Noc. Była ciemna noc.
Otulona ciemnością, ubarwioną blaskiem gwiazd, Lorey zastanawiała się, jak to wytrzymać. Nie mogła pojąć, że tak piękny widok świat pozwolił oglądać takiemu potworowi jak ona. Błyszczące punkciki, losowo porozrzucane po panoramie nieba, w charakterystyczny sposób kształtowały całą wizję nieba. Były historią, początkiem i końcem, przed ludźmi i po nich, zginęły miliardy lat przed narodzeniem ludzkości, a mimo to ich blask podziwiali w takie noce jak ta. Lekki, ciepły, letni wiatr otulał zmęczoną twarz Lorey, zamykając w uścisku rozkoszy, chłodna faktura barierki od balkonu skutecznie trzymała ją na ziemi, ale, choć na jej twarzy tkwił uśmiech, po policzkach wciąż płynęły łzy, których nie umiała zatrzymać.
Była w ciemności i ta ciemność otaczała ją matczyną ręką. Czuła się w niej bezpiecznie, ze świadomością, że obie były zepsute i ich życia nie miały sensu istnienia.
Co mogła poradzić? Kilka godzin temu pozwoliła Xavierowi skraść pocałunek ze swoich ust, pozwoliła mu się uśmiechać i wyznać jej to wszystko, ale czy miało to jakiś sens? Lorey była nikim, nie miała prawa znajdować się w jego sercu, powodowała tylko zniszczenie i była wyraźnym znakiem ostrzeżenia na drodze, w którą właśnie próbował skręcić Xavier swoim przeznaczeniem. Ubrała w piękne róże swoje własne kłamstwo, uśmiechając się również do niego, powiedziała, że potrzebuje snu, a tak naprawdę bała się, że do niego zadzwoni i z bólem serca wyzna mu, jak bardzo tego nienawidziła. Ignorowała telefony od Bartz, Gale'a, całkowicie pominęła Wendy, bojąc się powiedzieć jej nawet cień prawdy, zamknęła się w pokoju, dziękując Bogu, że jej mama była w pracy, kompletnie upadła, myśląc tylko o własnym nieszczęściu.
Czy Lorey była zdolna żyć dalej, zapomnieć o tym haniebnym czynie, czy mogła pozwolić sobie na uśmiech, gdy miała świadomość tego, co zrobiła? Czy nadal miała prawo do próby zmienienia Xaviera, czy mogła zgłosić to na policję? Czy powinna siebie zgłosić na policję?
Z jednej strony wydawało się to być jedynym logicznym posunięciem, z drugiej strony pociągnęłaby za sobą Xaviera i całą resztę, przez co zamiast naprawiać tę sytuację ponownie by ją zniszczyła, a wtedy nie miałaby nawet żywej duszy przy sobie.
Tak więc co powinna zrobić? Jak się uratować z tej przeklętej otchłani bólu? Jak bez poczucia winy się obudzić, walczyć z kolejnym dniem i kolejną nocą, spojrzeć sobie w lustro? Przecież to było niemożliwe, cała ta sytuacja wydawała się absurdalna.
Ściskając mocniej barierkę, blondynka pochyliła głowę tak, że podbródkiem dotykała obojczyków i z niemym krzykiem oraz głośnym sapnięciem wzięła kolejny, głęboki wdech.
Stawały się trudniejsze za każdym razem.
Różowe włosy, zafarbowane pod wpływem emocji i ekscytacji, teraz zdawały się być tylko złudzeniem, jakby jej szczęście było wspomnieniem i iluzją. Cały świat zatrzymał się w miejscu, nic już nie było dla niej właściwe. Chciała spać, chciała uciec, to było jej jedyne marzenie, ale czy mogła je spełnić?
Przecież nie miała prawa się budzić. Nie miała prawa porzucać poczucia winy. Straciła je, porzucając swoje człowieczeństwo. Nie była nikim bardziej wartościowym niż śmieć.
