Ten dzień od rana zwiastował katastrofę. Lorey wiedziała to już w momencie, kiedy wylała swój ulubiony sok pomarańczowy i przypadkowo rozbiła jeden z kubków swojej mamy, z wizerunkiem wieży Eiffela, którą przywiozła po wizycie u ciotki Artelli. Zepsuła się jej ładowarka do telefonu, a dodatkowo podarła szelkę od plecaka, gdy w pośpiechu poderwała go z ziemi.
Dzień wspaniały!
Powiadają, że ,,gdy człowiek się spieszy to diabeł się cieszy", ale Lorey nie była pewna, czy jakiemukolwiek demonowi chciałoby się z nudów bawić jej tak samo nudnym życiem. Nawet diabeł zwariowałby i uciekł jak najdalej. Cóż, nie mogła w żaden sposób tego potwierdzić, ale czuła, że ten dzień nie skończy się dobrze. Zaczął się zbyt źle, by mieć dobre zakończenie i Lorey mogła być tego prawie pewna. Kości jej to podpowiadały, a skoro nigdy nie myliły się w kwestii pogody (szczególnie jej lewe kolano), to ufała im bardziej niż Wendy.
Kiedy jak ostrożny suseł weszła do szkoły, Olivier, który wraz ze swoim bliźniakiem Alexym rok temu przepisali się do ich szkoły, szedł za Lorey w podobnej pozycji, co chwilę pytając, co się dzieje, lecz dziewczyna była zbyt zajęta skupianiem się na tym, aby nikogo nie zabić po drodze, żeby myśleć nad odpowiedzią dla niego. Niczym tajny Inspektor Gadżet w swoim szarym płaszczu, Lorey postawiła kołnierz swojej flanelowej koszuli i sięgając do plecaka, wyjęła z niego dwa batoniki - jeden wręcz machinalnie podała Olivierowi, po czym kazała mu za sobą iść, czując, że obecność przyjaciela pozwoli uniknąć kolejnej wpadki.
Nie podobał się jej przebieg tego dnia, a Lorey bała się, że mogło być jeszcze gorzej. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak trafne było jej myślenie. Niczym wierny pies w napięciu oczekiwała jakiejkolwiek wiadomości od Susan lub Xaviera. Nie było możliwości, żeby wydarzenia ostatnich dni przeszły echem bez żadnej reakcji. Szczególnie jej rozmowa z Xavierem poprzedniego dnia na dachu. Było w jego spojrzeniu coś, co intrygowało i ciekawiło Lorey. Nie potrafiła do końca tego opisać, ale uczucia, którymi darzyła Xaviera, zostały poddane drastycznej zmianie. Ze wszystkich wrednych komentarzy, uszczypliwych uwag, wymienionych słów i drastycznych spojrzeń, to, co przykuło uwagę Lorey, to ten bystry wzrok, oczy promieniujące ciekawością i dziecięcą radością, jakby utraconego i nigdy niekończącego się dzieciństwa. Coś, co kojarzyło jej się tylko z Piotrusiem Panem.
Niestety, do rzeczywistości przywróciła ją wiadomość od Susan. A to zapowiadało kolejne kłopoty i nawet jeśli Susan się ich spodziewała, niechęć do tego wszystkiego wzrosła czterokrotnie po przeczytaniu wiadomości.
,,Opuszczony budynek przy John Kronk St, dziewiąta wieczorem."
Lorey wzięła głęboki oddech, po czym zablokowała telefon. Katastrofa. Jeszcze będzie musiała pojechać tam pewnie samochodem, bo w Detroit coś takiego jak komunikacja miejsca istniało mniej więcej tak sprawnie jak zerdzewiały zegar w wiekowym kościele.
