Każdego ranka przeżywamy swoje własne osobiste piekła, nieba i smak ambrozji zmieszanej z trucizną. Lorey dotknęła tego przysłowiowego Piekła i nie sparzyła swojej dłoni. Nawet raz.
Może właśnie dlatego wciąż nie miała w sobie ani grama strachu. Może to właśnie zero konsekwencji nie dało je poznać smaku paniki. Niczym Herkules zdawała się rzucać wyzwanie samemu Niebu, bez cienia wątpliwości i z nieograniczoną odwagą, jak mała mrówka przy wielkim dębie. Małe serce chciało trwożyć, ściskało się gdzieś w środku i kuliło pełne zwątpienia, ale pewna nieokiełznana, ciekawska część jej duszy nakazała mu się zamknąć. Zupełnie jakby wewnątrz niej rodziło się alter ego, które jeszcze nie do końca się obudziło.
A może to po prostu była głupota? Cóż, byłaby to jedna z bardziej logicznych możliwości, w końcu tylko głupcy wbiegali w paszczę lwa, ale z drugiej strony to właśnie oni wygrywali wszystkie wojny, tak jak to właśnie ich nazywano najodważniejszymi ludźmi.
Nie wiem, która z tych rzeczy była prawdziwa. Wiem jednak, co Lorey chciała zrobić w poniedziałek po południu, ale kiedy nadszedł ten moment, odrobinę się zawahała. Może jednak nie była Herkulesem? Może była jedynie płotką, która próbowała udawać rekina w wielkim oceanie?
Lorey nie była pewna swojej postawy, jeśli stanie oko w oko z Xavierem. To jego chciała najbardziej zdemaskować, ale co, jeśli rozpozna ją w tym tłumie? Co jeśli spyta, co tu robi? Mimo wszystko nie miała drugiej takiej okazji, musiała udawać, że ją zafascynowali, kłamać, że chce być jak oni. Rozrzucić jak rybacką sieć nieprawdę, łowiąc na nią każdego po kolei, mając nadzieję, że nikt z nich nie zdoła uciec, aby mogła raz na zawsze zakończyć tę ich bezsensowną działalność. Josh nazwał ich ,,sektą" i choć Lorey nie była pewna, czy mała społeczność, stworzona przez Xaviera miała taką moc działania i manipulacji jak wszelkiego rodzaju sekty, nie wątpiła w czynniki, które naprowadziły go do wyciągnięcia takiego, a nie innego wniosku. Josh może i był małomówny, pasywny i nudny, ale o rzucanie słów na wiatr nie można było go oskarżać. Jeśli coś mówił, musiał mieć jakieś powody, choćby błahe. W tym momencie Lorey potrzebne były nawet takie.
* * * *
Z dnia na dzień do Czarnych Diabłów chciało dołączyć coraz więcej osób i Xavierowi się to nie podobało. Zdawał sobie sprawę, że żeby pokonać Hieny, potrzebował dużej ilości sojuszników, ale nie miał zamiaru opiekować się bandą dzieciaków, często młodszych od niego, którzy traktowali ich jak zabawę i formę rozrywki albo jakiegoś bezsensownego buntu młodzieńczego.
Oni rozgrywali tu prawdziwe partie pokera, a stawkami były ludzkie życia. Nie miał tu miejsca na idiotyczne zabawianie się w opiekunkę do wybuchających hormonami co pięć minut dzieci. Nie miał życia, o którym marzył, nawet nie miał szansy o nie walczyć. Musiał dostosować się do roli, którą zdołano mu wypisać w momencie, jak widział śmierć swoich rodziców. Chęć zemsty i pragnienie tego ciągnęło się za nim od najmłodszych lat, całe swoje dotychczasowe życie przyzwyczajał do omijania prawa, rzucania się na niebezpieczeństwa niczym kot na ser, stawiania na piedestale wszystkiego, poza własnym życiem. Liczyło się tylko to, żeby zniszczyć Hieny. Policja nie mogła się w to mieszać, przynajmniej nie, póki miał tak mało dowodów do przekazania i tak dużo zarzutów na siebie. Działanie zgodnie z prawem nie miało prawa bytu, jeśli chodziło o zemstę. Wiedział, na czym stoi. Ktoś taki, jak głowa Hien, miał pod sobą najlepszych prawników, którzy gotowi byli wyciągnąć go z największego gówna, w jakie by wdepnął. Żeby powstrzymać i zniszczyć kogoś takiego jak on, Xavier nie mógł zajmować się i niańczyć młodych gniewnych.
