Xavier wracał do bazy na piechotę. Przez to, że drogę z mostu do szpitala pokonał w karetce, nie miał przy sobie samochodu, a i była zbyt późna godzina, żeby dzwonić po taksówkę w tej opustoszałej dziurze.
Szczęściem w nieszczęściu od bazy dzieliło go kilka kilometrów, więc idąc, miał czas na przemyślenia. Eric podejrzewał, że ktoś wśród nich był zdrajca. W pewien sposób to najmniej go zdziwiło. To było najbardziej logiczne wyjaśnienie ze wszystkich, każdy dobrze znał tę regułę, że winnych szuka się zawsze wśród najbliższych. Było to raniące, ale nie można było nic z tym zrobić. Świat niestety nie dzielił się tylko na złych i dobrych. Byli również chciwi i obojętni, a to czasami jeszcze gorsze od zła samego w sobie.
Kiedy Xavier ostatecznie dotarł do bazy, dochodziła czwarta nad ranem. Spodziewając się ciszy i ewentualnego pochrapywania Tylera, nieźle się zdziwił, widząc wszystkich swoich przyjaciół w pogotowiu, siedzących na kanapie w ich saloniku, skupionych na oglądaniu czarnego ekranu telefonu. Wyglądało to co najmniej dziwnie.
Pierwszy zauważył go Tyler.
– Xavier, jesteś wreszcie! – krzyknął napiętym głosem, ale jednocześnie jakby pełnym ulgi. Gwałtownie wstał z kanapy, a kurz za nim uniósł się z prędkością światła. Brunet jednak nie zwrócił na to uwagi, rzucając się na przyjaciela i przytulając go, a przez ten gest Xavier poczuł, jak chłopak był zestresowany, cały się trząsł.
– Jest bezpieczna, Tyler. Nic jej nie będzie – wyszeptał, klepiąc go po plecach, domyślając się, o co chciał zapytać. Ten pokiwał bez słowa głową, poluźniając uścisk i oddalając się od niego, wciąż nieprzekonany, ale lekko uspokojony. Xavier odwrócił głowę do Erica, który nawet nie czekał, podchodząc do niego z telefonem w ręce.
– Nie wiemy, jak blisko nas może być ta osoba. Zakładamy, że mógł albo mogła być jednym z pierwszych, którzy w ogóle do nas dołączyli. Wie o tobie za dużo, Xav. To nie jest normalne.
– Skoro wiedział o moich rodzicach i wysyłał mi pogróżki po każdym morderstwie, musiał mnie obserwować od jakiegoś czasu – odpowiedział bez namysłu, patrząc na ekran telefonu. Kiedy zobaczył na ekranie napis ,,Ona będzie następna" poczuł, jakby krew w żyłach stężała i przestała w ogóle krążyć. Stał się kawałkiem lodu.
,,Ona będzie następna".
– Xavier? Xavier! – krzyknął Eric, szarpiąc lekko blondyna za ramię. – Xavier!
– Ja gnoja zabiję – mruknął pod nosem, zaciskając pięść prawej ręki, a widoczne były na niej wszystkie żyły, a kostki aż zbielały.
– Nie ma sensu teraz przepychać się, kto go dopadnie, najpierw musimy się dowiedzieć, kim jest.
– Jak go tylko dopadnę, własna matka jego zwłok nie rozpozna. – W Xavierze buzowało. Czuł, jakby jego głowa wybuchła od ilości negatywnych emocji. Już odebrano mu rodziców. Jak on śmiał w ogóle zagrozić Rey? Jakim prawem?
– Dobrze, zabijesz go, okej, ale najpierw się uspokój i dowiedzmy się, kto się z nami tak bawi. Bo na razie wychodzimy na idiotów.
– To co twoim zdaniem mamy zrobić?
– Poczekamy na jego ruch. Na pewno będzie próbował coś zrobić, nie chodzimy do szkoły, więc tradycyjna metoda nie zadziała.
– Tradycyjna metoda. To brzmi, jakbyśmy nie rozmawiali o morderstwach, tylko sztuce gotowania – mruknęła Bartz, z niesmakiem zakładając ręce na piersi i opierając się o zagłówek kanapy.
Bartz przypomniała o czymś Xavierowi.
– A, właśnie – zaczął, wyciągając z kieszeni własny telefon. – Dzwonił do mnie Nicholas.
