– Susan, zdajesz sobie sprawę, co jest konsekwencją twoich czynów? – spytał Xavier, opierając się o biurko, kiedy Sus, jak skruszona uczennica na dywaniku u dyrektora, nawet nie umiała mu spojrzeć w oczy. Lorey czuła się jak w przedszkolu, nie zrobiła nic złego, a musiała stać w tym samym miejscu co Susan, stresując się zupełnie bez potrzeby tylko dlatego, że była tam, gdzie ona. Niemniej jednak, nerwowo zstępowała z nogi na nogę, nie unosząc wzroku znad brzegu drewnianego biurka na środku pokoiku. Zdążyła się wcześniej przyjrzeć temu pomieszczeniu. Mały, kwadratowy pokój, pomalowany na biało, z biurkiem na samym środku, w centrum, za którym znajdowały się dwa pokaźne regały, zapełnione książkami. Wraz z Susan stały na czarnym dywanie w drobne, białe wzorki, a ściany wokół ozdobione były obrazami.
– Ale nie byłam tam sama! Ja-
– Żadnych ale, Susan. Znasz zasady – przerwał jej nieugiętym tonem chłopak, unosząc władczo rękę w górę. Susan poczerwieniała na twarzy, trudno powiedzieć czy ze złości czy smutku.
– Ale-
– Nie.
– Jakie konsekwencje? – Odważyła się zapytać Lorey, patrząc z uwagą raz na Susan, raz na Xaviera.
– Wyścigi. Konsekwencją złamania zasad jest zakaz uczestniczenia w największej naszej imprezie – mruknęła Susan przez zaciśnięte zęby, ściskając ręce w pięści i nawet nie patrząc na Lorey. Usilnie patrzyła na swoje czarne, zdarte trampki, po czym gwałtownie, błagalnie jeszcze raz spojrzała na Xaviera.
– W tym roku nie wiadomo czy te wyścigi w ogóle się odbędą, nie masz czego żałować – mruknął cicho Xavier, jakby od niechcenia chciał dodać jej otuchy. Susan jednak rozszerzyła szeroko oczy, patrząc na swojego szefa, jakby powiedział coś okropnego.
– Jeśli problemem są ostatnie wydarzenia, mogę sama zorganizować takie wyścigi. Wiesz, że się na tym dobrze znam, kocham jazdę tak jak Bartz! – powiedziała piskliwym głosem, prawie zrzucając swoją maskę opanowanej, pewnej siebie dziewczyny. Ostatnimi siłami zapanowała nad sobą na tyle, żeby nie płakać.
– Bartz nie jest moralnie zdolna przejechać człowieka, gdyby stanął jej na drodze. Ty tak – odpowiedział jej Xavier, uważnie się jej przyglądając, nie okazując tym nawet cienia emocji. No, może poza irytacją, ta rozmowa chyba działała mu na nerwy. Susan za to, nagle zmieniła całkowicie swoją postawę i ni stąd ni zowąd na jej twarz wpłynął diaboliczny uśmieszek, jeden z tych, kiedy psychopata zabija pierwsze zwierze i orientuje się, że mu się to podoba.
– Uznam to za komplement – powiedziała pewnie, unosząc brodę w górę.
– To nie był komplement, tylko ostrzeżenie. Znasz nasze zasady, wiedziałaś, na co się piszesz, idąc tu. Jeśli chciałaś bezwzględnej brutalności, znalazłaś złą rodzinkę, moja droga.
Susan próbowała jeszcze jakoś zwrócić jego uwagę, przyciągnąć wzrok, aby nie dawał jej tego zakazu. Xavier jednak nie patrzył na nią. Na nieszczęście Lorey, cały swój wzrok skierował na nią.
Dlaczego patrzył w jej stronę? Był podejrzliwy? Czyżby naprawdę rozpracował ją szybciej niż sądziła? Fala dreszczy przeszła przez jej ciało, poczuła się bardzo niekomfortowo, zupełnie, jakby nagle stała naga pod wpływem jego spojrzenia. Wpatrywał się we nią jak w coś nienaturalnego, jak w niepasujący do obrazka puzzel.
Lorey nie odważyła się odezwać. Pełnym emocji spojrzeniem patrzyła w punkt za twarzą Xaviera, aby myślał, że patrzy mu w oczy, żeby nie wyglądało na to, że się go boi, chociaż musiała przyznać, że w głębi duszy była przerażona. Trudno powiedzieć, czy to był wpływ jego osoby czy tylko spojrzenia, ale naprawdę się bała.
– Wiedziałaś o tym? – spytał poważnym tonem, wciąż przewiercając ją spojrzeniem. Lorey nie wiedziała, jak zareagować.