Dlatego planował na dzisiejszym spotkaniu trochę wybuchnąć i ich postraszyć. Aktualnie w ich ,,szeregach", jeśli mógł to tak w ogóle nazwać było około czterdziestu osób, część z ich szkoły, część z towarzystwa ulicznego, a część była starymi znajomymi jego rodziców, z tej niezbyt chlubnej części znajomków. Ale Xavier nie miał zamiaru narzekać, to właśnie oni dawali mu wszelkie potrzebne informacje i jakiekolwiek szkolenia, których mógłby potrzebować. W wieku szesnastu lat mógł za darmo uczęszczać na lekcje MMA, bo Joe Coveey był tam dyrektorem, a wisiał jego ojcu przysługę. Dwie pieczenie na jednym ogniu, można by rzec. Wciąż miał jednak za mało kontaktów wśród dealerów narkotykowych, brakowało mu przemytników broni i nie wiedział nadal, jak działali płatni zabójcy. A, jak mu się zdawało, były to naprawdę przydatne informacje, jeśli chciał się choć trochę zabezpieczyć. Oczywiście to była kwestia czasu, bo z dnia na dzień tych kontaktów przybywało, ale mało kto traktował dwudziestolatka na poważnie. Większość brała go za dzieciaka, który dopiero w ten świat wchodził. Nikogo nie obchodził jego los, póki nie mówił swojego nazwiska. Wykorzystywał go niezbyt chlubnie, ale, jak próbował to sobie wytłumaczyć, bardzo szlachetnie. W dobrym celu.
Dobrym celu.
Było to przydatne i również ciekawe, chociaż teraz Xavier nie mógł porwać się na nostalgiczne przemyślenia. Zbliżał się koniec roku, więc nawet nie fatygował się, by przyjść do szkoły. Miał zapasowe klucze, więc to pierwsze spotkanie z nowymi i nie tylko mógł na spokojnie przeprowadzić wieczorem, teraz, próbując oczyścić umysł, postanowił pójść na ich strzelnicę. Wziął swoją ulubioną Barettę 92-F, pobawił się nią trochę, zbadał ponownie dobrze znaną mu fakturę broni, po czym bez zbędnych przeciągań wycelował prosto w tarczę, od której dzieliło go piętnaście metrów i nacisnął spust. Pocisk płynnie wpadł w sam środek, nie wychodząc nawet spoza linii największej liczby punktów. Xavier kilkukrotnie jeszcze wystrzelił, ani raz nie chybiając, po czym przerzucił się na rzucanie nożami. To mu szło już trochę gorzej, nie bardzo wiedział, jak rzucić srebrnym sztyletem, aby wpadł równo w wyznaczony mu cel. Ręka ześlizgiwała mu się z uchwytu i za każdym razem omijał miejscem w które celował.
Ale dzięki temu godzinnemu treningowi uspokoił umysł, choć raz mógł pomyśleć o czymś innym niż Hieny, morderca w ich szkole i jego rodzice. Xavier lubił takie momenty, bo były bardzo rzadkie, a potrzebne jeszcze bardziej.
* * * *
Eric spoglądał z nieukrywanym zmartwieniem na swojego przyjaciela, który z wyraźną frustracją próbował wbić nóż w klatkę piersiową szmacianej kukły, która służyła im za prowizoryczną tarczę. Xavier miał na głowie więcej, niż pokazywał i jego przyjacielowi nie potrzeba było słów, aby to widzieć - choć z natury wybuchowy i niestroniący od wrednych komentarzy chłopak, gdy miał jakiś problem, zwracał się do tego, co rozumiał najlepiej - wychowany na przemocy, leciał ku niej niczym ćma do zapalonej lampy albo motyl do kolorowego kwiatu.
A jednak mrok przeszłości krążył za Xavierem niczym cień, za żadne skarby nie chcący go opuścić. Eric doskonale zdawał sobie sprawę, że przez to całą ich akcja może być utrudniona. Mieli do czynienia z przeciwnikiem dużo bardziej doświadczonym i przede wszystkim - potężniejszym. Hieny były siatką przestępczą, działającą na terenie Detroit i okolic od ponad piętnastu lat, jeśli nie więcej. Eric nie dawał swoim ludziom szans na wygraną, przynajmniej, póki są w takim stanie jak ten. Wprawdzie Xavier nie chciał żadnego oficjalnego starcia, przeciwnie, stronił od tego i wręcz krytykował takie pomysły, które padały przede wszystkim z ust Szaraków, ich nowych nabytków.
