Strzał. Potem kolejny. I jeszcze jeden.
Od jakiejś godziny Bartz nieustannie siedziała na strzelnicy, próbując odnaleźć spokój ducha. Czuła się przygnębiona, ale jednocześnie nie mogła oprzeć się wrażeniu, że to właśnie na to się przygotowywali, że przecież do tego to wszystko dążyło.
Bo jak inaczej nazwać to, co robili?
Rozumiała oczywiście, że Xavier chciał robić pierwsze kroki, że chciał się z nimi zmierzyć, gdy będzie miał przewagę.
Ale w tej sytuacji co innego im pozostało, niż zaakceptować los i po prostu zmierzyć się z przeznaczeniem? Świat nie upadnie, jeśli zmienią swoje plany, więc co ich powstrzymywało?
Z irytacją Bartz rzuciła broń na stół, oddychając szybciej niż zazwyczaj. Zapominała, jak wyczerpujące było nieustanne strzelanie. Przetarła dłonią oczy i spocone czoło, po czym odwróciła się w stronę drzwi z zamiarem udania się do kuchni po coś do picia, kiedy ich zobaczyła.
Gdy Xavier i Gale szli obok siebie, wyglądali jak yin i yang. Całkowite przeciwieństwa. Ciemniejsza karnacja Gale'a wręcz promieniała przy bladej, pełnej siniaków skórze Xaviera. Jasne włosy z kolorowymi końcówkami nadawały mu bardziej trupiego wyglądu w akompaniamencie czarnych włosów mulata. Nawet ubiór wydawał się jak wyjęty z innej bajki. Jedyne, co ich łączyło, to determinacja na twarzy i wzrost. Oboje uderzyli głowami o skośny sufit. Wyglądało to co najmniej komicznie.
– Wiesz, mogłeś sobie darować nazywanie mnie przy Lorey moim prawdziwym imieniem. Wyobrażasz sobie, jak teraz się będę głowił nad historyjką? – zaczął Gale, nie zauważając jeszcze obecności Bartz.
– Albo powiedz jej prawdę. Jest już tak zaangażowana w ten świat, że historyjka o uciekającym przed własną rodzinną mafią przemytniku nie zaskoczy jej jakoś specjalnie – odpowiedział Xavier, przeganiając go ruchem ręki, jakby chciał zbagatelizować słowa Gale'a.
– O tak, z pewnością to najlepsze wyjście, niech się mnie bardziej boi – rzucił z sarkazmem, wchodząc wgłąb pokoju. – Och, Bartz, nie zauważyłem cię. Cześć.
– Cześć – szepnęła blondynka, uważniej przyglądając się kuzynowi. – O jakim imieniu mówi Xavi? I dlaczego ja o niczym nie wiem?
– Poważnie nie powiedziałeś jej? – wtrącił nagle zaintrygowany Xavier, patrząc ze zdziwieniem na zmieszanego Gale'a.
– Myślę, że akurat tobie mogę powiedzieć. Moje prawdziwe imię to Luka Moretti. Pochodzę z Włoch, co już wiesz. Ale nigdy ci nie powiedziałem, dlaczego stamtąd wyjechałem.
– Mama opowiadała, że studiowałeś. Co w tym nadzwyczajnego?
– Widziałaś kiedyś mnie z czymkolwiek, co choćby przypomina studia? – zapytał pobłażliwym tonem Gale, przyglądając się, jak do Bartz dociera, o czym mówi.
– Och – mruknęła w końcu, opierając się o krzesło, na którym siedziała. – Mów dalej.
– Moja rodzina zawsze była związana z mafią. Od małego obracałem się w tym środowisku, naturalnym było, że stanę się jednym z nich. Ale nie podobało im się, że zostałem przemytnikiem, bo chcieli, żebym towar załatwiał tylko im. Zaczęli mi grozić i śledzić, ledwo uszedłem z życiem, a po tym, jak prawie zabili moją rodzinę, postanowiłem odejść. Obiecali, że póki nie tknę ich środowiska, moi bliscy będą bezpieczni. No i tak wylądowałem tutaj.
– Skąd miałeś pewność, że są bezpieczni? – spytała Bartz, niezdrowo wręcz zafascynowana opowieścią kuzyna.