– Co tak wzdychasz, aniołku? – spytał głos za nią, który był jej zbyt dobrze znany. Jak oparzona skoczyła do przodu, a telefon wypadł z jej ręki. Jednak nim urządzenie pocałowało lśniącą podłogę, Xavier ze zręcznością koszykarza (w końcu nim był) złapał ją i przy okazji sięgnął za Lorey, przez co zdawał się ją obejmować jednym ramieniem. Niezręczność wyskoczyła poza jej skalę, naprawdę czuła się jak piwonia w starym ogrodzie swojej babci albo rozgrzane do czerwoności ognisko, więc odsunęła się szybko i wytargała z jego rąk swój telefon. Xavier uśmiechnął się zawadiacko, unosząc ręce w obronnym geście, mruknął pod nosem coś o byciu uroczym, po czym przybliżył się do twarzy Lorey, niezrażony jej wcześniejszym zachowaniem i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Naprawdę irytowało ją to, że pomimo wszystko porażała ją jego uroda, fizycznie bardzo jej się podobał i gdyby oderwać jego wygląd od charakteru, prawdopodobnie skończyłaby jak większość młodszych dziewcząt, latając za nim jak popieprzona.
– Czyżbym cię onieśmielał? – spytał, schylając się, a z jego twarzy nie schodził uśmiech. Lorey przez chwilę spróbowała odnaleźć coś, burzącego tę dziwną estetykę na jego twarzy. Aparat z ciemnofioletowymi gumkami, dopasowany do koloru końcówek jego włosów, blizny, które o dziwo dodawały zadziorności delikatnej twarzy, ostro zarysowane kości policzkowe, kontrastujące z łagodnym i dziarskim uśmiechem. Poza siniakiem pod prawym okiem i ogromnymi cieniami pod oczami nie było w jego wyglądzie nic, czego Lorey by nie lubiła.
Doprowadzało ją to do szału, bo właśnie przez to pomimo swoich starań nie umiała między innymi opanować szybszego bicia jej serca.
– Raczej krępował. Czuję, że nie wiem, z którym Xavierem mam do czynienia – odpowiedziała w końcu, próbując brzmieć pewniej, niż sugerowałyby to jej oczy, zadzierając głowę, by móc spojrzeć mu prosto w jego jasne tęczówki.
– A jeśli ci powiem, że z każdym?
– Nie będę zdziwiona, ale pewnie bardziej skrępowana – powiedziała Lorey trochę ciszej, ale całkowicie szczerze. Coraz ciężej przychodziło jej odwrócenie wzroku od jego spojrzenia, które zdawał się być otchłanią, pożerającą jej duszę albo niekończącym się oceanem, pełnym tajemnicy i smutnego zakończenia. Patrzył na nią nieprzerwanie z ciągłym uśmiechem na twarzy, ale wciąż skrywał się za maską, której Lorey nie umiała rozpracować.
– Dlaczego non stop na mnie patrzysz? – spytała nagle Lorey, zaskakując samą siebie swoją bezpośredniością. To pytanie latało wokół jej głowy coraz częściej, ale dopiero pod wpływem jego natarczywości zdecydowała się je powiedzieć głośno.
– Nie mów, że chcesz usłyszeć moje kultowe teksty, Rey? Czyżbyś już dla mnie upadła?
– Nie chcę słyszeć tekstów. Chcę usłyszeć ciebie, Xavier.
Nagle blondyn przestał się uśmiechać. W konsternacji patrzył raz w jedno, raz w drugie oko Lorey. Ciągnięty nieznanymi mu uczuciami, trochę się do niej przybliżył, a kiedy zobaczył, że Lorey wcale się od niego nie odsuwa, nabrawszy pewności, zbliżył się jeszcze trochę, tak, że jedną ręką opierał się o niebieskie, metalowe szafki, a twarz miał ustawioną równolegle do twarzy Lorey, co z perspektywy osoby trzeciej mogło wyglądać naprawdę komicznie, bo różnica wzrostu między tą dwójką była iście komediowa.
– Nie wiem. Wciąż chce na ciebie patrzeć, nie wiem czemu – powiedział w końcu, marszcząc czoło, zaskoczony własną szczerością. Nie potrafił powiedzieć nic innego, słowa same wyskoczyły z jego ust jak niesforne kosmyki, często psujące nam idealną fryzurę. Lekko zdezorientowany Xavier próbował ułożyć te niesforne włosy, ale zanim się odezwał, zorientował się, że żadne słowa tego nie naprawią. Właściwie nie było już odwrotu od jego słów. Mógł zrobić tylko jedno. Gdyby tylko...