Brunet wiedział również, że jego przyjaciela rozpierała wściekłość i nie mógł się mu dziwić - sam chciałby zniszczyć ludzi odpowiedzialnych za śmierć swoich rodziców, ale Xavier miał ograniczone możliwości, a przede wszystkim ograniczone środki w ludności. Miał dostęp tylko do dzieciaków, bo starsi nie zamierzali go słuchać, albo przechodzili na stronę Hien.
– Xavier, bo się jeszcze spocisz, jak będziesz tak chaotycznie machał tym nożykiem – rzucił, podchodząc do blondyna, który, dysząc ciężko, spojrzał spod byka na Erica. – No patrz dalej na mnie tym wzrokiem, a może się jeszcze przestraszę – dodał z uśmiechem, chcąc w jakiś sposób poprawić humor przyjacielowi. Po drodze złapał czarny nóż ze stolika i stanął obok niego. – Może i jesteś z nas najlepszym strzelcem, ale w walce wręcz jesteś do niczego.
Xavier naburmuszył się, ale nie odezwał. Eric miał rację - walka była jego słabą stroną, mimo że uczył się ciągle, miał wiele słabych punktów, które przeciwnik łatwo mógł wykorzystać.
– Stań tutaj – polecił brunet, wskazując kumplowi miejsce przed sobą. Ustawili się przeciwlegle do siebie, po czym Xavier przyjął pozycję obronną. Eric uśmiechnął się trochę złośliwie, ponieważ wystarczyło kilka sekund, by wybić przyjacielowi nóż z ręki i powalić na ziemię.
Xavier mruknął coś pod nosem, ale było to na tyle niezrozumiałe, że Eric nie zwrócił na to szczególnej uwagi.
– Masz złą postawę, musisz o niej pamiętać – powiedział nauczycielskim tonem, wskazując na stopy blondyna. – Nie trzymaj ich tak jakbyś miał płynąć, muszą twardo stąpać po ziemi – dodał, popychając mało delikatnie chłopaka, podnosząc z ziemi nóż, rzucając go Xavierowi. – Spróbuj mnie teraz zablokować, ale staraj się nie ruszać z miejsca. Złap równowagę.
– Dobra – odpowiedział, przygotowując się. Eric z uznaniem pokiwał głową, widząc, że jego postawa się poprawiła i tym razem ustawił ręce wyżej niż wcześniej. Przez następne dwie godziny wspólnie trenowali, poszerzając swoje zdolności. W miarę jak mijały godziny, przez głowę bruneta przewijały się kolejne myśli, dotyczące ich działań.
Pozostawało im na dobrą sprawę to co zawsze, okradanie pomniejszych baz z pieniędzy, ustalanie oszukanych przez nich ludzi i zwracanie im pieniędzy. Taka młodzieńcza wersja Robin Hooda w liczbie mnogiej.
Ale nie mogli działać tak wiecznie. Ich szef musiał zorientować się, że coś jest nie tak, że coś się dzieje. W każdej chwili mógłby ich zniszczyć i zmiażdżyć, zabić i zostawić tak jak robił to ze wszystkimi swoimi dłużnikami.
A przez to, że tego nie robił, Eric martwił się coraz bardziej. Podejrzewał, że właśnie to najbardziej trapi Xaviera i prawdopodobnie nie był to błędnie wysunięty wniosek.
Coś złego wisiało w powietrzu, wszyscy zgodnie mogli stwierdzić, że burzowe chmury dopiero się nad nimi zlatują. Na dobrą sprawę byli tylko dziećmi, chcącymi zmienić świat. A przynajmniej jedno miasto. Chcieli znaleźć odpowiedzi na pytania, które dręczyły ich niemiłosiernie, trzymanie broni zdawało się być jedynym odpowiednim w tym miejscu elementem.
Ale czy rzeczywiście tak było? Czy to była jedyna droga?
Eric nie umiał na to odpowiedzieć. Żadne z nich nie umiało. Po prostu tak było i tyle, nie mogli zawrócić, gdy zaszli już taki kawał drogi. Wóz albo przewóz, jeśli którekolwiek z nich teraz się zatrzyma, żadne nie ruszy do przodu, a zarówno on jak i Bartz zdawali sobie sprawę, że jeżeli Xavier przynajmniej nie spróbuje zmierzyć się z własnymi demonami przeszłości i mordercami jego rodziców, nie będzie mógł żyć spokojnie, że będzie go to prześladować do końca jego życia, a do tego nie mogli dopuścić. Nigdy.