– Z początku kierowałem się zasadą ,,brak wiadomości to dobra wiadomość", a kiedy nabrałem odpowiednich kontaktów, zatrudniłem kogo trzeba i co miesiąc dostaje raporty z tego, czy są bezpieczni, co robią i jak im się żyje.
– Wow... To jak ja mam cię teraz nazywać?
– Gale, proszę, nie zmieniaj swoich przyzwyczajeń tylko dlatego, że poznałaś moje imię. Wciąż jestem tym samym, starszym kuzynem, okej?
– Uspokoiłeś mnie – powiedziała Bartz z uśmiechem, sięgając przed siebie, aby móc klepnąć Gale'a po ramieniu.
Xavier przez całą ich rozmowę milczał, skupiony na czyszczeniu broni, kiedy na strzelnicę wpadli Eric z Tylerem.
– Co to za zgromadzenie – zażartował Tyler, patrząc na wszystkich, usadowionych w losowych miejscach. – Zazwyczaj nie ma tu nikogo, ale jak potrzebuje pustej sali, to macie coś do omówienia, tak?
– Jeszcze cię to dziwi? – rzuciła Bartz, wciąż się uśmiechając. – Xavier uwielbia być tam, gdzie go nie chcą.
Blondyn żachnął się i zaczął coś mruczeć pod nosem, ale każdy go zignorował.
– Musimy zdecydować, jaki jest nasz następny krok – powiedział Eric poważnym tonem, opierając się o stół. Xavier przestał tak zapamiętale czyścić broń, a cała reszta spojrzała na bruneta z zaciekawieniem.
– Masz jakiś pomysł? – spytała Bartz, pochylając się, łokciami opierając o kolana.
– Trwają pracę nad wirusem, o którym wam mówiłem – zaczął Tyler, niepewnie zakładając ręce na piersi. – Ale zajmuje mi to więcej czasu, niż przewidywałem. Przepraszam.
– To nie twoja wina, że robisz to pierwszy raz – odpowiedziała mu blondynka, posyłając w stronę przyjaciela blady uśmiech.
– Musimy jakoś dowiedzieć się, jak wygląda sytuacja Hien – rzucił nagle Xavier, nie unosząc wzroku znad połyskującego już, czarnego pistoletu. – Dlatego przyprowadziłem do nas Gale'a.
– Oto jestem, wasz wybawca – odparł Gale, rozkładając ręce i zamaszystym ruchem poprawiając włosy.
– Chyba raczej ciemiężca – odpowiedział mu Xavier, uśmiechając się półgębkiem. – Chociaż tak, proszę cię o pomoc. Stań się ponownie człowiekiem Hien. Jesteś w stanie to zrobić?
– Proszę cię, ci debile po ostatniej swojej akcji dzwonią do mnie średnio trzy razy na tydzień. Szef ich postraszył to próbują naprawić błędy.
– To dobrze, nie będzie to podejrzane.
– Nie zagalopuj się, chłoptasiu – uprzedził Gale, unosząc palec wskazujący w górę. – To nie będzie taki szybki proces. Hieny mnie znają, wiedzą, że jestem uparty. Musimy wymyślić mi dobry powód na to, że zgodziłem się do nich wrócić.
– Pieniądze nie są dobrym powodem? – spytała Bartz, przekręcając głowę w lewy bok.
– Tak, są dobrą wymówką, ale nie mogę im zacząć wymyślać, że tracę klientów. Jestem dość grubą rybą wśród przemytników, mówiąc nieskromnie. To nie będzie zbyt łatwe.
– Powiedz, że potrzebujesz kontaktów w Detroit – podrzucił Eric, wlepiając wzrok w punkt przed sobą. – To nie będzie podejrzane, bo nawet mój ojciec wie, jak ważne są kontakty wszędzie. Możesz powiedzieć, że łaskawie wybaczysz im błędy i podnieść stawkę, żeby ich zirytować. Jeśli poważnie ich szef chce z tobą współpracy i im groził, zrobią wszystko, aby cię odzyskać.
– Młody dobrze myśli – powiedział Gale, kiwając głową. – To się może udać. Ty – wskazał na Tylera, posyłając mu surowe spojrzenie. – Jak najszybciej stwórz tego wirusa. Kupię nam tyle czasu, ile będzie potrzeba. A potem wymyślimy, co zrobić dalej.
– Wstępnie mamy plan, tak? – spytała z nadzieją Bartz, patrząc po kolei na swoich przyjaciół.