– Co? Po co? – Blondynka poderwała się gwałtownie z miejsca, podchodząc do Xaviera szybciej niż można by to uznać za normalne.
- Nie mam pojęcia, dzwonił pewnie, jak byłem w karetce. Zauważyłem nieodebrane połączenie, kiedy zadzwonił Eric.
– Masz od niego nie odbierać, bo zacznie pytać, gdzie jestem – zarządziła, wymierzając w Xaviera palcem. Ten w odpowiedzi uniósł brwi i zmierzył dziewczynę wzrokiem.
– Znowu się pokłóciliście?
– Z nim nie, chodzi o matkę.
– Nie mów, że kolejny raz chciała cię wydać za mąż.
– Ha, żeby tylko – żachnęła, przewracając oczami. – Jak przyszedł po mnie Eric zaczęła go wyzywać i mówić o ,,moim poziomie" – dodała, robiąc cudzysłów, przy ostatnich dwóch słowach. – Wkurzyłam się i powiedziałam, że nigdy tam nie wrócę. Niech mnie odetną od pieniędzy, poradzę sobie, ale nie pozwolę jej dyktować moim życiem.
Xavier pokiwał głową, patrząc przelotnie na Erica.
– Nic do ciotki nie mam, ale wiesz, że zawsze będę po twojej stronie, Bartz. Szczególnie w sytuacji takiej jak ta.
– Dzięki, Xav – powiedziała Bartz, uśmiechając się słabo. Blondyn położył jej rękę na ramieniu i wrócił spojrzeniem do swoich przyjaciół.
– W tej sytuacji musimy na chłodno obmyślić plan działania. Samo czekanie nie wystarczy, chociaż zapewne jest nieuniknione – zaczął, spoglądając na wybitego z tropu Erica. – Będę musiał się trochę odsunąć od Rey, może w ten sposób straci nią zainteresowanie?
– Brzmi jak tandeta – skomentowała Holly, która jak dotąd nie ruszyła się z miejsca. Tyler usiadł tuż obok niej i zajęty myśleniem o przyjaciółce, mało skupiał się na toczącej się dyskusji.
– Ale co ja mogę w tej sytuacji?
– Nie mam pojęcia, ale dobrze wiemy, że odsuwanie jej od nas niczego nie załatwi. Jest już w to czynnie zaangażowana. Kurwa, chłopaki, ona prawie się zabiła, serio ktokolwiek z was uważa, że odsunięcie jej w tym stanie od nas cokolwiek zmieni? – Nikt nawet nie próbował odpowiedzieć na pytanie, które zawisło między nimi, w napięciu myśląc nad tym, jak bardzo to wszystko się skomplikowało. Nikt nie spodziewał się drogi usłanej różami, ale sytuacja wymykała się spod kontroli, a żadne z nich nie wiedziało, jak to powstrzymać.
– Czyli zostaje nam czekanie na tego gnojka i trzymanie nadziei, że nikogo po drodze nie zabije? – spytał sarkastycznie Xavier, z niesmakiem patrząc na swoich przyjaciół. Czuł się jak przygwożdżony do ściany. Nienawidził bezczynności.
– Mogę spróbować wprowadzić wirusa do telefonów ludzi, którzy mieli z nami styczność – powiedział Tyler, marszcząc brwi i w skupieniu patrząc na blat stolika. – Nigdy tego nie robiłem, więc niczego nie chcę obiecywać, ale lepsze to, niż nic, tak?
– To właściwie bardzo dobry krok – rzucił Eric, kiwając w stronę bruneta. – Jeśli jakimś cudem ci się uda, może dopadniemy go szybciej niż nam się wydaje.
Entuzjazm Erica jednak nikomu się nie udzielił. Wszystko wydawało się teraz szare i znikome. Teraz czekała ich walka, prawdziwa walka. Nikt w tej sytuacji nie umiałby znaleźć energii na entuzjazm.
– Tak w ogóle – zaczął Eric, odwracając się do Xaviera. – Ojciec Lorey został zamordowany przez Hieny.
– Wiem.
– Tak, ja też byłem zas... Chwila, co?
– Wiedziałeś? – spytała Bartz, z szokiem patrząc na przyjaciela. – I nic nam nie powiedziałeś? – dodała z wyrzutem.