Wokół nich nagle rozbrzmiał dzwonek, więc jak oparzeni odsunęli się od siebie, powracając do rzeczywistości jak gracze, którym nagle zdejmie się z uszu słuchawki. Wszyscy uczniowie zaczęli masowo wychodzić z klas, rujnując ich chwilę prywatności, którą jakimś cudem zdołali zbudować w ciągu ich kilkuminutowej rozmowy. Zupełnie niespodziewanie zrobili coś, czego nie potrafili przez ostatnie kilka lat. Rozmawiali bez kłótni. Oczywiście, nie brakowało sprzeczek, ale były one niczym w porównaniu z ilością złych słów, które padły na przestrzeni lat ich znajomości. Xavier upatrywał to jako swoje małe zwycięstwo, dla Lorey było to jednak pewnym zaskoczeniem i przekroczeniem granicy, którą przecież ona sama wyznaczała przez cały ten czas.
– Rey, co się stało? Wyglądasz, jakbyś się we mnie zakochała – powiedział zawadiackim tonem Xavier, ponownie zerkając w stronę Lorey, jednak tym razem z pewną rezerwą, jakby obawiał się, że znowu powie coś nieumyślnie.
Lorey z kolei prychnęła, przewracając oczami.
– Zamknij się, Xavier. Nawet ja mam jakieś preferencje
– Auć, to zabolało – odpowiedział chłopak, łapiąc się za klatkę piersiową, wykrzywiając twarz w grymasie.
– Miało zaboleć.
Xavier już nie odpowiedział, tylko pokręcił głową, robiąc krok do przodu, by po chwili obrócić się w jej stronę, nie przerywając kroku.
– Widzimy się dzisiaj wieczorem, tak? – krzyknął, nie przestając się uśmiechać z pobłażaniem. Lorey zebrała się w sobie i odpowiedziała lekkim uśmiechem i uniesionymi brwiami.
– Podobno – krzyknęła, odwracając się na pięcie i pędząc w stronę klasy, gdyż wokół zdążył rozbrzmieć dzwonek, sygnalizujący lekcje.
Lorey próbowała uspokoić serce i oddech, ale wciąż w głowie miała obraz jego oczu, skupionych tylko na niej. Ciarki przeszły po całym jej ciele, kiedy weszła już trochę spóźniona do klasy.
Lorey, opanuj się. Przecież ty masz go zniszczyć. Zniszczyć.
Ale czy była w stanie to zrobić? Czy nic się naprawdę nie zmieniło?
* * * *
Bartz uśmiechnęła się szeroko, widząc Holly na korytarzu. Dziarskim krokiem ruszyła w jej stronę, ale dziewczyna, widząc ją, zaczęła oddalać się w przeciwnym kierunku. Ze śmiechem na ustach Bartz złapała Holly, założyła jej rękę na ramię i zaczęła prowadzić, dosyć brutalnie w kierunku klasy.
– Bartz, kocham cię, ale jestem w ostatniej klasie, to naprawdę konieczne, żebyś siłą ciągnęła mnie na te idiotyczne, bezsensowne zajęcia?
– Dbam o twoją edukację, leniwy nieuku, szacunku trochę – odpowiedziała Bartz, ciągnąć ją do ostatniej ławki. – Poza tym założyłam się z nauczycielem, że postawi mi ocenę wyższą o stopień, jeśli przypilnuje twojej frekwencji do końca roku. Ja dostanę C na semestr, a ty skończysz szkołę.
– Okej, nie obchodzą mnie twoje ambicje, ja naprawdę nienawidzę chemii, to, że tu jestem, nie oznacza, że zamierzam w jakikolwiek sposób to okazywać, będę jak mnich w trakcie medytacji, trwającej kilka lat. Moja obecność tutaj będzie mniej więcej tak odczuwalna jak deszcz na pustyni – mruknęła Holly z wrogością, wtykając nos w książkę, którą ostatnio dorwała na przecenie, kładąc nogi na ławkę.
– W umowie nie było wspomniane nic o twojej aktywności. Mam wzmiankę tylko o twojej obecności – odpowiedziała Bartz, otwierając podręcznik i wyjmując z niego pomiętą karteczkę z zapisanym adresem. Blondynka chwilę pozostawała w bezruchu, więc Holly poprawiła swoje zielone włosy, aby jej w żaden sposób nie przeszkadzały i wyciągnęła z dłoni przyjaciółki liścik.
,,Opuszczony budynek przy John Kronk St, dziewiąta wieczorem."