– Nie, honey – powiedział łagodnie mulat. – Mamy pomysł na plan. Dopracowanie go i zrealizowanie to inna bajka.
Niewypowiedziana nadzieja zawisła jednak między nimi i dała siłę, aby myśleć. A to było już bardzo dużo.
* * * *
– Powtórz bardzo powoli, co zrobiliście – powiedział mroczny, niski głos, którego właściciel powstrzymywał się ostatnimi siłami przed sięgnięciem po pistolet przy lewym boku.
– Sam Szef powiedział, że mamy go mieć na oku – zaczął powoli Trevor, oddychając ciężko przez nos. Wiedział, co się szykuje i powoli żałował, że do takiej sytuacji w ogóle doszło. – Ale świeżak zjebał sprawę i sukinsyn nam uciekł, po czym zerwał wszystkie kontakty. Nie możemy go namierzyć-
Gwałtowny cios w policzek przywrócił go na ziemię, przyszpilił do podłogi i ocucił w jednym momencie. Trevor nie pozwolił sobie na wydanie żadnego dźwięku, nie chciał prowokować swojego szefa do gorszych czynów, do których ten z pewnością byłby zdolny.
– Kazałem go mieć na oku, a nie kurwa go atakować! Źle sprecyzowałem swoją wiadomość?! Z której strony rozkazałem wam załatwiać naszego najlepszego przemytnika?!
– Ale Szefie-
– Jeszcze jedno słowo, a odrąbię ci język tym tępym nożykiem ze stołu, Trevor.
Łysy mężczyzna potarł tylko policzek, pochylając do przodu głowę. Nigdy nie wiedział, jak z nim rozmawiać. Zawsze coś było nie tak. Ten człowiek był tak impulsywny, że gdyby nie władza, jaką zdobył strachem, nikt nie mógłby z nim pracować.
– Macie natychmiast go odzyskać. Poza tym, gdzie ten świeżak?
– Pod drzwiami – odpowiedział ciszej, niż zazwyczaj, zostawiając gdzieś za sobą całą pewność siebie, jaką miał. Trevor czuł się teraz jak mrówka w zestawieniu z mrówkojadem. Miał wrażenie, że przypadkowy ruch będzie go kosztować życie.
– Każ mu wejść – rozkazał, odwracając się plecami do Trevora. Ciężki oddech nie wróżył łagodnej rozmowy i choć wszyscy to wiedzieli, nikt nie odważył się w jakikolwiek sposób postawić.
Trevor z coraz cięższym sercem ruszył w kierunku drzwi. Bez zbędnego przedłużania otworzył je i ruchem głowy nakazał młodziutkiemu Jacksonowi wejść za sobą. Miał może dwadzieścia lat, jeszcze nie wiedział, po jak cienkim lodzie stąpał i Trevor czuł się, jakby ktoś przykładał mu ciężki kamień na głowę. Coraz częściej zastanawiał się, jaki w ogóle był sens tego wszystkiego. Wiedział, co teraz się stanie i nic nie wskazywało na to, żeby nagle nastąpiła jakaś zmiana.
Jackson skulił się lekko na widok pleców swojego Szefa, który sztywno stał przy biurku, opierając się o niego czubkami palców. Ubrany był w granatowy garnitur i z perspektywy rudowłosego chłopca bardziej przypominał jakiegoś prezesa, a nie szefa mafii.
– Ty jesteś tym świeżakiem, tak? – zapytał lodowato zimnym głosem, który niczym stal rozniósł się po pokoju. Po plecach Jacksona przeszedł dreszcz. Ze strachem w oczach spojrzał na Trevora, który tylko pokiwał głową.
– To ja... – odpowiedział najciszej, jak tylko mógł.
Kilka rzeczy zdarzyło się jednocześnie. Trevor uniósł głowę, jakby nagle chciał coś powiedzieć, drzwi do biura otworzyły się, a Szef w błyskawicznym tempie, tak, że nikt nie był w stanie go powstrzymać, obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni i wymierzył pistoletem w Jacksona, niemal w tym samym czasie naciskając spust. Pocisk wylądował czysto w piersi chłopca, który tylko wydał z siebie nieokreślony jęk. Krew polała się z jego ust jak strumień wody, zachłysnął się nią i upadł, trzęsąc się niekontrolowanie. Po chwili znieruchomiał, a jego oczy kompletnie straciły młodzieńczy blask.