Wycierając łzy, Lorey z determinacją odepchnęła się od barierki i, zabierając ze sobą tylko telefon, wyszła z domu, aby jeszcze przemyśleć decyzję, którą już i tak podjęła, po prostu wychodząc na zewnątrz. Nieważne ile o tym myślała, wydawało się to najrozsądniejszym wyjściem z całej tej sprawy. Jedyny prawidłowy, zgodny z jej własnym sumieniem krok, jedyny właściwy.
Biorąc kilka głębokich wdechów, Lorey drżącymi dłońmi wybrała numer Xaviera. Ciężko stwierdzić, dlaczego akurat do niego wtedy zadzwoniła. Czy to była podświadomość? Czy poczucie zrozumienia?
– Halo? Rey, coś się stało? – spytał po drugiej stronie zaspanym, zachrypniętym głosem. Z jakiegoś powodu ten dźwięk wywołał na twarzy Lorey uśmiech. – Rey? Halo? Gdzie jesteś?
– Nieważne ile o tym myślę – zaczęła, biorąc głęboki wdech, przyspieszając kroku. – jesteś tym, który zasługuje na telefon.
– O czym ty mówisz?
– Dziękuję, Xavier. Naprawdę dziękuję, nieważne jak mnie wkurzasz, dziękuje, że to byłeś ty – wydukała na kolejnym wdechu, powstrzymując ze wszystkich sił płacz, chociaż parę łez wbrew jej woli i tak popłynęło po twarzy w niekontrolowany sposób, rozmazując cały tusz, jaki miała na sobie. Brudny tusz, który widział całe to zajście.
– Co? O czym ty mówisz, Rey? Pytam gdzie jesteś! – odezwał się zmartwiony Xavier, prawdopodobnie podrywając się z łóżka, co Lorey wnioskowała po odgłosach skrzypienia i szmeru.
– W drodze na moje przeznaczenie. Wybacz, czasami lubię być poetycka – mruknęła, próbując się uśmiechnąć i zaśmiać, ale z jej ust wydobył się tylko skrzek, zmieszanego krzyku i szlochu. – Mówiłam ci kiedyś, że uwielbiam spędzać czas w wodzie? Szczególnie, jeśli jest chłodna. Na początku zawsze jest zimno i dostajesz gęsiej skórki, ale po jakimś czasie, gdy się przyzwyczajasz, odczuwasz ciepło i otacza cię ona ze wszystkich stron, zupełnie jakby chciała na siłę ci pokazać, że nie jesteś sam. Ponoć według znaku zodiaku pasuje do mnie ogień, ale ilekroć o tym pomyślę, na pierwszym miejscu zawsze jest u mnie woda. A ty, Xavier? Jaki żywioł lubisz najbardziej?
– W tym momencie nienawidzę wody – odpowiedział twardo i sztywno, chociaż jego głos zdawał się być zadyszany. – Gdzie jesteś, Lorey?! ODPOWIEDZ MI!
– Pamiętasz, jak się poznaliśmy? Ach, tak bardzo cię wtedy nie lubiłam! To było kilka lat temu, jak zobaczyłeś mnie na moście st. Patricka, uderzyłeś przypadkowo piłką do kosza i jeszcze się na mnie wkurzyłeś, kiedy ci oddałam! Z perspektywy czasu uważam to za ogromnie zabawne. Jak mogłeś mnie tak po prostu skrzyczeć? Powinnam cię zlać – powiedziała Lorey, zalewając się łzami, jednocześnie głośno się śmiejąc. Usłyszałam dźwięk tłuczonego szkła i stłumione łzy.
– GDZIE JESTEŚ LOREY?!
– To zabawne, że tak bardzo zależało mi, żeby ten jeden raz usłyszeć twój głos.
– LOREY KNIGHT!
– Do zobaczenia, Xavier. – Czerwona słuchawka. Koniec rozmowy. Przycisk z boku telefonu.
,,Aby wyłączyć telefon, proszę wpisz hasło"
Drżące dłonie stukały o ekran komórki z niebywałą łatwością. Lorey wsadziła go głęboko do kieszeni, biorąc jeszcze jeden głęboki wdech, po czym z jakiegoś powodu nagle nieśmiałym krokiem weszła na most st. Patricka. Dotykała prawą ręką obręczy i z cichym szumem metalu powędrowała na sam środek.