– Ja? – spytała głupkowato, chociaż dobrze wiedziała, że o nią chodziło. Nie mogła jednak cofnąć swoich słów, a Xavier nie mógł powstrzymać przewrócenia oczami.
– Nie, mamy tu jeszcze jedną Lorey, oczywiście, że mówię do ciebie – odpowiedział niecierpliwym tonem, zakładając ręce na piersi.
– Nie wiedziałam, że chcą napaść na sklepik pana Bunnera, ale słyszałam coś o napadzie – odpowiedziała tak szczerze jak tylko umiała. Susan spojrzała na nią bykiem, ale Lorey postanowiła ją zignorować. Skoro jej ,,koleżanka" była skłonna tak ją wystawić, dlaczego miałaby teraz kłamać i ją bezpodstawnie chronić?
– Tym razem wam się upiecze, bo nie doszło do niczego. Ale jeszcze jeden taki numer, a wylatujecie na zbity pysk i wtedy już nie będziemy miło gawędzili.
Przez plecy Lorey przeszedł dreszcz, który z całych sił próbowała powstrzymywać. Coś było w tonie Xaviera, że po prostu wywierał na niej jakiś rodzaj presji. Pełna sprzecznych emocji, wyszła czym prędzej z kantorka, ciągnąc za sobą Susan.
* * * *
Gdy Lorey opuściła ten mały kantorek z milczącą o dziwo Susan obok, Xavier nareszcie mógł wypuścić głośno powietrze, jakby z ulgą wyrzucając z siebie całe napięcie. Wszystko, co do tej pory trzymało go w stresie wyleciało z niego niczym powietrze z nadmuchanego balona. Złość zmieniła się w zmieszanie i coś na miarę niesmaku, był nadal zdenerwowany, ale już nie zły.
Nie wiedząc za bardzo, co ze sobą zrobić, Xavier wyciągnął telefon z tylnej kieszeni jeansów i wybrał numer do Erica, potem do Bartz i niczym za ich starych, dobrych czasów, pojechali nad małe jezioro za miastem, gdzie Xavier mógł odpocząć.
To tu przywieźli go, kiedy jego rodzice zostali zamordowani. Przy zachodzącym słońcu, dźwiękach wody i świerszczy jego serce się uspokajało, nabierał dystansu do wszystkich wydarzeń wokół siebie. Xavier poczuł falę zażenowania i to o dziwo na siebie - czuł się jak idiota, że pokazał się Lorey z zupełnie innej strony, niż chciał. Przez to, że był wściekły wiedział, że tylko przenosząc tę złość na innych zdobędzie posłuch nie był w stanie zadziałać tak, jak powinien. Błyskotliwość i cięty język nie dawały takiego efektu masie młodych ludzi, trzymających w rękach broń. Xaviera w dużej mierze zastanawiało, skąd ją mieli, bo on sam wydawał bronie tylko swoim zaufanym ludziom i tym, którzy jeździli z nim na akcje. Reszta była tam tylko dlatego, że chciała zrobić przed innymi dobre wrażenie. Xavier zdawał sobie z tego sprawę, dlatego nie robił niż poza straszeniem ich śmiercią. To był jedyny sposób, żeby nie narobili wielu kłopotów. Dzięki temu również mogli wybrać parę osób, godnych zaufania. W ten sposób poznali Holly, Tylera, Roberta, który pomagał im ze szkoleniami z samoobrony czy nawet Joey'a, który z kolei ani nie miał znajomości, ani umiejętności, ale był dobrym przyjacielem, którego najzwyczajniej w świecie lubili za styl bycia.
– Co się stało, że chciałeś tu przyjechać? – spytała w końcu Bartz, zakładając na oczy okulary przeciwsłoneczne, półleżąc na kocu, który znaleźli na tyle jeepa Erica. Gdy Xavier długo nie odpowiadał, podniosła się do siadu i przyjrzała mu lepiej. Stał w połowie zanurzony w ciepłej wodzie, patrząc bez większego sensu na zachodzące słońce, w mokrej, białej koszulce, a w ręce trzymał paczkę w połowie już zjedzonych ciastek. Bartz spojrzała na Erica, który bezradnie wzruszył ramionami, prawdopodobnie również nie wiedząc, co to wszystko znaczyło. Oboje wiedzieli, że Xavier przyjeżdżał tu tylko, gdy coś go trapiło, ale żadne nie było w stanie powiedzieć, co się stało. - Co zrobiły te Szaraki?
– Chcieli pojechać na samowolną akcję, zrabować sklep dziadka sprzed szkoły.
Ręka Bartz zadrżała i niekontrolowanie zacisnęła się na butelce z piwem.
– Pana Bunnera? Co proszę? Rozum im odjęło?