– Zapamiętaj to – mruknął Szef, polerując swoją broń i wkładając ją z powrotem za spodnie. – Płacą za twoje grzechy inni. Nie wybaczam dwa razy. Trzymam cię przy życiu tylko i wyłącznie z jednego powodu. Twoje życie jest w moich rękach, obyś następnej misji nie spierdolił. Odzyskaj Gale'a. I namierz mi tego gówniarza, który zaczyna mnie już denerwować. – Po tych słowach, wyszedł za jednym ze swoich ochroniarzy, który przed chwilą otworzył drzwi. W pośpiechu opuścili biuro, pozostawiając Trevora samego z bladym już ciałem Jacksona.
– Przepraszam – powiedział cicho Trevor, kucając przy trupie, wzdychając ciężko. – Przepraszam, że zawaliłem nawet w twojej kwestii.
Tylko czy przeprosiny były wystarczające? Martwy już Jackson nie odpowie na nie, a Trevor nigdy nie dowie się, czy zostały mu wybaczone jego winy.
* * * *
Holly usiadła na barowym krzesełku, zastanawiając się, co w tej sytuacji powinna zrobić. Nie była wybitną wojowniczką, ani nie znała się na hakerstwie. Była do granic możliwości zwyczajna, a dodatkowo jako zbuntowane dziecko nawet w razie konieczności nie miała gdzie uciec.
– Jestem w dupie – mruknęła do siebie, próbując położyć głowę, uderzając nią o stół, ale czyjaś wielka ręka powstrzymała ją przed tym, łapiąc ją w ostatnim momencie. Zaskoczona uniosła się, poprawiając szybko zielone, już trochę wyblakłe włosy, aby przyjrzeć się tajemniczej osobie.
– Nie wiem czy w tej sytuacji to bezpieczne, tak po prostu uderzać się o stół – rzucił swobodnie Gale, uśmiechając się szeroko, podpierając się na łokciu, aby na nią spojrzeć.
– Ach, to dlatego, że potrzebowałam posortować myśli – powiedziała od niechcenia, próbując uciec od mulata wzrokiem, bo niechciane czerwone policzki ozdobiły jej twarz, przez co przypominała dosłownie pomidora, szczególnie w zestawieniu ze swoimi włosami.
– Co takiego się stało?
– Długo by mówić.
– Jakby tak się zastanowić, mam dzisiaj wyjątkowo dużo czasu.
Holly odwróciła się i spojrzała na Gale'a z uniesionymi brwiami.
– Czemu?
Brunet, wdzięczny za zainteresowanie, poprawił się na krześle, uśmiechając lekko.
– Jedyne co mam do roboty, to czekać na telefon od Hien i odbudować ich zaufanie. To nie jest specjalnie ciężkie.
– Widzę, że zamiast brać się do dodatkowej pracy, wolisz się poświęcić pośrednio – zauważyła Holly, choć cień uśmiechu malował się na jej ustach.
– Powiedziała dziewczyna, która właśnie zamiast coś robić, bije się głową o stół – odparł Gale, śmiejąc się głośno.
– Zawsze coś – odpowiedziała, wzruszając ramionami.
– O tak.
– Tak właściwie, to masz jakiś plan na to, co możemy teraz zrobić? Wiem, że może to brzmieć niewygodnie, ale sama nie wiem, w jakiej sytuacji jesteśmy.
Gale zastanowił się chwilę, patrząc w dal.
– Będziecie musieli kopać od środka. Hieny są ogromnym przeciwnikiem, jesteście jak pies przy Lwie. Zajmując się handlem ludźmi, przejmowaniem mniejszych, okolicznych gangów, dilerką narkotyków, Hieny wyrobili sobie niesamowity posłuch na tej arenie pozaprawnej. Fakt, że jak dotąd żaden z nich nie stanął przed sądem czyni z nich prawie nietykalnych. To, co musicie zrobić, to rozbić ich. Aby wasz główny cel został sam.
– Główny cel?
