimi skoczyłby w ogień zupełnie jak oni, bo był lojalny wobec przyjaciół, ale z jakiegoś powodu czuła, że Lorey była dla niego kimś innym. Coś zabolało ją w sercu, bo na nią nigdy nie spojrzał jak na kobietę. Holly zawsze była dla Xaviera siostrą i choć z czasem on stał się jej bratem, w nieokreślony sposób dotknęło ją, że może była niewystarczająca?
Holly, przestań.
Ale karcenie siebie w myślach nie działało. To wciąż bolało. Choć oczywiście nie miała nic do Lorey, właściwie nawet ją lubiła. Bartz powiedziała jej, że ich nowa przyjaciółka pierwszy raz kogoś zabiła, ale Holly jakoś nie mogła pojąć, że to tak mocno na nią oddziałało. Niby każdy jest inny, ale czego ona się spodziewała, kiedy do nich dołączyła?
Czego Lorey tak naprawdę chciała?
Myśli buzowały w głowie Holly, aż, zdawać by się mogło, mogłaby runąć na ziemię z ich ciężaru, ale nic takiego się nie stało, a jedyne, czego dziewczyna doświadczyła, to ostry ból głowy. I pukanie.
Chwila moment, pukanie?
Drzwi wejściowe, już trochę nadszarpnięte, zatrzęsły się od gwałtownych, miarowych uderzeń. Holly wstrzymała oddech, sięgając odruchowo po nóż, który wypatrzyła na stole. Jeśli to ktoś obcy, zamierzała wbić mu go prosto w brzuch.
Niezbyt optymistyczna wizja, ale przez ostatnie wydarzenia wszystko mogłoby być podejrzane. Na odrobinę trzęsących się nogach Holly podeszła do holu i spojrzała przez brudny wizjer. Oczy się jej rozszerzyły gwałtownie, a nóż prawie wypadł z jej ręki. Nie minęło kilka sekund, jak otworzyła oczy.
– Ty jesteś... Ty jesteś Gale! – krzyknęła zaskoczona, patrząc, jak zdezorientowanie zaczęło malować się na twarzy ciemnoskórego.
– Ty mnie znasz? – spytał głębokim, niskim głosem, przyglądając się uważnie twarzy dziewczyny w drzwiach. Nigdy wcześniej jej na oczy nie widział, jak mógłby zapomnieć tak charakterystycznie bladej twarzy kontrastującej z tymi włosami?
– Ja ciebie owszem, ty mnie już niekoniecznie – odpowiedziała Holly z nerwowym chichotem, który niekontrolowanie wydobył się z jej ust. Z marszu skarciła się w myślach. Co ona wyprawiała?
Holly spróbowała się uspokoić, wzięła więc głęboki oddech i otworzyła szerzej drzwi przed Galem, zapraszając go do środka.
– Przepraszam, jestem nieco rozemocjonowana – powiedziała w końcu, upewniając się, że nie brzmi już jak dławiąca się foka. – Jestem przyjaciółką Bartz i Xaviera. Często o tobie mówili, kiedy mieliśmy te mniej i bardziej oficjalne spotkania.
– Ach – odpowiedział krótko Gale, drapiąc się niezręcznie po karku. Zalała go dziwna fala wstydu. – Czyli wiesz, czym się zajmuję.
– Oczywiście, widziałam na własne oczy! – odpowiedziała z uśmiechem Holly. – Twoja strzelnica wygląda niesamowicie.
Mięśnie Gale'a nieznacznie się rozluźniły, a brunet poczuł się mniej spięty.
– Strzelnica? – spytał wręcz ironicznym tonem, uśmiechając się przy tym. Holly uśmiechnęła się w odpowiedzi jeszcze szerzej.
– A czego się spodziewałeś? – odpowiedziała prowokującym tonem, jakby znali się kilka lat, a nie kilka minut. Gale'owi uśmiech nie schodził z twarzy.
Mogli się dogadać.
– Potrzebuję się spotkać z Bartz – powiedział w końcu, kiedy zaczęli powoli kierować się w stronę saloniku. – Albo najlepiej z Xavierem.
Holly raptownie się zatrzymała i wręcz zamarła.
– Bartz mogę obudzić, ale spotkanie z Xavierem jest... jest niemożliwe – Czy Gale wyłapał zawahanie w jej głosie? Zdawało się mieć długość wielkiego Kanionu.
– Dlaczego?
– Cóż... - Holly wyraźnie się zawahała. Wiedziała, że jej przyjaciele darzą Gale'a wielkim szacunkiem i zaufaniem, ale czy mogła mu o tym powiedzieć?
– To bardzo ważne, chodzi o moją przyjaciółkę – dodał przyciszonym głosem z nutą błagania. Holly gwałtownie podniosła głowę i spojrzała mu głęboko w oczy. – Ma na imię Lorey. Jest w niebezpieczeństwie.
– Skąd znasz Lorey? – zapytała Holly, marszcząc brwi, a skurcz miażdżył jej żołądek.
On nie wiedział...