Wysokość była chyba odpowiednia. Samochody nie jeździły tej nocy. Pogoda była prześliczna.
Teraz nareszcie to skończę.
* * * *
Zazwyczaj czwartkowe wieczory Gale spędzał spokojnie, choć dzisiaj miał w planach odwiedzić Bartz i wuja Nicholasa po raz pierwszy od bardzo dawna. Od kilku dni nie miał z nią kontaktu i brakowało mu jej obecności na strzelnicy. Tak samo jak tęsknił za Lorey, która teraz ostatnio się nie odzywała.
Tym razem jednak jego telefon, odpowiedzialny za zamówienia, zaczął wibrować, wskazując na powiadomienie. Gale zmarszczył brwi, zastanawiając się, kto odzywałby się do niego w inne dni niż zazwyczaj, ale jakoś specjalnie nie zdziwiło go, że spośród wszystkich jego klientów odezwał się ten najbardziej bezczelny.
– Który wulkan wybuchł, że zaszczycasz mnie swoim telefonem, Trevor? – spytał, głosem ociekającym sarkazmem. Po drugiej stronie usłyszał głębokie westchnienie.
– Nie myśl, że cieszy mnie twój głos w czwartkowy wieczór, miałem nadzieję na miły czas – odpyskował mężczyzna, niespecjalnie zadowolony z przebiegu rozmowy.
– Czego chcesz?
– Szef się wkurzył, stwierdził, że za tę cenę dałeś nam za mało broni – powiedział Trevor znudzonym tonem. To nie była ich pierwsza dyskusja na ten temat.
– Jeśli ma problem, niech zmieni przemytnika. Mnie pieniędzy nie brakuje, ale chyba nikt nie da wam tak dobrych ofert jak ja – odpowiedział beznamiętnie Gale. Wprawdzie trochę blefował, ale żaden z nich nie musiał o tym wiedzieć.
– Spodziewał się, że to powiesz, dlatego kazał grzecznie poprosić – rzekł Trevor, akcentując dokładnie dwa ostatnie słowa – abyś doniósł nam co najmniej dwie snajperki, a zapomni o całej sprawie.
– Przekaż swojemu szefowi, że ja się z nim targować nie zamierzam, a te swoje groźby może próbować na świeżakach. Znacie mnie zbyt długo, żeby myśleć, że to na mnie w jakikolwiek sposób zadziała.
Nim Trevor zdążył odpowiedzieć, Gale z irytacją przerwał połączenie. Nie po to trudził się z tymi zjebanymi broniami, żeby teraz jeszcze dzieciaczki mu marudziły. Siedział w tym biznesie na tyle długo, by wiedzieć, kiedy ktoś spróbuje z niego zrobić idiotę.
Ale na tym się nie skończyło, bo Gale nie uszedł kilku metrów, kiedy usłyszał cichy trzask. To przyciągnęło jego uwagę, nikogo o tej porze nie powinno być, nie na tej ulicy. Nawet nałogowcy unikali jej jak ognia.
Wziąwszy głęboki wdech, związał włosy w małą kitkę tuż przy karku i właśnie wtedy ktoś za jego plecami spróbował go zaatakować. Brunet w porę zrobił unik, zauważając błyszczący przedmiot w ręce napastnika. Nóż.