– To na dzisiejszą akcje? – spytała niewzruszona, targając machinalnie liścik na tak drobne kawałeczki, aby nie można było nic z tego rozczytać. Było to typowe zagranie, gdy chodziło o informacje na ich spotkania. Żadne z nich nie chciało nieproszonych osób, więc starali się ograniczać możliwości złapania ich. Oczywiście było to trudne, każdego nie mogli upilnować, ale w miarę możliwości to robili.
– Zapewne Eric już zdążył wszystko zorganizować. Musimy pójść trochę wcześniej, pewnie nie będzie nas zbyt dużo, skoro zdecydował się nawet mi posyłać liściki – powiedziała Bartz, patrząc z uwagą na tablicę przed nimi, jednak bez większego zainteresowania. Nauczyciel tłumaczył im Chiralność i izomerię optyczną, ale Bartz uznała, że skoro to koniec roku, może sobie trochę odpuścić. Dzisiejszego wieczora i tak nie miała w planach siedzieć nad książkami, a przecież nie było nikogo, kto mógłby ją do tego zmusić. Szczerze, gdyby jej rodzice ją o to poprosili, zapewne z uśmiechem by usiadła do nauki, ale skoro oni mieli w dupie swoją córkę, to ona mogła mieć w dupie wszystko inne, prawda?
Otóż nieprawda, ale nikt nie był w stanie przemówić Bartz do rozumu w tamtym momencie.
– Albo to jego sposób na zwrócenie twojej uwagi – rzuciła Holly, uśmiechając się i bawiąc w dłoni czerwonym długopisem. Bartz skrzywiła się nieznacznie, kręcąc głową.
– To nie w jego stylu. Coś się zmieniło, chyba będziemy mieć kogoś nowego w szeregach – mruknęła blondynka, opierając się o swoje dłonie i przeczesując nimi włosy, jakby w akcje poddania się i nuty desperacji.
– Co? Myślałam, że po tej szajbusce, która chce latać z bronią do każdego odpuściliście sobie rekrutacje – burknęła Holly, niechętnie przypominając sobie Susan, która niejeden raz robiła im problemy przez swoją natarczywość i porywczość. Wiele razy mówiła Xavierowi, żeby ją wywalił albo zabronił cokolwiek robić, ale on wtedy ze zmęczeniem odpowiadał, że dziewczyna za dużo wie, aby mogli ją tak po prostu wyrzucić.
Holly uznawała to za głupie wymówki. Nie miała grama empatii dla tej dziewczyny, szczególnie po tym, jak Susan wyraźnie zasugerowała, że nie obchodzi ją, czy zabije kogoś w czasie ich akcji, a to był już wystarczający powód, żeby Holly jej nie lubiła.
– Tak było. Ale to chyba nie rekrutacja, myślę, że Xavier chce mieć kogoś na oku.
– Na oku? Xavier? – Holly była wyraźnie zaskoczona, ponieważ w jej wspomnieniach Xavier zawsze był zdystansowany od reszty i wręcz zimno podchodził do relacji innej niż przyjaźń jego, Bartz i Erica, których znał najdłużej. Mało kiedy pozwalał komuś wejść na sferę bliskich przyjaciół, nie mówiąc o ,,pilnowaniu" kogoś. Holly dobrze o tym wiedziała, bo przez jakiś czas sama się w nim podkochiwała.
– Tego jeszcze nie wiem. Może to jakaś dziewczyna?
– Ciężko powiedzieć, to w końcu Xavier. Z nim naprawdę nigdy nic nie wiadomo.
Bartz pokiwała w zastanowieniu głową.
– Pozostaje nam tylko czekać do wieczora.
– O dziwo nie mogę się tego doczekać. Bardziej mnie ciekawi Xavier niż to, co będziemy robić!