– Popatrz – powiedział, przyciągając do siebie talerz owoców. – Ułożone są, zdawać by się mogło, losowo, prawda? – Holly pokiwała głową, nie bardzo rozumiejąc, o co Gale'owi chodziło. – Banany i winogrona są jak ochrona i ludzie, zajmujący się najbrudniejszą robotą. Ich najłatwiej przeciągnąć na swoją stronę. To zupełnie jak to, co spotkało Lorey - na początku nie trawiła Xaviera, ale przekonała ją jego idea działania. Oni działają tak samo, wystarczy kilka dobrych słów i parę czynów, a odwrócą się od swojego Szefa od razu. – Wyjął z talerza kiść winogron i kilka bananów. – Pozostały nam jabłko, kiwi, truskawki i kawałek arbuza. Powiedzmy, że próbujemy dojść do arbuza. Zanim to zrobimy, musimy go odsunąć od jego najbliższych przyjaciół – rzucił, wyciągając jabłko i kiwi. – Zostają nam truskawki. To największy problem i jego nie przeskoczymy. Siedziałem długo z Hienami, ich Szef nie rusza się bez swojego najbliższego ochroniarza. Jest jak część jego ciała, mam podejrzenie, że zabiera go nawet do toalety.
– Obrzydliwe – skomentowała Holly.
– Może, ale dzięki temu nasz arbuz ma poczucie bezpieczeństwa. To, co należy zrobić, to zaatakować ich obu naraz. Odciąć wpływy, przekonać związane z nim grube ryby, że jest niekompetentny i należy się go pozbyć. Jeśli nam się to uda, możemy nawet liczyć na coś w rodzaju sukcesu.
– Kiedy tak to mówisz, wydaje się to super proste.
– Szkoda, że to cholernie ciężkie i potrzeba naprawdę mnóstwa motywacji i odwagi, aby się udało. Ale to nasza jedyna okazja. Jeśli jej nie wykorzystamy, wszyscy będziecie w niebezpieczeństwie.
– Myślisz, że jesteśmy w stanie ich pokonać? – spytała już trochę ciszej, lekko kuląc się w niepewności.
– Nie wiem, Holly – odparł szczerze Gale, wzdychając głęboko. – Hieny to ogromni przeciwnicy i boje się, że porywacie się z motyką na słońce. Ale kto wie? Może łut szczęścia i dobra charyzma Xaviera coś wam pomoże? Nic nie jest niemożliwe, wystarczy tylko wierzyć i naprawdę mocno się postarać.
– Wszystko, co do tej pory robiliśmy, wszystkie odbijanki, kradzieże, włamania, akcje ratunkowe... przy tym to, czego się chwytaliśmy brzmi jak zabawa. Teraz naprawdę się obawiam. Jeszcze dobrze nie skończyliśmy zajmować się dziewczynami, które ostatnio Xavier uratował. Jak mamy z tak okrojonym składem i zerowym doświadczeniem stanąć naprzeciw kogoś tak wielkiego?
Gale wziął kolejny, głęboki oddech, po czym położył rękę na ramieniu Holly.
– Co ty na to, żebyś dzisiaj poszła się ze mną rozerwać?
– Rozerwać? W takiej chwili?!
– To jest właśnie najbardziej odpowiednia chwila! – powiedział uparcie.
– Mówisz poważnie, tak?
– Jak najbardziej poważnie.
Holly westchnęła, opierając głowę na lewej dłoni, tak, aby mogła patrzeć na Gale'a.
– W takim razie co chcesz zrobić?
Gale odpowiedział niemalże od razu.
– Chodźmy do Wesołego Miasteczka!
– To żenująco typowe, Gale – rzuciła Holly, unosząc jedną brew.
– I co z tego? Wesołe Miasteczko nigdy nie będzie na tyle żenujące, żeby z niego zrezygnować, nie sądzisz?
– No dobrze – odpowiedziała w końcu, przewracając oczami. Uśmiech jednak wpłynął na jej twarz, bo cieszyła ją perspektywa ucieczki myślami od całej tej popapranej sytuacji.
* * * *
Po dziwnych słowach Xaviera, Gale z nietęgą miną poszedł za nim, uprzednio żegnając się z Lorey. Gdy wychodzili, Xavier skinął na nią głową, ale nie podszedł bliżej. Lorey nie potrafiła zrozumieć, dlaczego. Czy coś zrobiła? A może powiedziała, a tego nie pamiętała? Starała się wytężyć umysł i przypomnieć sobie każde słowo, jakie do niego powiedziała.