– Poznałem ją, kiedy przychodziła z Bartz na strzelnicę – odpowiedział bez zawahania Gale, siadając przy Holly na starej kanapie, kiedy znaleźli się w salonie. – Potem zaczęła przychodzić również sama i od słowa do słowa się zaprzyjaźniliśmy.
Pot zalał kark Holly, a poczucie winy spadło na nią niczym kubeł zimnej, wręcz lodowatej wody.
– Um, Gale, eh... – zaczęła, plącząc się w swoich zeznaniach, jakby była winnym złodziejem, próbującym uniknąć kary.
– Proszę, um... jak masz na imię?
– Holly.
– Jak Hollywood? – zaśmiał się Gale, chociaż nie brzmiał wcale wesoło. – Proszę Holly, Lorey grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, Xavier musi o tym wiedzieć.
–Sęk w tym, że... – zaczęła Holly, nie potrafiąc odpowiednio dobrać słów. W porę jednak drzwi znajdujące się najbliżej po lewej stronie od korytarza otworzyły się z głuchym stuknięciem, kiedy odbiły od ściany. W ciemnościach stanęła sylwetka Bartz, a jej twarz, blada, wyprana z emocji, wydawała się jednocześnie odczuwać cały ból tego świata.
– Lorey próbowała dzisiaj popełnić samobójstwo. I Xavier ją ratował. To dlatego nie mogłeś się z nim skontaktować. I dlatego nie możesz go dzisiaj spotkać. Bo go tu nie ma.
Słowa blondynki odbiły się echem od ścian pomieszczenia. Bezbarwny głos Bartz przypominał powietrze na pustyni. Choćbyś nie wiem jak zażarcie próbował, nie poczujesz w nim wilgoci.
Gale w połowie przestał się uśmiechać, a jego twarz, w przeciwieństwie do kuzynki, oblało tysiące nienazwanych emocji jednocześnie, począwszy od strachu, bólu, wstydu, poczucia winy, z nienawiścią i wściekłością włącznie.
– C-Co? – Udało mu się ostatkiem sił wystękać, w obawie, że inne słowa zleją się w potok niechcianych przekleństw i wulgaryzmów. Gale zacisnął usta, w milczeniu patrząc na Bartz.
– Przeżyli, ale są teraz w szpitalu. Nie wiemy, co z nimi.
– Ja, ja muszę tam iść, muszę... W Dearborn nie mamy tak dużego szpitala, pewnie przewieźli ich do Detroit... Zadzwonię, jak tylko się czegoś dowiem – rzucił, wręcz wybiegając z domku przyjaciół. Plątał mu się język, mówił bez ładu i składu, tak, że Holly mało co rozumiała i tylko wymieniała z Bartz zdezorientowane spojrzenia.
– Powinnyśmy teraz odpocząć, Holly – powiedziała Bartz, nagle bardzo zmęczonym głosem.
– Bartz?
– Tak?
– Mogę dzisiaj spać z tobą? Nie dam rady zostać sama.
– Jasne, mała. Chodź.
* * * *
Sen nie przychodził. Tej nocy niczym wróg zmniejszał czujność Tylera co jakiś czas, ale nie pozwolił mu zatonąć w majakach na dłużej niż dziesięć minut.
Tyler słyszał wszystko. Całą rozmowę z Galem, każdy oddech, każdy płacz dziewcząt, każdy niespokojny oddech Erica. Mieszkali w tym domku w szóstkę już prawie rok, ale Tyler dalej nie umiał się przyzwyczaić do tych cienkich ścian, które słyszały więcej, niż powinny.
Lorey próbowała dzisiaj popełnić samobójstwo. Lorey próbowała dzisiaj popełnić samobójstwo. Lorey próbowała dzisiaj popełnić samobójstwo.
Jedno zdanie, ale ten jeden krótki zbieg prostych słów wyciskał z Tylera łzy niczym z namokniętej gąbki. Poczucie winy rozlało się po ciele Tylera, zalewając go całego, tonął w nim jak w wielkim oceanie samotności.
Dlaczego ją wypuściłem? Dlaczego pozwoliłem jej tam iść?
Nie pomogło wypominanie sobie win, nie pomogło płakanie, nie pomogło przeklinanie.
Wszystko zdawało się być niczym.
Tyler upadał na dno samego siebie, zapominając, jaki był sens całego tego przedsięwzięcia. Dlaczego dołączył do Xaviera, dlaczego zajął się tą brudną robotą. W obliczu niedoszłej śmierci przyjaciółki chłopiec kwestionował każdy najmniejszy wybór.
Tej nocy wszyscy czuli się potworami, chociaż podświadomie doskonale wiedzieli, że nikt nie byłby w stanie pomóc Lorey, to musiało się zdarzyć, bo taka była kolej rzeczy. Taki scenariusz napisało jej życie, to życie, które nie pozwoliło jej również odejść.
Wszystko zostało w jej rękach i choć każdy to wiedział, nikt nie potrafił odeprzeć poczucia winy.