– Przecież on jest nieszkodliwy, jedyne co robi to sprzedaje niepełnoletnim fajki – dodał Eric, marszcząc brwi, kręcąc niezrozumiale głową.
– Nakrzyczałem na nich, kazałem wracać do domów – powiedział Xavier, zupełnie jakby nie słyszał komentarzy swoich przyjaciół.
– I? – spytała Bartz, czując, że kryło się za tym coś więcej.
– I wziąłem Susan i Lorey na rozmowę.
– Susan? Ta dzikuska? – dopytał Eric, podnosząc się i siadając po turecku. Xavier pokiwał głową.
– Lorey to ta nowa z włosami jak wata cukrowa? – zapytała Bartz, na co Xavier ponownie kiwnął głową, potwierdzając ponownie. Bartz uśmiechnęła się złośliwie. – Słyszałam ostatnio, jak wyzywała cię w damskim kiblu. Ciekawe doświadczenie, krzyczała, że cię nienawidzi
– Nic nowego, mówi mi to prosto w twarz od dwóch lat – odpowiedział Xavier, odwracając się do swoich przyjaciół. Na jego twarzy malowała się niepewność i... wstyd.
– To o nią ci chodzi? O watę cukrową?
– Nie. Znaczy, nie wiem. Może?
– O Boże, Xavi się zakochał, nie wierzę!
– Głupia jesteś, nie zakochałem się – mruknął zdenerwowany chłopak, mimowolnie odwracając wzrok.
– A te oczy to co, same tak odlatują z orbit? Nie wierzę, że spośród każdej laski, którą miałeś, zakochałeś się w tej, która cię nienawidzi. Gorzej nie mogłeś trafić!
– Mogłem być tobą – odpowiedział Xavier, uśmiechając się złośliwie, podchodząc do Bartz i łapiąc ją, wrzucając do wody, nim ta w ogóle zorientowała się, co się dzieje. Zdenerwowana ze śmiechem ochlapała blondyna, a po jakimś czasie całą trójka spędzała czas w wodzie, zapominając o swoich problemach.
Do czasu.
* * * *
Kilka dni po tym spotkaniu Lorey nadal nie mogła się pozbierać. Myślami ciągle uciekała do jasnego niczym niebo wczesnym rankiem spojrzenia Xaviera, które przeszywało jej duszę na wskroś, cięło niczym katana, perfekcyjnie i płynnie, Lorey wciąż błądziła myślami w kierunku strachu, który zrodził się w jej sercu i niezrozumiałej ekscytacji, której za nic nie mogła powstrzymać. Emocje skrajnie przeciwne przytłaczały ją i napełniały jednocześnie fascynacją. Była przerażona swoim zachowaniem. Cholernie przerażona i ten strach blokował Lorey logiczne myślenie. To wszystko kumulowało się w jej umyśle w tak masowej ilości, że, zdawać by się mogło, jej głowa zaraz eksploduje. Na szczęście nic takiego się nie stało, a ściany w pokoju nie zostały ozdobione żadnym elementem mózgu.
A jednak Lorey musiała choć na chwilę przestać o tym myśleć i skupić się na nauce do testu z biologii. Nie mogła go zawalić. A już szczególnie nie przez kogoś takiego jak Xavier King. Poza nim miała takie zobowiązania jak szkoła i choć nie uczyła się wybitnie, wiedziała, że musi przysiąść do tego wszystkiego, a anatomia człowieka mogłaby się jej kiedyś przydać. W jakichś ekstremalnych przypadkach może przyda się wiedza, ile kości ma człowiek w swoim ciele. A przynajmniej taką Lorey miała nadzieję, ucząc się tego na pamięć. Żaden Xavier King nie miał prawa przeszkodzić jej w procesie myślenia, nie, kiedy miała zamiar dostać B z tego sprawdzianu.
Kolejne dni były równie ciche i Lorey ciągle się bała, że w końcu dostanie wiadomość od Susan, która miała jej powiedzieć, gdzie się spotykają, ale odkąd znalazły się na tym samym dywaniku, dziewczyna nie odzywała się do Lorey, która miała też nawet przeczucie, że Susan ją unikała, bo do tej pory nie była w stanie zauważyć jej na korytarzach. Wendy była cholernie sceptycznie nastawiona do tego wszystkiego, bardzo martwiła się, że jeśli któregoś dnia dowiedzą się prawdy o Lorey, zrobią jej coś gorszego niż tym, którzy zginęli. Bo to było już nie tylko domysłem.
Każdy z samobójców był ofiarą morderstwa, jednocześnie każdy w jakiś sposób zdradził tę idiotyczną, aczkolwiek brutalną sektę, o ile Lorey mogła tak ich nazwać, nadal było to absurdalne.
Lorey dotknęła plecionej, wyblakłej już bransoletki swojego taty, która spoczywała na lewym nadgarstku.