– A kiedy niby miałem to zrobić? – sarkastycznie zapytał Xavier. – Przed czy po tym jak byłem z nią w szpitalu? Jakbyś nie zauważyła, nie miałem czasu nawet z wami dobrze o tym porozmawiać.
– Nie pomyślałeś, że powinniśmy chociaż wziąć pod uwagę, że przez to Lorey może zrobić coś nieodpowiedzialnego, że może nam zaszkodzić?
– Jakoś nie przeszło mi to przez myśl, kiedy trzymałem nieprzytomne ciało w rękach – warknął, mrużąc oczy. Zdecydowanie irytowało go, w jaki sposób Eric się o niej wyrażał. Jakby zaczął ją uważać za przeszkodę.
– Mówię po prostu, że powinieneś o takich rzeczach mówić jak najszybciej!
– Och, przepraszam, że byłem tak zajęty, że nie poruszyłem z wami tego tematu – odparł burkliwie, głosem przepełnionym sarkazmem. Czuł wzbierającą się w nim wściekłość i był bliski wybuchowi. Nie chciał jednak wyżywać się na Ericu, więc zgrzytając zębami, wziął kilka głębszych oddechów. – Zadzwońcie do Gale'a. Musimy jakoś poznać plany Hien, a jest jedyną osobą, która w tym momencie może nam pomóc.
Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i wręcz pobiegł w kierunku swojego pokoju, bojąc się, że jeśli zostanie tam jeszcze dłużej, w końcu kogoś uderzy.
A konflikt to ostatnie, o było im potrzebne w tej sytuacji.
* * * *
Zacisze pokoju miało przynieść Xavierowi pewnego rodzaju ukojenie, a przyniosło przytłoczenie. Wszystko nagle zwaliło mu się na głowę i szczerze sam już nie wiedział, co powinien zrobić.
Jak zachować się wobec Lorey? A wobec przyjaciół? Komu teraz powinien ufać?
Niczego już nie mógł być pewny, nawet siebie.
– Xav? – Bartz niepewnie weszła do pokoju, stając w progu. Xavier uniósł głowę znad dłoni, w których przed chwilą ją chował, po czym zmęczonym wzrokiem spojrzał na przyjaciółkę.
– Tak?
Blondynka bez słowa podeszła i usiadła obok niego, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– Potrzebujesz kogoś teraz.
Xavier nie zamierzał zaprzeczać, ani nie próbował nawet odmawiać. Objął ciało przyjaciółki i wtulił się w nią, wzdychając głęboko. Nic nie układało się po ich myśli, ale jedyne, co było niezmienne, to Bartz. Najlepsza pod słońcem.
– Nie miej Ericowi za złe jego tonu. Bardzo się martwi. Odchodził od zmysłów, kiedy pojechałeś do szpitala.
– Wiem, ale nic nie poradzę na to, że się wkurzyłem. Wciąż czuję się zdenerwowany.
– Chcesz iść na strzelnicę?
– Chcę wymyślić plan, jak zapewnić moim bliskim bezpieczeństwo – odparł bezradnie, tłumiąc głos w ramię przyjaciółki. Ta zaśmiała się krótko.
– Nie masz zbyt wygórowanych zamówień?
Xavier odsunął się i spojrzał na Bartz, analizując całą sytuację od początku.
– Wiesz co, wiem, że Holly mówiła o tandecie mojego pomysłu, ale nie wiem co innego mógłbym zrobić, żeby ją ochronić.
– Jesteś pewny, że dasz sobie z tym radę?
– O co ci chodzi?
– To nie tajemnica, że się lubicie – powiedziała Bartz, przewracając oczami. – Pytam, czy dasz sobie radę odsunąć się. I czy w ogóle Lorey ci na to pozwoli?
– Nie mam pojęcia.
– Nie rób niczego pochopnie, Xavi. Wiesz, że zawsze jestem z tobą, ale nie rób niczego głupiego tylko dlatego, że masz dobrą motywację.
– Myślę, że na razie zachowam dla siebie to, że ją uratowałem. Przynajmniej nie będzie pod presją, żeby czuć niepotrzebną wdzięczność. Potem coś wymyślę.