Często miał styczność z takimi sytuacjami, dlatego nie poczuł strachu i zachował zimną krew. Napastnik stracił równowagę, ale w ciągu kilku sekund naparł ponownie, jednak i tym razem się mu to nie udało. Chłopak zauważył, że prawdopodobnie musiał być to ktoś dopiero nauczony podstaw, ale był zbyt natarczywy, jego ciosy były nieprzemyślane a machnięcia nożem całkiem losowe. Nie był jednak słaby, bo kiedy nie skupiał się na używaniu noża i uderzał drugą ręką, zdawał się być całkiem potężny. W pewnym momencie przewrócili się oboje, po chwili przepychania się nawzajem Gale usiadł okrakiem na napastniku, jednak on dosyć szybko odepchnął go nogą i podnosił się, wycierając pot z okolic oczu. Próbował wykorzystywać teren, choć zamiast ziemi miał twardy gruz i jedynie udało mu się niefortunnie cisnąć kilkoma kamieniami w twarz swojego przeciwnika. Przez jakiś czas znowu się przepychali, nieznajomy nawet spróbował Gale'a ugryźć, kiedy ten trzymał jego dłoń z nożem w żelaznym uścisku. Brunet z pewną dozą szacunku zauważył, że świeżak nie zapominał o używaniu nóg. Ale wciąż, nawet jeśli silny, był mniej wyszkolony od bruneta.
Nie było więc trudno złapać go w odpowiednim momencie i przerzucić sobie przez plecy, a potem szybko wyrwać z jego dłoni nóż. Krew buzowała w jego żyłach i napełniła go znajomą adrenaliną. Ostatni raz bił się, kiedy jeden z jego kontaktów przywiózł lewy sprzęt i był pewny, że Gale nie zauważy różnicy między repliką na plastikowe kulki a prawdziwą bronią. Doprawdy większego idiotyzmu chyba nigdy nie widział.
Napastnik zdążył się podnieść i ponownie rzucił się na chłopaka, który przestał się powstrzymywać i prawym sierpowym mocno uderzył nieznajomego w szczękę. Zadźwięczały kości, a przez chwilę brunet myślał, że mężczyzna wypluł zęba. Krew puściła się mu z nosa, ale przez chwilę nieuwagi udało mu się uderzyć Gale'a, który z zaskoczenia aż stracił na chwilę rezon. To wystarczyło, by napastnik zdołał podnieść nóż i spróbować wbić go w bok swojego celu, ale jakimś cudem pół sekundy przed ciosem on otrząsnął się i zrobił unik. Wszystko zaczęło dziać się bardzo szybko, kiedy napastnik ponownie spróbował trafić bruneta nożem, który z kolei ponownie wytrącił mu z ręki. Potem nie minęła sekunda, jak nieznajomy wyjął broń i bez ostrzeżenia strzelił w kierunku Gale'a, na szczęście chybiając.
Ale on zawsze trafiał w cel. Tak było i tym razem, kiedy wyjął schowaną za plecami broń i strzelił prosto w brzuch napastnika, któremu oddech uwiązł w gardle. Krew zabrudziła jasny podkoszulek, a chłopak dopiero wtedy zobaczył, jak wyglądał jego niedoszły zabójca.
Nie wyglądał na kogoś młodego, właściwie to zdawał się być starszy od Gale'a, wnioskując po zmarszczkach w kącikach oczu i ust. Miał rude włosy, brązowe oczy, a całą jego twarz teraz zdobił grymas bólu. Z kieszeni wypadła mu pożółkła karteczka, którą brunet podniósł z obojętnością na twarzy.
,,Obserwuj go, miał kontakt z dziewczyną. Pamiętaj, śledź tylko tę różowowłosą, Lorey Knight. Niski wzrost, chodzi do strzelnicy Gale'a. Jeśli czegoś się dowiesz, atakuj go. Nie możemy mieć świadków. ~R"
– Phi – prychnął Gale, wybierając w telefonie numer do Trevora. Odebrał po drugim sygnale. – Przekaż szefowi, że nasza współpraca właśnie się zakończyła. Spróbujcie jeszcze raz mnie zabić, a nie będę tak miły i nie oszczędzę życia tak jak tym razem. Myślę, że już wiesz gdzie jestem. Obyśmy więcej o sobie nie słyszeli. – Nie pozwalając Trevorowi na odpowiedź, Gale rozłączył się i rzucając ostatnie spojrzenie na rudowłosego, oddalił się, skręcając gwałtownie w prawo w ciemną uliczkę.
Czyli musi znaleźć nowe mieszkanie. Świetnie.
Ale o co chodziło z Lorey? Dlaczego jej szukali? Co ona miała z tym wspólnego?