Wtedy właśnie zrozumiała, że nigdy nie wyznała mu swoich uczuć. Nigdy nie odważyła się powiedzieć, że jej na nim zależało, bo miała za duży mętlik w głowie i w sercu. On, pomimo swoich trudności, powiedział o swoich uczuciach i problemach, a przynajmniej części. Dlaczego Lorey nie potrafiła tego zrobić?
Nie wiedziała, czego aż tak się bała. W końcu cały czas na przekór wszystkiemu zaprzeczała, że w ogóle go lubiła, a teraz, kiedy przed samą sobą to przyznała, nie odczuwała wbrew pozorom ulgi, a ogromny lęk i przerażanie. Chyba jej własna podświadomość wiedziała lepiej niż ona, z kim miała do czynienia.
Lorey pochyliła się do przodu, opierając głowę na rękach, usilnie próbując znaleźć jakiekolwiek logiczne wyjaśnienie tego wszystkiego. Dla odmiany nie myślała o sobie, a o Gale'u i tym jego dziwnym spojrzeniu. Coś w nim nie grało. Rozejrzała się wokół, próbując oczyścić umysł. Jasnożółte ściany przyprawiały o mdłości, naprzeciwko znajdowało się jeszcze jedno, chociaż puste, łóżko, biały parawan i drewniana półka. Jak tak na to patrzyła, pokój szpitalny był bardzo symetryczny. Dosłownie widziała odbicie swojej połowy pokoju, tylko Lorey brakowało po drugiej stronie. Wszystko było doprowadzone do wręcz obsesyjnej perfekcji.
Odrobinę było to przerażające.
W miarę jak ogarniała wzrokiem salę, przychodziły jej do głowy różne, absurdalne pomysły, jak na przykład Gale, od początku w zmowie z Xavierem, co miała nadzieję, nigdy nie stanie się prawdą. Była na tyle przewrażliwiona na jego punkcie, że chyba by zwariowała, gdyby Xavier dowiedział się o jej uczuciach.
Nie mówiąc w ogóle o motywie poznania go bliżej. Nikt nie chciałby być z kimś, kto na dobrą sprawę chciał was zniszczyć. Znaczy... Czy ona na pewno chciała go zniszczyć? Wiedziała, że musi powstrzymać tę ich małą sektę, gang, czy jak to nazwać. Musiała to zrobić, aby odzyskać spokój ducha i aby nikt więcej już nie narażał się na takie cierpienia.
To nie było tego warte.
Ale jej pierwotne motywacje były całkowicie inne. Myślała, że Xavier jest bezwzględnym mordercą, bezmózgim dziełem jakiegoś psychopatycznego stwora. Tymczasem okazał się całkowicie zniszczonym chłopcem w ciele dorosłego człowieka, dźwigającym ciężar na miarę czterdziestolatka. Sam nieświadomie doprowadził się do tych bestialskich czynów i nieważne ile o tym myślała, ciągle dochodziła do takiego samego wniosku.
Aby móc walczyć z jego podświadomością, musiała dojść do sedna problemu. Dlaczego tak bardzo chciał zniszczyć Hieny? Choć wiedziała, że to, że zabili jego rodziców mogło być wystarczającą motywacją, z jakiegoś powodu czuła, że to nie wszystko, że jego działania są spowodowane czymś zupełnie innym.
Myślała nad tym tak uporczywie, że ledwo zauważyła, że ktoś wszedł do jej sali, ale kiedy zobaczyła burzę rudych loków z zapłakanymi oczami, faktycznie poczuła się jak śmieć.
Wendy.
Przez wszystko to, co się wydarzyło w ciągu ostatnich kilku tygodni, ignorowała swoją przyjaciółkę w każdy możliwy sposób, bojąc się konsekwencji konfrontacji z nią. Ostatnimi czasy ulubionym zajęciem Lorey było odrzucanie od niej połączeń, uciekanie z domu gdy wiedziała, że może przyjść i unikanie wszystkiego, co z nią związane. Była okropną przyjaciółką.
– Lorey... Lorey... Lorey... – szeptała Wendy, siadając na łóżku przyjaciółki i biorąc ją w ramiona, ściskając bardzo mocno, mocząc piżamę swoimi łzami, co bynajmniej absolutnie jej nie przeszkadzało. – Co się z tobą ostatnio działo? Tak bardzo się bałam...