* * * *
Kiedy dzwonek oznajmił koniec dziewiątej lekcji i tym samym koniec poniedziałkowych zajęć, ze ściśniętym żołądkiem Lorey ruszyła w kierunku swojej szafki, błagając w myślach o powodzenie tej jednej z wielu, ale równie istotnej misji. Nie mogła zawahać się w tak głupim momencie i to jeszcze na początku, kiedy jeszcze nic się nie zaczęło. Wszystko wewnątrz niej krzyczało, że to jest okazja, która tak szybko się nie powtórzy, że jeśli teraz się podda, nigdy nie będzie mogła ponownie zadziałać, nie wciągnie się w ten świat i nie zmieni tego, co tak usilnie pragnęła zmienić, że nikogo nie uratuje, ale z jakiegoś powodu wciąż odrobinę chciała uciec, odwrócić się w przeciwnym kierunku i puścić biegiem wzdłuż niekończących się korytarzy, jak najszybciej znaleźć się między własnymi czterema ścianami. Wizja martwych ciał, które widywali ze znajomymi w telewizjach, tych rzekomo ,,samobójczych" czynów przerażała Lorey, bowiem z tyłu głowy wciąż tkwił jej obraz i głos, który krzyczał, że jeśli cokolwiek pójdzie nie tak, jeśli się zawaha, jeśli oni się zawahają, jej życie stanie pod znakiem zapytania, a może nawet już nie obudzi się następnego dnia, nie powiem swojej mamie, jak bardzo ją kocha i nie dożyje nawet trzydziestki. A Lorey kochała życie, ciężkie, męczące, niesprawiedliwe i błahe, ale je kochała. Każdy powiew ciepłego wiatru na twarzy, zapach skoszonej trawy, każde promienie wiosennego słońca, kochała smak ukochanych dań, spaghetti, lasagne ze szpinakiem, pizzy, naleśników z nutellą, które mama często robiła, gdy była mała. Uwielbiała codziennie patrzeć na twarze obcych dla niej ludzi, widzieć ich piękne znaki życia, nawet zmęczenie, różne barwy oczu, zmarszczki w kącikach ust, gdy się do niej uśmiechali, kochała słyszeć rankiem śpiew ptaków i koty z psami, wygrzewające się w środku dnia, uwielbiała dźwięk muzyki, płynącej ze słuchawek, gdy na rolkach jechała do parku w letnie wieczory, wszystkie te małe elementy wspólnie sprawiały, że życie Lorey, choć usiane wieloma troskami, w gruncie rzeczy było czymś pięknym i z pewnością niezastąpionym, nie chciała więc go stracić.
W tym samym momencie pomyślała również o tych, którzy już je stracili, o nastolatkach z marzeniami, którzy nigdy nie mieli szansy ich spełnić, o tych ukradzionych wspomnieniach i zniszczonych planach, o snach, które miały już się nie powtórzyć i duchach, które po sobie pozostawili. Pomyślała o przyjaciołach, których utracili i rodzinach, które musiały ich odesłać do bram innego świata. Każdemu z nich odebrano jedyną rzecz, która całkowicie, bezwarunkowo należała do nas. Życie.
Lorey nie mogła więc pozwolić sobie na wątpliwości. Skoro kochała moje życie dostatecznie mocno, by móc o nie walczyć, równie dobrze mogła walczyć za cudze, jeśli było tego warte.
Z głębokim westchnieniem zarzuciła beżową, przetartą, pełną łat i kolorowych zapinek torbę na plecy, przeczesała ręką włosy i sprawdzając godzinę w telefonie, ruszyła w kierunku schodów.
Nie mogę się teraz poddać. Po prostu nie mogę.
Kiedy Lorey przeszła kilka metrów, zaskoczył ją widok chłopca, którego kojarzyła chyba z biblioteki. Jak on miał na imię? Matt?
– Lorey! Cześć! – zawołał, powodując falę stresu, wzrastającą w ciele dziewczyny.
Jak on miał na imię?
– Cześć! Ty jeszcze nie pojechałeś do domu? – spytała, skrupulatnie unikając wypowiedzenia jego imienia, uśmiechając się głupkowato. Wszystkie swoje myśli skoncentrowała na próbie przypomnienia sobie jego imienia, nawet jego wygląd był jej bardzo znajomy, bo charakterystyczny - czarne włosy, sięgające tuż nad ramiona kontrastowały z bladą cerą chłopaka, ozdobioną tylko nielicznymi plamami po trądziku, pełne usta i piwne oczy, wystające kości policzkowe, przypominające odrobinę kościotrupa. Wszystko to brzmiało trochę strasznie, ale w starciu z jego uśmiechem nie miało żadnego znaczenia. Jego uśmiech zdawał się być wręcz za mocno przepełniony radością, co od razu udzieliło się Lorey, jakby miała już nie odczuwać żadnych trosk.