Myśli kotłowały się w głowie Gale'a jakby miały zaraz wybuchnąć. Musiał zadzwonić do Xaviera, to była jedyna możliwość. Szybko znalazł w telefonie jego numer, ale jak na złość akurat wtedy Xavier miał zajętą linię.
Dlaczego z kimś tak długo rozmawiał? Tu chodziło o Lorey! Gale był wręcz wściekły, Xavier nie powinien bagatelizować takich rzeczy, musiał jej zapewnić bezpieczeństwo!
Brunet sapnął z irytacją, blokując telefon. W tej sytuacji i tak nie mógł nic zrobić, ponieważ za dużo oczu go teraz obserwowało. Musiał jakoś odciągnąć ich uwagę od Lorey. Gdyby tylko wiedział, do czego jej potrzebowali...
* * * *
Wziąwszy drugi, głęboki wdech Lorey podciągnęła się na barierce i stanęła po drugiej stronie. Wiatr ponownie zaczął otulać jej twarz, jakby natura szukała sposobu, aby nie skakała.
Ale żadnego nie było.
Lorey zamknęła oczy, pozwalając ostatnim łzom spłynąć po swoich policzkach.
– Kim jesteś? – spytał nieznajomy głos tuż za jej plecami, który jak haust zimnej wody na głowę gwałtownie ją ocucił. Ciało dziewczyny ogarnęły dreszcze, a zimny pot oblał całą twarz, zupełnie, jakby ktoś przyłapał ją na złym uczynku.
– To nie jest ważne – odpowiedziała Lorey łamiącym się głosem, odwracając lekko twarz w kierunku nieznajomej dziewczyny. Po jakimś czasie zauważyła, że jej buzia była bardzo znajoma. Kręcone, czarne loki, ciemna karnacja, piegi na twarzy i brązowe, prawie czarne oczy... Jej ciało było bardzo wychudzone, ale nie odejmowało to mimo wszystko jej uroku. Cienie pod oczami i zmarnowana buzia wskazywały na ogromne zmęczenie, Lorey ją znała. Stała obok lichwiarza, którego zabiła. Była wśród Hien.
– Jesteś Lorey – powiedziała bez namysłu, podchodząc trochę bliżej. Sparaliżowana ze strachu Lorey nie ruszyła się nawet o milimetr. – To ty uwolniłaś mnie od tego potwora. Wiesz, że zawdzięczam ci życie? – spytała płaczliwym tonem, dotykając jej rozgrzanego od nerwów i emocji policzka. Dziewczyna nie mogła oderwać od niej wzroku, odurzył ją również zapach jej perfum. Wanilia i truskawka? A może czekolada? – Gdyby nie ty i twoi przyjaciele, ja i piętnaście innych dziewczyn zostałybyśmy wkrótce sprzedane do burdeli. Dick, którego imię było naprawdę trafne, zgwałcił mnie cztery razy, odkąd do niego trafiłam, nie wspominając już o innych. Dzięki wam mogłyśmy uciec i część z nas odnalazła opiekę w waszej siedzibie. Dziękuję, że to zrobiłaś. Ocaliłaś nas.
– Ja nie... Ja nikogo nie ocaliłam – wydukała Lorey, kręcąc energicznie głową.
– Oczywiście, że ocaliłaś! Gdyby nie ty, moje życie byłoby piekłem, już teraz nie mogę żyć normalnie, nie umiem sama iść po nocach, teraz jestem przerażona bo musiałam wyjść z domu, nie potrafię na nikogo patrzeć, wszędzie widzę jego twarz. A mimo to, jestem tu, oddycham wolnością i nie muszę się bać, że ktoś zaraz wpadnie do mojego pokoju i mnie wykorzysta. Dlaczego próbujesz się ukarać za odesłanie tego zwyrodnialca w odpowiednie dla niego miejsce?
– Bo nie miałam prawa go zabijać. Zasługiwał na karę, ale nie miałam żadnego prawa mu ją wymierzać. Nie jestem panią życia i śmierci. Dziękuję, że mi o tym powiedziałaś. Może dzięki temu nie będę całkowicie potępiona – powiedziała Lorey, biorąc głęboki wdech. – Żegnaj.