– Przepraszam, Wends. Tak wiele rzeczy chciałabym ci powiedzieć, o których nie mogę... Nie teraz. To wszystko mnie przerosło, nie wiedziałam co zrobić, tak bardzo się bałam... Przepraszam, tak bardzo przepraszam – powiedziała, tuląc ją mocno.
– Nie szkodzi, mała. Kiedyś mi powiesz, jak będziesz gotowa.
Wiedziała, że mogła na nią liczyć. Od zawsze mogła.
– Dziękuję.
* * * *
– Ostatni raz tu byłam chyba dziesięć lat temu – wyznała Holly, patrząc na ogromny diabelski młyn z lekkim przerażeniem w oczach. Gale uśmiechnął się szeroko, niczym małe dziecko, po czym złapał Holly instynktownie za rękę i pobiegł w kierunku kasy. Nim zielonowłosa spostrzegła, chłopak kupił bilety i prawie z marszu zaprowadził ją do kolejki na karuzelę. Holly spróbowała głębiej oddychać i opanować lęk, który się w niej zrodził, a nie chciała o tym wspominać Gale'owi. Był taki uśmiechnięty na myśl o przejażdżce, że dziewczyna nie miała serca mu o tym wspominać.
Zamknę oczy i wszystko będzie okej.
Ciężko jednak wierzyć w tę myśl, jeśli patrzy się w górę na sześćdziesięciu metrowe monstrum, które zdawało się przytłaczać swoim ogromem.
– Nareszcie nasza kolej! – powiedział w pewnym momencie Gale, z prędkością światła wpychając Holly do wagonika w kolorze jaskrawej zieleni. Dziewczyna, myśląc, że ich wagonik będzie wkrótce taki sam jak jej wymiociny, przełykając ślinę weszła do środka, zajmując miejsce na siedzeniu i mocno chwytając się poręczy. Nie minęło pięć minut, jak ruszyli, może na wysokość pięciu metrów, ale Holly już czuła, że robi jej się słabo.
– Jest super! – rzucił Gale, uśmiechając się szeroko. – Prawda?
– Yhm – wystukała Holly, przymykając oczy.
Czerwona lampka zapaliła się w głowie Gale'a, który przyjrzał się w końcu dziewczynie.
– Dobrze się czujesz?
– Yhm.
– Nie wyglądasz zbyt dobrze – stwierdził, przysuwając się, aby dotknąć jej czoła. Holly wzięła głębszy wdech i otworzyła powoli oczy, zbierając odwagę, aby spojrzeć na Gale'a.
– Mam... tak jakby... lęk wysokości – wyznała, mocniej zaciskając dłonie na poręczy.
– Masz co?! Dlaczego mi nie powiedziałaś?
– Byłeś... bardzo szczęśliwy... i pomyślałam, że... że nie wypada.
– Holly, jesteś głupia – rzucił w końcu, przyglądając się uważniej jej twarzy. Widząc jej strach, złagodniał nieco i gorączkowo zaczął myśleć, jak odwrócić jej uwagę. Do głowy wpadł mu trochę głupi pomysł, ale widząc rosnące przerażenie dziewczyny, zaczął się zastanawiać, czy po prostu nie popłynąć z prądem. – Holly?
– Tak? – odpowiedziała niepewnie, uciekając wzrokiem w coraz bardziej oddalający się grunt.
– Spójrz na mnie – powiedział twardo Gale, łapiąc ją za ramiona. Kiedy dziewczyna to zrobiła, z lekkim wahaniem, aczkolwiek zdeterminowanym ruchem przybliżając się do niej i składając na jej ustach pocałunek. Nie wiedział, czy to dobrze, czuł się wręcz źle, więc zastygł w bezruchu, czekając na ruch Holly. Ta, niepewna i zaskoczona, nie wiedziała co zrobić, więc po prostu zamknęła oczy i przechyliła lekko głowę w prawo. Nie miała teraz czasu na myślenie o wysokości, skupiła się tylko na tym, jak miękkie okazały się usta Gale'a. Był od niej dużo wyższy i szerszy w barkach, więc ciężko byłoby się jej przytulić, a i mogłoby to być zbyt niezręczne w tej sytuacji. Postanowiła więc położyć obie dłonie między nogami i czekała na to, co Mulat miał zamiar zrobić. Ten, w przypływie emocji i aby uniknąć zażenowania, pogłębił pocałunek i położył jej dłoń na głowie, wplatając palce we włosy. Nie rozumiejąc, co nim kierowało, nie przerywał, dopóki im obojgu nie brakło tchu. Kiedy już się od siebie oderwali, Holly podrapała się po głowie, nie wiedząc za bardzo, co powiedzieć.