– To już brzmi jak lepszy plan. Ale nie rób niczego sam. Jesteśmy w tym razem – rzuciła blondynka, uśmiechając się. W tym samym momencie w kieszeni Xaviera rozległy się wibrację, więc chłopak szybko wyjął telefon i wymienił spojrzenia ze swoją przyjaciółką, widząc połączenie przychodzące od zastrzeżonego numeru. Bartz ruchem głowy poprosiła, aby odebrał w jej obecności, więc Xavier włączył głośnik i poczekał, aż rozmówca pierwszy się odezwie.
– Xavier King. Jak dobrze móc do ciebie zadzwonić.
– Kto mówi?
– To nieistotne. Nie dzwonię na ploteczki, lepiej, żebyś razem ze swoim klubem spakował manatki i nie wtrącał się w sprawy dorosłych, zaczynasz nas irytować.
– Jesteś jakimś bezpańskim kundlem, że szef się tobą wysługuje? Jeśli ma mi coś do powiedzenia, niech sam zadzwoni.
– Myślisz, że będzie się trudził rozmową z gówniarzem?
– A jednak ty do mnie dzwonisz, niezbyt to logiczne. No ale czego ja się od was spodziewałem.
– To ostrzeżenie, młody. I lepiej, żebyś go posłuchał.
– A jeśli nie?
– Przekonasz się, jak szybko rozwiązujemy problemy.
– O tak, już umieram ze strachu.
– Gdybyś miał trochę oleju w głowie, wiedziałbyś, z kim nie warto zadzierać.
– Wy również – odpowiedział, rozłączając się natychmiastowo. Spojrzał na zdezorientowaną i trochę spiętą twarz Bartz. Rozumiał ją. Hieny nigdy się do nich nie odzywali, ba, ignorowali ich istnienie. Fakt, że zadzwonili pierwsi, świadczył o tym, że Xaviera zauważyli.
A to nie wróżyło niczego dobrego.
* * * *
Romantycy umierali dla miłości i z miłości. Ich sensem istnienia był obiekt ich westchnień, pisali utwory w całości wychwalające ich ukochane. Tworzyli poematy i kreowali piękno takim, jakim znamy go dziś. A jednak, w całej swojej twórczości, czytając ich dzieła zastanawiać się można, czy wiedzieli, co to miłość. Pomijając Wertera, każdy inny bohater ograniczał ,,kochanie" do ,,posiadania", a to są zupełne przeciwieństwa.
Werter postanowił odejść w cień, by jego ukochana mogła spokojnie żyć i choć jego zakończenie nie było długie i szczęśliwe, ani tym bardziej heroiczne, chociaż powinien szukać wyjść, które wyciągnęłyby go z otchłani rozpaczy, ciężko nazwać go typowym romantykiem. On kochał prawdziwie. Postawił dobro i szczęście ukochanej nad swoje.
Tymczasem ludzie tkwią w XXI wieku zastanawiając się, czy czarnoskórzy na pewno są okej, czy związki homoseksualne wadzą, czy zwierzęta mają uczucia, czy jak zjedzą coś z glutenem to umrą?Ale czy pośród tych pytań zadają sobie najważniejsze? Czy umieją kochać? Czy potrafią pokochać kogoś ponad siebie? Czy wiedzą, czym w ogóle jest miłość i życie?
William Wharton powiedział kiedyś, że ,,kochać kogoś, to przede wszystkim pozwalać mu na to, żeby był, jaki jest", ale ludzkość wciąż się tego nie nauczyła. Od zarania dziejów powstają książki o uczuciu sięgającym daleko ponad jedno życie, o miłości jak kwiat, który nigdy nie więdnie, jeśli się nim dobrze zajmiesz. Jak wieczny, kwitnący ogród, wiekowa twierdza, której murów nie zburzy żadna armia.
Tyle się mówi o poświęceniu, pocałunkach wśród bólu. Słowach wartych więcej niż jakiekolwiek prezenty i wierze, że ta osoba jest po prostu z tobą i dla ciebie. A jednak wciąż ludzie chcą dopasować innych do siebie. Zmienić pod swoje ideały, albo próbować dopasować siebie do nieistniejącego ideału. Dlaczego? Uczucia nie definiuje wyimaginowana postać w głowie, utytułowana książę/księżniczka z bajki. Kiedy ktoś przykuje uwagę, ludzie tracą racjonalny punkt widzenia i nie myślą swoimi ideałami, więc czemu każdy chce wciąż sobie innych podporządkować? Posiadać?