– Nie, Lorey, nie rób tego! – krzyknęła za nią nieznajoma, ale było już za późno. Ostatkiem odwagi puściła barierkę i płacząc, zaczęła spadać z coraz większą prędkością do wody.
Lorey pamiętała zimno, które poczuła, gdy wpadła pod powierzchnię. Lodowaty chłód ogarniający ją z każdej strony. Jej organizm ostatkiem sił próbował wstrzymać oddech, ale po jakimś czasie już przestawała walczyć. Powoli opadała z sił, a ciemność zaczęła ją zewsząd ogarniać.
Nim jednak upadła w otchłań, spróbowała sobie przypomnieć cokolwiek, co dałoby Lorey motywację do walki, ale jedyne co słyszała to głos Xaviera, rozpaczliwie krzyczący jej imię.
To już miał być koniec. Za niedługo miała przestać czuć cokolwiek.
Tak będzie najlepiej dla każdego.
* * * *
Świat stanął w miejscu, kiedy Xavier zobaczył, jak bezwiednie ciało Rey spada z mostu wprost do rzeki. Jedyne o czym wtedy myślał, to aby ją uratować. Bezmyślnie zdjął więc swoje buty, zrzucił kurtkę i pewnym skokiem rzucił się do wody, nabierając powietrza i otwierając oczy, prawie na oślep płynąc przed siebie. Zimno próbowało go zatrzymać i osłabić, ale skok adrenaliny napędzany uczuciem, którego wciąż nie potrafił zrozumieć nie pozwalało mu zwolnić. Rey potrzebowała pomocy. Rey go potrzebowała. Musiał wytrwać.
Czas w wodzie zdawał się być wiecznością, metr był Xaviera tak długi jakby biegł maraton, ale mimo bólu, nie chciał się zatrzymać. Wypływając na powierzchnię, aby nabrać powietrza, był zdeterminowany by odszukać Lorey
Nie mógł jej stracić. Nie teraz. Nigdy.
Znajdę cię, Lorey. Przecież wiesz, że nie pozwolę ci odejść.
W myślach tworzył kolejne, scenariusze, każdy czarniejszy od poprzedniego, pełne były bólu i rozpaczy. Oczami wyobraźni dotykał jej martwego policzka i sinych, zimnych ust. Płynął dalej, ale brakowało mu tchu. Gdy wybił się ponownie na brzeg, słyszał stłumiony, przerażony, zmieszany z płaczem głos April, jednej z ocalonych dziewczyn. Chyba wzywała karetkę. Pełen frustracji Xavier zaczął wrzeszczeć, wyrzucając z siebie przekleństwa.
Gdzie jesteś, Rey?
Ponownie zanurzył się w wodzie, płynąć jeszcze głębiej, póki miał na to siłę. Zmęczony walką, chciał zmusić swoje ciało do ostatniej chwili.
Nagle, cały świat ponownie zmienił barwy z szarości, gdy ujrzał ją, nieprzytomną, powoli opadającą w wodzie. Jak dziki zwierz podpłynął do niej i, chwytając jej ciało jedną ręką, zmusił się do kolejnego wysiłku, aby wypłynąć na wierzch. Do ostatniej sekundy nie pozwolił sobie zwątpić, nie zrobił tego nawet, kiedy brakowało mu tchu, a jeszcze większej energii nabrał, kiedy udało im się wydostać na powierzchnię. Desperacko zaciągnął się powietrzem, po czym spojrzał na Rey, która wciąż nieprzytomnie zwisała na ramieniu Xaviera, przypominając bardziej szmacianą laleczkę niż człowieka. Za wszelką cenę powstrzymując łzy, które cisnęły mu się na oczy, użył całej swojej siły i mocy, aby tylko doprowadzić ją na brzeg. Chyba był w wodzie dłużej, niż chciał, bo nim dopłynął do celu, usłyszał syreny karetki, a jego ciało zaczynało dygotać i powoli odmawiało mu posłuszeństwa. Zanim jednak sanitariusze do nich dobiegli, Xavier spróbował wziąć się w garść i na własną rękę rozpoczął resuscytacje w nadziei, że zdąży ją obudzić przed nimi.