– Nie, muszę jeszcze odwiedzić bibliotekę, a potem lecę na zakupy do domu, a ty? Myślałem, że lubisz szybko wracać do swoich czterech ścian? – odpowiedział, puszczając Lorey perskie oczko, od którego uśmiech sam wpłynął kolejny raz na jej twarz. Na pewno go znała, niemożliwym było zapomnieć tak charakterystyczny wygląd i sposób bycia. Nawet jego ubiór się wyróżniał, różowa bluza i całkowicie potargane, czarne spodnie były jednym wielkim kontrastem, jak cały on.
– Ach, mam jeszcze parę spraw do załatwienia, ale już się nie mogę doczekać, aż wreszcie będę w pokoju – rzuciła trochę przesadnie luźnym tonem, co ją trochę zmartwiło. A co jeśli zorientuje się, że kłamie?
– Rozumiem, ja się będę zbierał, pani Locker musi powitać swojego ulubionego Matta – odparł, poprawiając włosy i odchodząc od Lorey, uprzednio żegnając się z nią, dotykając jej ramienia. Serce dziewczyny z jakiegoś powodu zatrzepotało, a w głowie zarzuciła sobie poważnym plaskaczem w czoło.
No tak, Matt! Matt Virley!
Kręcąc głową z własnej głupoty, ruszyła przed siebie, przypominając sobie powód, dla którego szła do podziemi. Teraz albo nigdy.
* * * *
Bartz odgryzła kawałek jabłka, idąc wzdłuż korytarza. Zbliżała się pora spotkania, wypadało na niego iść, pozwolić Xavierowi krzyknąć na Szaraków, aby część uciekła w siną dal, pośmiać się z nieśmiesznych żartów, udawać, że te seksistowskie nie docierają do jej uszu. Nie raz nie dwa zdarzało jej się, że była bliska wyjęcia zapasowego, dobrze schowanego przy udzie noża, aby zaatakować któregokolwiek chłopaka, który powielał tysięczny komentarz o ,,słabej dziewczynce, która zamiast strzelać powinna im pomagać w inny sposób". Nieważne, jak bardzo próbowała się od tego obrazu odciągnąć, nieważne, że była od nich lepsza właściwie we wszystkim. Nawet Szaraki postrzegali ją tylko jako dodatkowy element, który nie powinien mieszać się w ,,męskie sprawy". Co za głupie, powierzchowne społeczeństwo, które w większości wychowuje chłopców i dziewczynki tak, jakby chciało je zmanipulować i przygotować do ról, które powinny pełnić. Dziewczynkom odbiera się samochodziki i wmawia, że mechanik to praca dla chłopców, a chłopcom odbiera się lalki wmawiając, że stylista i fryzjer to praca dla dziewczynek. Bo przecież żaden porządny facet nie lubi ubrań.
Bartz gardziła czymś takim. To przeświadczenie, że dziewczynki powinny zachowywać się kobieco, a chłopcy męsko... Ona nigdy nie umiała się dostosować. Kiedy jej koleżanki przebierały się za księżniczki Disney'a, a chłopcy za książąt, ona, Xavier i Eric byli zawsze jako trzej muszkieterowie. Ona miała największy miecz, bo chłopcy byli jedynymi osobami, które nigdy jej nie dyskryminowały. Zawsze mieli na uwadze jej zdanie, szanowali i respektowali wszystko, co uważała za godne powiedzenia, nie odpychali jej od zadań, wręcz przeciwnie, gdy któryś z nich słyszał uwagę na jej temat, zazwyczaj drugi raz Bartz tej osoby nie oczy nie widziała.
Najlepsi mężczyźni pod słońcem i gwiazdami. Pod księżycem i nad lasami. Najlepsi.
Bartz pokręciła głową, zdając sobie sprawę, że robi się zbyt sentymentalna.
Uczucia były sprawą zbyt dla niej skomplikowaną. Z jednej strony nie chciała ich czuć wcale, być kamieniem, poruszanym jedynie czasem, niczym opoka niewzruszona żadnymi falami. Bywały jednak w jej życiu dni, gdy zdawała się być sztormem. Niepohamowanym żywiołem, przepełnionym miliardem emocji i uczuć, poruszających się w niej z prędkością światła i dźwięku razem wziętych. Czasami było to tak ciężkie do przeżycia, że bolało ją serce, a łzy same spływały niekontrolowanie po policzkach i Bartz nic nie mogła z tym zrobić. Zapracowani rodzice nie umieli z nią o tym rozmawiać, kiedy była młodsza, a towarzystwo chłopaków nie napawało jej aż taką swobodą w tej sferze emocjonalnej. Dlatego zostawała ze swoimi uczuciami sama, niczym porzucony liść starego drzewa, odsunięty przez wiatr na drugi koniec świata.