Od Romantyzmu minęły wieki, a ludzie, uważający się za geniuszy, wciąż mylą ,,kochać" i ,,posiadać", traktując je jak synonimy.
Lorey od jakiegoś czasu już nie spała, ale nie miała ani siły, ani ochoty otwierać oczu, więc po prostu tak leżała, dryfując myślami po swoim umyśle. Zastanawiała się, czy to wszystko było snem. Ostatnim co pamiętała, była woda. I ktoś, kto złapał ją za ramiona.
Czy naprawdę targnęła na swoje życie? Ciężko było jej w to uwierzyć, bo dotychczas kochała każdy moment tego nędznego życia. Uważała, że to jedyna droga, by sprawić, żeby jej tata był z Lorey dumny. I choć doskonale pamiętała powód własnego załamania, było to dla niej nadal wstrząsające.
Postanowiła jednak finalnie zmierzyć się z rzeczywistością, więc powoli, ociężale, zupełnie jakby właśnie podnosiła ciężary, otworzyłam najpierw lewe, potem prawe oko. Skrzywiając się od bólu w karku, otępiale uniosła prawą rękę, instynktownie czegoś szukając. Ktoś mocno za nią złapał, to był dziwnie znajomy dotyk. W pierwszej chwili pomyślała, że chodzi o Xaviera, ale jego dłonie były zazwyczaj delikatniejsze i subtelniejsze. Powoli wyostrzyła wzrok, starając się dojrzeć osobę, siedzącą obok. Jak wielkie było zdziwienie Lorey, gdy zobaczyła znajome, brązowe oczy Gale'a, który z widocznym zmartwieniem patrzył na nią, uśmiechając się lekko.
– Dzień dobry, śpiochu. Nie spałaś czasem za długo? – spytał aksamitnie miękkim głosem, jak na niego o wiele zbyt łagodnym. – Nie pojawiałaś się u mnie kilka dni, aż zacząłem się martwić, a potem usłyszałem, że leżysz w szpitalu. Ładnie to tak prawie przyprawiać mnie o zawał? Nawet nie wiesz jaką rozróbę zrobiłem, żeby się tu znaleźć.
– Gale... – Tylko to była w stanie wypowiedzieć, a i tak zamiast zmęczonym, lekko zachrypniętym głosem niczym w filmach brzmiała jak płaczące prosię. Z zażenowania aż przymknęła oczy, pozwalając Gale'owi śmiać się z niej do woli.
– Spałaś kilka dni, to normalne, że brzmisz jak dzika foka, ale tak samo zabawne jak za pierwszym razem – powiedział, ocierając łzy śmiechu z oczu.
Chwila moment...
– Jak to za pierwszym razem?!
– Mówiłaś przez sen – odpowiedział spokojnie Gale. – Wiele razy. Niektóre słowa wypowiadałaś tak wyraźnie, że myślałem, że się obudziłaś, ale później ponownie milczałaś, jakby cały świat przestał dla ciebie istnieć. – Lorey nawet nie próbowała pytać, co mogła wygadywać. To byłoby dopiero żenujące, szczególnie, jeśli powiedziała coś na temat Xaviera.
– Gdzie moja mama? – spytała, podnosząc się powoli na łokciach, krzywiąc z bólu. Nie miała żadnych większych obrażeń, ale całe jej ciało było obolałe i mimo że spała kilka dni, czuła przytłaczające zmęczenie. Gale natychmiast wyciągnął do niej ręce, ale powstrzymała go proszącym stękiem. Chciała poradzić sobie z tym sama. To ona zdecydowała się skoczyć, skoro mogła podjąć taką decyzję, mogła sobie również z nią poradzić.
Przynajmniej tak myślała na początku. Teraz wiedziała, że to ogromna bzdura. Wszyscy w chwilach słabości mogą, a wręcz powinni prosić o pomoc. Ona o tym zapomniała.
– Rey-rey... Czemu to zrobiłaś? – spytał Gale po dłuższej chwili milczenia, głosem tak subtelnym, wciąż do niego niepodobnym. W tych słowach kryło się ciepło i bezpieczeństwo, które ogrzewało serce Lorey. Wstydziła się jednak przyznać, co zrobiła. Bo jakżeby mogła? Odebrała komuś życie, zrobiła coś przeciwnego swoim własnym ideom, które dzieliła również z Galem. Pociągnęła za spust, odważyła się jak tchórz przez niecałą sekundę być sędzią życia i śmierci, w dodatku niesprawiedliwym. Zamiast ratować, wciąż tylko niszczyła.