Uciskał rytmicznie jej klatkę piersiową, próbując przypomnieć sobie pierwszą pomoc i jej podstawy, desperacko wdmuchując do ust Rey powietrze. Blondyn zakrztusił się własnymi łzami, kiedy jej nieprzytomne ciało reagowało bezwiednie na każdy jego najmniejszy dotyk.
Ostatni raz płakał, kiedy jego rodzice zginęli. Nie mógł nikogo więcej stracić.
Xavier słyszał za sobą krzyki biegnących ratowników, ale nic nie liczyło się dla niego w tej chwili bardziej, niż Lorey. Wycierając ciągle napływające łzy, wciągając nos i dotykając jej policzków, chciał zacząć na nią krzyczeć i powrócić do wcześniejszej czynności. Nim jednak zdołał zrobić cokolwiek, Rey zaczęła pluć wodą i trząść się z zimna, więc kiedy sanitariusze w końcu do nich dotarli, Xavier mógł nareszcie odetchnąć z ulgą i wyprać z siebie nabrzmiałe emocje.
Przeżyła.
Gdy wsiedli wspólnie do karetki - bo Xavier upierał się, że nie może jej zostawić - wciąż trzymając zimną jak lód rękę Rey, próbował zrozumieć, co właściwie działo się w jego głowie. Dlaczego wciąż o niej myślał. Czemu zbliżyła się do niego tego feralnego dnia i wieczoru, czemu wciąż pamiętał zapach jej perfum, gdy pierwszy raz się spotkali i dlaczego nie mógł zastąpić jej nikim innym. Dlaczego wystarczyło mu zobaczyć ją wśród tłumu tych bezmyślnych dzieciaków, żeby posypał się cały jego plan? Pytania, na które nie potrafił znaleźć odpowiedzi wciąż pojawiały się w jego głowie, przemykając przez nią niczym karetka, która właśnie mknęła pustą ulicą.
– Czy mogą Państwo jechać trochę szybciej? Bardzo proszę! – krzyknął rozpaczliwie, rzucając prośbę niemożliwą do spełnienia, bo już jechali najszybciej jak mogli. Dla Xaviera jednak to wciąż było za wolno. Lorey potrzebowała pomocy, wciąż trzęsła się z zimna i choć sanitariusze zadbali o pierwszą pomoc, wciąż musieli dotrzeć do lekarza.
Xavier nie potrafił zrozumieć, co kierowało jego sercem, dlaczego tak rozpaczliwie jej potrzebował. Zupełnie odsunięty od rzeczywistości, nie mógł znaleźć powodu, dla którego to musiała być ona. Bo to zupełnie do siebie nie pasowało. Byli jak puzzle z zupełnie innych zestawów, dwa, sprzeczne elementy dziecięcej gry, plątaniną złudnych marzeń i niespełnionych snów.
Ale z jakiegoś powodu uwielbiał oglądać jej naburmuszoną minę, kiedy wyzywała go od bezmyślnych idiotów, uśmiech sam igrał na jego ustach, kiedy widział czerwone od złości policzki Lorey, które akompaniowały z jej różowymi włosami. Nim zdążył się zorientować, szukał jej zielonego spojrzenia na każdym kroku. Przerażało go to, co było z nim nie tak?
Kiedy tego feralnego dnia Lorey przyszła do podziemi, Xavier czuł złość, zdezorientowanie, ale przede wszystkim był zafascynowany. Bo była kimś, kto w żaden sposób nie pasował do jego świata. Wierzył, że to, co robił było dobre, ale Lorey sprawiała, że wątpił we wszystko, co uznawał za słuszne. Dlaczego? Dlaczego musiała tak bardzo na niego wpływać? To było nierealne, niemożliwe.