– Co się mówi po pocałunkach?
Gale wzruszył ramionami.
– Dzięki?
– Dzięki? – powtórzyła Holly, unosząc wysoko brwi.
– Nie ma za co – odpowiedział chłopak z szerokim uśmiechem. Niezręczność nagle gdzieś odleciała, a Holly nadal nie opanowała się na tyle, aby ponownie zacząć się bać.
* * * *
Gdy Wendy sobie poszła, po rozmowie trwającej nieustannie trzy godziny, do sali Lorey weszła jej mama. Już jakiś czas temu się z nią przywitała ze wstydem w oczach, ale obie obiecały sobie, że tę rozmowę odbędą, gdy Lorey poczuje się na siłach. Nie chciała wywierać na swojej córce presji i szczerze mówiąc, cieszyło ją to niesamowicie. Miała trochę czasu, aby przemyśleć, co jej powie. Bo przecież nie mogła jej powiedzieć prawdy.
– Tak w ogóle gdzie podział się ten chłopiec? – spytała, spoglądając na drzwi wejściowe.
– Jaki chłopiec?
– Jak to jaki? Taki wysoki blondyn, który cię uratował – odpowiedziała najzwyczajniej w świecie, zupełnie jakby mówiła co najmniej o pogodzie. Chwila moment...
– Który mnie CO?!
– To ty o niczym nie wiesz? – spytała zdziwiona. – Myślałam, że ci powiedział – dodała ciszej, odruchowo zatykając palcem wskazującym usta, jakby bała się, że powiedziała coś złego. Nagle Lorey zaczęła usilnie się zastanawiać. Dlaczego Xavier jej o niczym nie powiedział? To było naprawdę nie w jego stylu, żeby ukrywać przed nią coś tak istotnego. On powinien wpaść do tej sali, uśmiechnąć się szelmowsko, rzucić tekstem o pogruchotanej piękności i zszarganych marzeniach Lorey, po czym bezceremonialnie przyznać się do swoich bohaterskich czynów. To był Xavier, którego znała. Przez jego zachowanie była uwięziona w swoich myślach, pogrążyła się całkowicie w odmętach swojego umysłu, próbując przeanalizować jeszcze raz jego osobę, ale nic do siebie nie pasowało, zupełnie jakby rozrzucone puzzle przemieszały się z innym obrazkiem.
Coś tu nie grało i Lorey koniecznie musiała się dowiedzieć, co.
– Lorey... Wszystko gra? – spytała delikatnie Juliette, dotykając czule ramienia córki. Ta spojrzała na nią zaskoczona, w pierwszym momencie nie rozumiejąc, co jej mama do niej mówiła. Po chwili jednak uśmiechnęła się, uspokajając w duchu.
– Po prostu to do niego niepodobne – powiedziała cicho, pozwalając, by dłoń mamy znalazła się na jej głowie, głaszcząc ją typowym dla siebie gestem. Przymknęła powieki, nagle czując się bardzo bezpiecznie, bez ironii jak wagon mnichów jedzących eukaliptusy.
– Kim jest ten chłopiec? – zapytała mama ciepłym głosem, przyciągając ją subtelnie do siebie.
– Kolegą ze szkoły – odpowiedziała cicho, opierając głowę na jej ramieniu.
– Tylko kolega? – dopytywała, uśmiechając się, co Lorey wyczuła, ponieważ jej twarz była tuż przy jej głowie. Uśmiechnęła się kpiarsko do siebie. Co miała jej powiedzieć, że dwa razy już się z nim pocałowała, parę razy groziła im śmierć, uratował ją od popełnienia samobójstwa (o czym w sumie wiedziała przede nią samą), wymierzał do niej pistoletem i wciągnął w swój zwariowany, chyba nawet przestępczy świat?
Jasne, że mogła jej to powiedzieć, to była cała prawda. Ale ona by nie uwierzyła albo kazała iść spać.
To dlatego, mimo wielkiego ukłucia serca, bo nigdy nie okłamała swojej mamy, nieważne co robiła, tego feralnego dnia wyszeptała;
– Tak, tylko kolega.