Świat nie stanie się z nią lepszy, wiedziała to. I choć dopiero co zrzucała się z mostu, chcąc zakończyć swoje, pełne bólu i zła życie, chociaż wiedziała, jakie to bezczelne i egoistyczne, chciała żyć z całych sił. Naprawić swój błąd. Niemożliwe będzie pozbycie się poczucia winy, ale przynajmniej za to zadośćuczyni. Chociaż spróbuje.
– Ciężko to jakkolwiek ubrać w słowa – powiedziała cicho, nie mając odwagi spojrzeć mu w oczy. – Zrobiłeś kiedyś coś tak sprzecznego z tobą, że jedyne, co mogłeś zrobić już po fakcie to gapienie się na swoje odbicie w lustrze z nienawiścią w oczach, której nie mogło uspokoić nic?
– Właściwie to tak – powiedział Gale, ku zdziwieniu Lorey. – Pomijając, że całe moje życie to rollercoaster popierdolenia – zaśmiał się lekko, kręcąc głową – to kiedyś zrobiłem coś takiego. Pozwoliłem złym ludziom kogoś zabić. Do dziś tego żałuję. Żałuję, że nie byłem wtedy na tyle odważny, by temu zapobiec.
– Gale... Tak mi przykro – szepnęła, wyciągając do niego rękę. Było jej naprawdę przykro, tym bardziej, że doskonale zdawała sobie sprawę z jego uczuć. Przechodziła przez piekło w ciągu ostatnich kilku dni. Tortura, której doznawała była wyczerpująca i niszcząca całą jej moralność i ją samą przy okazji. W całym tym zamieszaniu czuła pewne poczucie komfortu, że był przy niej ktoś, kto mógł ją zrozumieć. – Jak sobie z tym poradziłeś? Nie wiem, jak mam teraz żyć.
– Żyć? To dobre pytanie. To przeciwnik nie do pokonania. Spróbuj z nim wygrać, a polegniesz już w pierwszej rundzie. Spróbuj przetrwać. To jedyne wyjście. Bo to życie kopnie cię w dupę jeszcze niejeden raz. Żyj tym co masz tu i teraz, staraj się patrzeć co ranek na świat i nie widzieć tylko smutnych ludzi, pełnych zgryźliwości i pesymizmu, a widzieć kolorowe światełka na święta, czuć zapach lata i dotykać niemożliwych do złapania chmur. Łap dzień całym swoim sercem, wtedy nie będzie tam miejsca na troski.
– Mówił ci ktoś kiedyś, że jesteś naprawdę wielki? – spytała, patrząc, jak szeroki, szczery uśmiech wpływa na twarz Gale'a, oświetlając całą jego osobę.
– Jeszcze nie. Jesteś pierwsza. Jak dotąd usłyszałem tylko, że wyglądam jak posąg Adonisa w świetle południowego słońca, cokolwiek to znaczy – odpowiedział szatyn, pochylając się lekko nad łóżkiem Lorey.
– A właśnie – zawołała, prostując się nagle. – Jak to się stało, że nagle wylądowałam w szpitalu?
– To ty nie pamiętasz? – spytał Gale, mrużąc podejrzliwie oczy. Lorey pokręciła przecząco głową, skupiając się uważnie na jego słowach. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, drzwi od sali zaskrzypiały, a w nich pojawił się wysoki blondyn z fioletowymi końcówkami włosów, z podkrążonymi oczami i z zawadiackim uśmiechem na twarzy.
Xavier.
– Och, to właśnie o-
– Jakiś przechodzień widział, jak skaczesz, więc instynktownie rzucił ci się na ratunek. Miałaś szczęście – powiedział, wciąż się uśmiechając, chociaż mogła dostrzec po jego oczach, że ten uśmiech był całkowicie sztuczny. Xavier nawet się nie starał. Spojrzała na zdezorientowanego Gale'a, który prawdopodobnie tak jak ona był niedoinformowany w sytuacji.
– Gale... Nie wierzę, że to mówię, ale będę potrzebował pomocy. Potrzebuję cię, Luka.
Luka...? Czy on właśnie nazwał Gale'a Luka?