Xavier pamiętał też finalnie moment, kiedy wszystko się posypało. Pamiętał groźne pytania Hien, czuł każde ich uderzenie nawet siedząc obok Lorey w karetce. Zakodował je w głowie, ale nawet wtedy nie bał się ich mocy, dopóki dziewczyna nie stanęła w drzwiach z przerażeniem na twarzy. Blondyn wtedy poczuł nieprzyjemny ból w okolicach żołądka i serca. Bał się, że zobaczy go słabego, albo że zacznie się dla niego poświęcać. Nigdy nie sądził, że spróbuje go uratować w ten sposób, ale bardziej od tego Xaviera zdziwił fakt, że jeden z Hien znał jej ojca. Co w ogóle miał z tym wspólnego zmarły śledczy Knight? Wtedy chłopak zaczął również myśleć nad tym, kim była ta dziewczyna.
Tego dnia również nie panował nad sobą. Był wściekły, wściekły na Tylera, że ją wypuścił, wściekły na Rey, że tam pobiegła, ale przede wszystkim Xavier czuł złość na samego siebie, bo jej nie ochronił. To nie byłoby jego pierwsze zabójstwo, powinien to zrobić za nią. To przez niego dźwigała brzemię, które doprowadziło ją do skraju między życiem a śmiercią. To była jego wina, to on zrzucił na nią ten los.
Poprzez pocałunek, którego nie odrzuciła i dłoń, której nie odepchnęła przypieczętowała przeklętą nić, która splotła się z okropnym przeznaczeniem, ciągnącym się za Xavierem. Wierzył, że nie dane mu było czuć szczęście ani miłość. Ostatni promień nadziei oderwano ode niego, gdy miał osiem lat. Potem była tylko przepaść pełna wspomnień i bólu. Gdy Xavier pomyślał o tym dłużej, był prawie na dnie, kiedy w jego życiu Rey zaczęła odgrywać szczególną rolę. W momencie, w którym nie oderwał ode niego swojej dłoni, poczuł się, jakby znowu miał kogoś po swojej stronie. Jakby już nie musiał być sam.
Chociaż nie chciał odchodzić od Lorey nawet na moment, ponownie musiał przybrać maskę szaleńca, gdy jego przyjaciele przyszli sprawdzić, co się stało. Musiał udawać obojętność i złość, bo nie chciał, aby ktokolwiek zrozumiał, że jego największa słabość właśnie uparcie walczyła o życie po tym, jak chciała je sobie odebrać.
Jak zwykle pełna hipokryzji i sprzeczności.
Xavier nigdy do końca nie potrafił jej zrozumieć. Jako punkt orientacyjny obrał sobie jej mimikę, więc wiedział, kiedy kłamała Wendy, kiedy udawała szczęśliwą, kiedy naprawdę się śmiała i kiedy... kiedy czegoś pragnęła.
Tylko raz widział to spojrzenie. I było to tamtej nocy na wzgórzu, wśród niezapomnianych gwiazd, które niczym rodowi bracia zmieniły się w cudowny krajobraz, pełen równie niezmiennych i stałych wspomnień. Jej ciepłe usta na jego, wciąż nieprzyzwyczajone do czegoś takiego jak pocałunek, jej dłonie, ściskające mocniej koszulkę Xaviera, niemo prosząc, by pogłębił ten moment, jej nogi, ściskające się ze stresu i jej mocno zamknięte powieki, zupełnie, jakby bały się poznać prawdę.
Xavier nie wiedział, dlaczego aż tak go nie lubiła, gdy mijali się w szkole, ale wiedział, kiedy te uczucia się zmieniły. Moment, kiedy odwróciła wzrok, gdy był zbyt blisko, ale na tyle, by usłyszeć jej szybsze bicie serca. Na tylko daleko, by nie zobaczyć, czy to prawda. Wierzył w to jednak do końca, bo nie mógłby siedzieć w tej szpitalnej sali kolejnych godzin, gdyby nie wierzył, że jego wschód słońca wkrótce przegoni ciemne chmury.
Jego wschód słońca...
Xavier pokręcił głową z dezaprobatą myśląc, jak bardzo żałośnie to wszystko brzmiało w jego głowie.