* * * *
– Lorey, obudź się! – krzyknęła Wendy, uderzając przyjaciółkę w ramie z całą siłą, jaką dysponowała. Lorey poderwała się do góry, prawie spadając z krzesła, syknęła z bólu, pocierając obolałe miejsce i patrząc z mordem w oczach na Wendy. Wyglądała mniej więcej jak zły szczeniak, który ma zamiar ugryźć wściekle powód swojej złości, nawet jeśli nie ma tyle siły. Dziewczyna uśmiechnęła się zwycięsko, po czym bezceremonialnie wskazała na tablicę przed Lorey. Fizyka należała do tego typu przedmiotów, których dziewczyna nienawidziła całym sercem i mogłaby na nie splunąć z pełną satysfakcją, bo uznawała je za całkowicie jej niepotrzebne i gdyby nie to, że musiała je zdać, żeby przejść z klasy do klasy, prawdopodobnie nie pojawiłaby się na tych lekcjach do końca swojej edukacji, ale że sprawa wyglądała jak wyglądała, Lorey nie miała zbyt wiele wyjść z tej sytuacji i musiała cierpieć. Znaczy, przez większość lekcji spała, ale gdy już musiała słuchać nauczyciela, zazwyczaj robiła to z wielce cierpiętniczą miną, jakby była średniowiecznym skazańcem albo kobietą oskarżoną o bycie czarownicą, przeżywającą największe możliwe tortury.
– Za co to było? – syknęła ze złością, ciskając kolejne, mentalne, ale bardzo wyraźne w jej głowie pioruny w swoją przyjaciółkę.
- Chrapałaś - odpowiedziała jej z satysfakcją Wendy, ponownie wracając wzrokiem do tablicy i robiąc notatki, których Lorey nie posiadała w swoim zeszycie. Oczywiście.
Na szczęście Wendy, pomimo swojej naturalnej złośliwości, nigdy nie odmówiła jej pomocy, gdy dziewczyna była biedna w swoich notatkach i wysyłała jej wszystko, co było potrzebne do zdania tego przeklętego w swoim byciu przedmiotu.
Lorey wzięła głęboki oddech, by na nowo, niestety, spróbować skupić się na słowach już zdecydowanie zbyt starego według niej nauczyciela, jednak ten mówił tak ślamazarnym i dziwnym, nudnym tonem, że dziewczyna wręcz nie mogła powstrzymać swoich odruchowo, opadających powiek. Nim zadzwonił dzwonek na przerwę, Lorey zdążyła usnąć jeszcze dwa razy, mażąc sobie twarz niebieskim długopisem.
Po lekcjach szybkim krokiem poszła do domu, żegnając się z Wendy w ekspresowym tempie, aby móc się tam ogarnąć. Juliette jeszcze nie wróciła ze szpitala, ale Lorey, w swojej podróży z korytarza do pokoju, zahaczając o kuchnię, by coś zjeść, zauważyła na lodówce powieszoną różową karteczkę, sygnalizującą, że jej mama jest na nocnej zmianie.
Lorey uśmiechnęła się do siebie z ulgą, zdając sobie sprawę, że nie będzie musiała niczego wyjaśniać Juliette, bo ostatnią rzeczą, o której marzyła dzisiejszego dnia było wplątywanie swojej mamy we własne problemy. Sama ma ich już całkiem sporo. Lorey chciała pozwolić jej na chwilę tego ograniczonego szczęścia. Bo we wszechświecie było go bardzo bało, więc wszyscy musimy się nim dzielić, w przeciwieństwie do tragedii, której jest nadmiar. Może to dlatego nasze życia skupiając się na tych namiastkach radości, których czasem nie doceniamy i ton tragedii, które musimy pokonywać każdego dnia?
Pewnie również dlatego powinniśmy ludziom pozwalać się cieszyć. Świat jest na tyle przepełniony smutkiem, że ludzie upatrują satysfakcję w zasmucaniu innych. A przecież możemy wspólnie próbować zamiast tego dostrzegać szczątki własnej radości w szczęściu innych. Dlaczego w czyjejś dumie z wygranego pierwszego miejsca upatruje się przechwalanie się i egoizm, a w szczęściu ze zdanego egzaminu pojawiają się słowa dezaprobaty, bo ,,wynik był za mały"? Jesteśmy małymi mrówkami w wielkim wszechświecie, a czasem największym problem niektórych z nas jest, że ktoś na drugim końcu świata kocha dziewczynkę albo chłopca, który nam się nie podoba.