Dlatego nie rozumiała i częściowo również nie chciała rozumieć tego, co odczuwała w obecności Erica. Było to inne, niż z Xavierem i choć to był jej przybrany brat i nic innego nie wyobrażała sobie czuć to Eric, choć tego sobie nie życzyła, był dla niej kimś zupełnie innym. Z jakiegoś powodu jednocześnie chciała go lubić i nienawidzić, uderzyć i pocałować, targały nią uczucia, których zwyczajnie nie rozumiała. Lubiła z nim rozmawiać i przebywać, a czasem nie mogła znieść jego obecności, bo nie odczuwała przy tym spokoju. Była poddenerwowana i zirytowana, miała ochotę ukarać siebie za bycie tak naiwną i głupią. Bo przecież on traktował ją jak najlepszą przyjaciółkę, jak mogliby być kimś więcej?
– Bartz! – zawołał Eric zza rogu, jakby nagle zmaterializował się z jej myśli. Zdezorientowana blondynka w pierwszej chwili nawet nie wiedziała, co powiedzieć. Zestresowana, przełknęła szybko kawałek jabłka i wyrzuciła ogryzek to najbliższego kosza, który zobaczyła. Mimowolnie i nieświadomie poprawiła bluzkę, która jej się podwinęła i próbując opanować myśli, przybrała obojętny wyraz twarzy.
– Co jest? – zapytała, oceniając czy jej głos brzmi stabilnie, ale Eric chyba nie zwrócił na to uwagi.
– Xavier zbiera nas na spotkanie. Ponoć piwnica jest już pełna – mruknął bez entuzjazmu.
– Ciekawe ilu z nich ucieknie po poznaniu nas bliżej.
– Oby jak najwięcej.
* * * *
Pierwszym, co dotknęło Lorey po wejściu do tego ,,tajnego" pomieszczenia, był zapach wilgoci i potu, kojarzący się z piwnicą albo starą szatnią tuż po ćwiczeniach. Tak jak mówił Josh, nikt nie pilnował wejścia, jedynie jacyś pojedynczy chłopcy co jakiś czas w tamtą stronę spoglądali, ale w większości bawili się jak na dobrej domówce i nawet nie zwracali większej uwagi na to, kto się tam znajduje. W pierwszej chwili dziewczyna pomyślała, że może to faktycznie dlatego, że nie mają nic do ukrycia, ale zaraz skarciła się za to w myślach, kiedy zobaczyła, jak obok ktoś sprzedaje, zdawać by się mogło, narkotyki, a za plecami usłyszała jakieś szepty o wyścigach.
Trudno powiedzieć, czy to przejaw głupoty czy tak jak ona, nie poznali jeszcze strachu. Z pewnością był to nieodpowiedzialny ruch.
Cała hala wyglądała właściwie niewinnie. Niczym stara piwnica, pełna szarych, bogatych w grzyb w niektórych miejscach ścian, wielkością dorównująca sali gimnastycznej, można by powiedzieć, że na oko może mieć jakieś trzydzieści metrów. Wokół, wzdłuż ścian, rozłożone były drewniane, stare stoły, które kiedyś może służyły za szkolne biurka, na których rozłożone zostały napoje, głównie piwa, względnie jakaś wódka, przekąski i różnego rodzaju fajki. Co kto lubi, przeszło przez myśl Lorey. Zastanawiała się, jakim cudem byli w stanie ukryć takie coś przed dyrekcją. Wprawdzie słyszała plotki, że Xavier dorobił sobie klucz do drzwi i organizuje coś takiego, gdy już nikogo nie było, ale wiedziała również, że przez wpływową rodzinę Xavier mógłby panoszyć się po tej szkole niczym król, a niektórzy nauczyciele byliby skłonni nawet mu się pokłonić, byle tylko nie narazić się jego rodzicom. Lorey uważała to osobiście za naprawdę głupie i niepoprawne, a przede wszystkim niesprawiedliwe. Plotki o jego czynach musiały dojść do dyrekcji, nie było nawet mowy o tym, że tego nie słyszeli, a jednak te stare grzyby za biurkiem nic z tym nie zrobili. Może liczyli na to, że jeśli Xavier za miesiąc zniknie z ich szkoły, jako absolwent, sprawa zniknie razem z nim?