Prawdę mówiąc mało kogo na tym wielkim świecie obchodzi nasza nienawiść. Nie zmienimy świata przez to, że wygłosimy grubiańsko nasze przekonania, nie uratujesz planety, krzycząc, że ktoś jest obrzydliwy, bo lubi dziewczynki albo chłopców. Zanim zaczniesz zmieniać świat i innych, najpierw spróbuj zmienić siebie. Zanim spojrzysz do czyjegoś lustra, sprawdź, czy twoje własne nie jest brudne i ograniczone.
Lorey wchodząc do pokoju, nie myślała za bardzo o tym, co faktycznie może ją czekać, bardziej zdenerwowana osobami, z którymi będzie musiała tego wieczora rozmawiać. Przebrała się w coś bardziej nadającego się do ludzi, do których miałam iść, rozpuściła włosy, które sięgały jej łopatek i zapakowała najpotrzebniejsze rzeczy do szkolnego, czarnego plecaka. Kiedy spojrzała w lustro tuż obok drzwi, poczuła to samo ukłucie strachu, co ostatnio. Co tym razem mieli w planach zdobyć? Kogo oszukać? Okraść? Kogo napaść?
Pytania, które prześladowały ją na okrągło i przelatywały przez jej głowę nieustannie męczyły ją niczym ból głowy, dostatecznie silny, by cię dekoncentrować, ale za słaby, by unieszkodliwić. Jak trucizna, działająca najpierw na osłabienie twoich mięśni.
Lorey wiedziała, że sklepik dziadzia nie będzie zagrożony, co było niewątpliwie dobrą wiadomością, ale jaką mogła mieć pewność, że nie każą jej zrobić czegoś okropnego? Tak na dobrą sprawę nie miała żadnej. Obrabowanie sklepiku było dla niej zadaniem prawie niewykonalnym, jak więc miała sobie poradzić, jeśli będą chcieli kogoś okraść bardziej bezpośrednio? Albo jeśli każą jej kogoś pobić?
Dlatego to wszystko zdawało się być coraz cięższe do znoszenia, a przecież nawet dobrze się nie zaczęło, Lorey jeszcze nawet nie poznała tego całego życia, jeszcze nie zdążyła go polubić lub znienawidzić.
Wychodząc z domu, wrzuciła klucze do doniczki, po czym jak gdyby nigdy nic zaczęła iść w kierunku wysłanego wcześniej adresu. Klnąc pod nosem na brak komunikacji miejskiej w Detroit, a co się z tym wiązało - również w Dearborn, maszerowała z rękami w kieszeni bluzy, próbując rozplątać słuchawki, nie wyciągając stamtąd dłoni. Po kilku minutach marszu zorientowała się, że śledził ją jakiś kompletnie nieznany jej samochód. Lorey nie wiedziała, jak się zachować, serce poderwało jej się do gardła, oddech uwiązł w tym samym miejscu, a żołądek zwinął się w supeł. Ciało opanował dreszcze, związane z narastającym strachem. Targały nią emocje różnego kalibru, rzucały w każdą możliwą stronę i sprawiały, że Lorey bała się jeszcze bardziej. Bo co miała sobie myśleć w tej sytuacji? Była pewna, że znowu ją podejrzewają, nie było innej opcji, mieli się jej zapewne pozbyć, nim nabałagani jeszcze bardziej. Tak musiało być, zapewne rozpracowali ją, gdy tylko pojawiła się na ich spotkaniu, to dlatego Susan była taka wredna i zimna w wiadomościach i pewnie również dlatego Xavier tak często z nią rozmawiał. To oczywiste, musiał zdobyć dowody na jej kłamstwo.
Kiedy czarny jeep zbliżał się coraz szybciej, Lorey pokonywała wszystkie odruchy, żeby tylko nie rzucić się biegiem. Wiedziała, że ucieczka w tej sytuacji to jak walka z wiatrakami. Nie miała żadnego sensu i była skazana na niepowodzenie. Dziewczyna wzięła głęboki oddech, gotowa na ostateczne starcie z wrogiem, jakby czekając na ich ostateczny cios. Zamknęła oczy i zatrzymała się w miejscu, biorąc swój pewnie ostatni, głęboki wdech.
Kiedy samochód był tuż obok, przyciemniana szyba odchyliła się, a ze środka wyleciała rockowa muzyka, otaczając Lorey znajomą nutą spokoju. Czarnowłosy chłopak o azjatyckiej urodzie patrzył na nią z uniesionymi brwiami.
Tyler?