Byłyby to całkowicie bezmyślne i irracjonalne nadzieje.
Kiedy Lorey przeszła kilka kroków, niepewnie spoglądając wokół siebie, ktoś dotknął jej ramienia, co poskutkowało tym, że jej serce zabiło kilkakrotnie mocniej i nagle dziewczyna zapomniała, jak się oddycha. Z miną jak najbardziej przypominającą spokój odwróciła się w kierunku osoby, która ją złapała i ze zdziwieniem odkryła, że należała do Susan - dziewczyny z drugiej klasy, która często rozmawiała z nią w bibliotece o ciekawych książkach. Wydawała się wtedy taka niewinna, w za dużych sweterkach w neutralnych kolorach, z kokiem na głowie i ze strachem otwierającą każde drzwi w tej szkole. Lorey przeżyła niemały szok, gdy ją zobaczyła - ubrana była w obcisłą, jasnozieloną bluzkę ze wzorem uśmiechniętej buźki na lewej piersi oraz w czarne spodnie z wysokim stanem, boyfriendy, przetarte po całej długości. Włosy miała rozpuszczone, choć widać było na nich ślad po gumce do włosów, a na ramieniu przewiesiła ciemnoniebieską, jeansową kurtkę. Jej niebieskie, bardzo jasne oczy skanowały Lorey z niemałym zainteresowaniem, a ta od razu pożałowała, że miała na sobie za duży, męski, czarny t-shirt i wytarte, obcisłe jeansy w tym samym kolorze. Nie wyglądała źle ani nie wyróżniała się z tłumu, ale patrząc na nią bardziej przypominała przestraszoną uczennicę, niż ,,odmienioną" dziewczynę, która zaczyna swój okres buntu.
– Pierwszy raz tutaj, Lorey? – spytała z uśmiechem, prawdopodobnie niczego nie podejrzewając. Bez słowa dziewczyna kiwnęła głową, obawiając się, że głos mógłby jej nie przekonać. Blondynka zaśmiała się dźwięcznie i wzięła ją pod ramie, prowadząc do prowizorycznego baru, zrobionego z kilku starych, popękanych i popisanych ławek, na którym znajdowały się rozwalone, papierowe kubki, puste i pełne butelki alkoholu, fajki i jakieś proszki zmieszane z chipsami, które jakiś pijany chłopak niefortunnie rozwalił. Susan wzięła jednego i bezceremonialnie wpakowała go sobie do buzi, nalała do teoretycznie czystego kubka piwo i podała Lorey, sama pijąc z gwinta, jakby nie mogąc się doczekać, aż upoi się alkoholem. Kropelka złotawego płynu popłynęła wzdłuż jej gardła i właśnie wtedy wszyscy zamilkli. Lorey obróciła się za siebie, żeby zobaczyć, co się stało.
Wtedy pierwszy raz zobaczyła go w innej wersji, niż przygłupi kapitan drużyny koszykarskiej i rozpieszczony nastolatek. Tego dnia po raz pierwszy miała okazję zobaczyć go w jego pełnej krasie, bez głupiego uśmieszku, przyklejonego stale niczym metalowa maska na jego twarzy. Wyglądał, jakby wyzwalał się ze swojej skorupy, swoim krokiem przypominał geparda, czającego się wśród puszczy na ofiarę, stalowym niczym błyszczący, naostrzony miecz wzrokiem skanował salę i każdego z osobna, jakby przeszywając swoim spojrzeniem każdego na wylot, a Lorey, bojąc się, że ją zobaczy, schowała się na sekundę za jakimś ogromnym Afroamerykaninem, którego nawet nie znała. Po kilku sekundach znów spojrzała w tamtą stronę, zauważyła w ustach Xaviera srebrny kolczyk, którego nie nosił w szkole, była nawet zaskoczona, że taki w ogóle posiada. Chłopak ubrany był w szare, podarte jeansy, czarną koszulę, którą podwinął do łokci, jasne włosy miał zaczesane do tyłu, tak że tylko pojedyncze kosmyki opadały mu na czoło i fioletowe, farbowane końcówki tylko trochę były widoczne, wystając z tyłu jego głowy, dzięki czemu eksponował swoją szczękę po całości, widać również było cienie pod oczami i liczne blizny przy uszach oraz nad prawą brwią. Lorey usłyszała westchnienia pełne zachwytu za swoimi plecami, ale skupiła wzrok na ludziach za nim. Jeden z nich to z pewnością Eric, a za nim była blondynka o niebieskich oczach...
Zaraz, zaraz...
Lorey rozszerzyła szeroko oczy ze zdziwienia, kiedy zorientowała się, że to ta sama dziewczyna, która kilka dni temu podała jej lizaka w łazience, słysząc jak przeklina Xaviera, po tym jak kolejny raz irytował ją swoimi głupimi tekstami. Wrzeszczała wtedy jak szalona, dobrze pamiętała jej rozbawienie, kiedy wyszła z kabiny i podała Lorey smakołyk, była wtedy ogromnie nią zafascynowana, teraz przemawiał przez nią głównie strach.
No to po mnie. Koniec tego dobrego, jestem doszczętnie spalona, zmiażdżona, nie mam już żadnych szans.
Mimo szumu głosów w swojej głowie, skupiła się kolejny raz na Xavierze, patrząc z uwagą na jego ruchy. Z jakiegoś powodu budził ogromny respekt wśród ludzi, znajdujących się w tej małej sali. Zapach wilgoci i stęchlizny potęgował straszną aurę, którą emanował, nikt nie ważył się nawet głośniej kaszlnąć, nie mówiąc o oddychaniu. Nawet ciało Lorey nieświadomie napięło każdy swój mięsień, jakby szykując się na atak i do ucieczki, czuła jego obecność, która niczym ognisty bicz przecinała spokój ducha, który do tej pory starała się utrzymywać.
– Dużo was się tu zebrało – powiedział, po raz pierwszy pokazując swój uśmiech, jednak był on tak cyniczny i pełny zimna, że nikt nie podzielił jego entuzjazmu, który słychać było w tonie jego głosu. – Nie wiem, czy to ze strachu, czy ciekawości, ale musicie wiedzieć jedno. Nie ważcie się powtarzać za wielu osobom, co tu widzicie lub co tu usłyszycie. Każdą twarz z obecnych tu zapamiętam bardzo dokładnie – przerwał na chwilę, rozglądając się po sali, taksując spojrzeniem każdą osobę ponownie. Lorey ukryła się jeszcze raz za nieznajomym chłopakiem, aby nie zdołał jej jeszcze zauważyć. – Jeden fałszywy ruch i nie pozwolę wam opuścić tych czterech ścian do końca życia, w momencie, w którym przekroczyliście ten próg wypisaliście sobie na czole niewidzialny symbol, który już na zawsze was spęta. Nie rzucam słów na wiatr, nigdy tego nie zrobiłem, a jeśli nie wierzycie, wasza sprawa. Ja nie odpowiadam za rzeczy, które się później dzieją. Możecie odejść, ale z zapieczętowanymi ustami - dodał, zniżając ton głosu aż do basu. Ciarki wściekłości przeszły Lorey po plecach. Nie zrobił tego dosłownie, ale on wręcz przyznał się im wszystkim, że wszystkie ,,samobójstwa" to jego sprawka.
Ten przebrzydły gnój, jak oni mogą...
Lorey wzięła głęboki oddech. Nie teraz Lorey. Skup się, ty masz ich zniszczyć od środka, to co musisz zrobić, to zniszczyć po kolei oparcie przywódcy, a potem jego samego. Nie możesz teraz zdradzić prawdziwego celu swojego przyjścia tutaj.
Dziewczyna zastanawiała się długo, jak to zrobić. Zdążyła opróżnić cały kubeczek piwa, zauważyła, że Susan zupełnie odleciała i w momencie, kiedy atmosfera powoli się rozluźniała, a zamiast Xaviera głos zabrał Eric, mówiący o tym, co zamierzają w ogóle robić, ona całowała się w kącie z jakimś niższym od niej gościem, który bezceremonialnie zaczął ją obmacywać. Lorey zmarszczyła nos w obrzydzeniu, widząc te scenę, nie znosiła tak publicznego okazywania emocji, to było dla niej wręcz obleśne. Spróbowała więc słuchać Erica, jednocześnie myśląc nad swoim własnym planem, jednak gwałtownie podniosła głowę, słysząc coś o planowanym rabunku na okoliczny sklep. To nie brzmiało ani trochę dobrze.
Właśnie wtedy to się po raz pierwszy stało.
Wtedy oczy Xaviera patrzyły chłodno i z dziwną iskrą zainteresowania prosto w jej. I wtedy po raz pierwszy Lorey poczuła, jak przez jej ciało przeszedł prąd emocji, których nie znała wcześniej.
To był jeden z kolejnych czynników, których wtedy nie rozumiała. Teraz mogłaby żałować, że ich nie rozumiała, może zdążyłaby się wycofać, nim było za późno.