I wtedy właśnie, przyszła wiadomość.
,,Spotkajmy się za dwie godziny na dachu"
Pięknie.
* * * *
Niektórzy powiadają, że miłość nas uskrzydla, przyprawia o mdłości, które wszyscy kochamy, skręca nasz żołądek i wpuszcza tam motyle nieznanego pochodzenia. Jest jak linia, która nas unosi z przepaści, film ze szczęśliwym zakończeniem lub pizza, która niespodziewanie jest na obiad.
Ale prawda jest taka, że miłość nie jest kolorowa. Fizycznie czasem nawet bolesna. Miłość trudno opisać jakimikolwiek słowami w ludzkim języku, a z drugiej strony nie ma nic prostszego. Miłość to jak szklanka ciepłej herbaty w chłodny, zimowy wieczór albo kolejna część ulubionej książki, która niespodziewanie pojawia się na rynku. Miłość nie będzie twoim ideałem, po prostu wpadnie do twojego serca jak stary przyjaciel do domu swojego kumpla i pomacha ci przed nosem, przedstawiając twoją ukochaną osobę. Tak po prostu, jakby mówiła ,,dziś jest słonecznie". Miłość nie jest poetycką pieśnią, miłość jest suchym faktem, ubarwionym emocjami.
Miłość jest miłością, o którą czasem nie prosisz, która sama wybiera czas, miejsce i sytuację. Rządzi się swoimi prawami, rządzi tobą.
Eric wielokrotnie czytał o miłości. Czytał o tym uczuciu, oglądał nawet filmy ze swoją mamą. Zdawało mu się, że wie o niej tyle, ile musiał wiedzieć, ale na dobrą sprawę nie znał jej wcale. Miłość w jego głowie była przeszkodą, którą tylko musiał przeskoczyć, ale nie był w stanie przewidzieć, że ona zdążyła zagnieździć się w nim na wiele lat przed tym, jak w ogóle ją poznał.
Siedząc w szkolnej ławce, wertując ,,Cierpienia młodego Wertera" na angielskim, Eric jedyne co robił, to wzdychał na głupotę głównego bohatera. W pewien sposób rozumiał jego cierpienie chęć skończenia ze swoim życiem, ale jego powód zdawał się dla niego być naprawdę błahym. Do tego czy naprawdę nikt nie był w stanie dojrzeć jego cierpienia? Ludzie wokół albo byli ślepi albo głupi, jak mogli nazywać się jego przyjaciółmi, jeśli żadne z nich nawet nie zauważało jego cierpienia? Werter musiał być niesamowitym aktorem. Z drugiej strony mama Erica często mówiła, że oddałaby za jego ojca życie, że to uczucie jest pozawymiarowe i nie jest w stanie opisać go zwykłymi słowami.
– Xavier?
– Hm? – spytał jego przyjaciel, odwracając wzrok znad telefonu, patrząc na twarz Erica, jakby dopiero się obudził.
– Czy myślisz, że można umierać dla miłości i z miłości?
Xavier jakiś czas siedział w zamyśleniu, nim zaczął odpowiadać.
– To chyba zależy od miłości, ale jeśli jet dostatecznie silna to myślę, że tak.
– Ale to bez sensu. Przecież żyjemy, żeby podobno kochać, jeśli tak łatwo się poddamy to co nam z tego wszystkiego? Poza tym-
– Gdybyś stanął przed wyborem, wskoczyć do lawy lub wepchnąć tam swoją mamę, co byś zrobił? - zapytał znienacka Xavier, nie pozwalając Ericowi dokończyć zdania.
– Nie można zadawać takich pytań!
– Oczywiście, że można. Co byś zrobił?
– Nie zabiłbym mojej mamy, nie mógłbym.
– Wskoczyłbyś więc do wulkanu?
– Nie chciałbym umierać, szukałbym innego wyjścia.
– Nie ma innych wyjść, tylko te dwa.
– Nie zabiłbym mamy – odpowiedział znowu, kręcąc głową, jakby wyrzucając z głowy tę okropną wizję.
– No widzisz? – powiedział Xavier, opierając się na dłoniach i uśmiechając szeroko. – Można umrzeć dla miłości, kochasz swoją matkę dostatecznie mocno, że mógłbyś oddać za nią życie, gdybyś stanął przed takim wyborem. W pewnych sytuacjach nie mamy kontroli nad tym, co się dzieje, jak postrzegamy świat czy uczucia, ale miłość jest po prostu miłością. Żyjesz dla niej i dla niej również umierasz, bo czujesz, że warto.
– Kiedy ty stałeś się takim znawcą? – spytał mrukliwie Eric, odwracając się w kierunku tablicy.
– Nigdy nikt nie był i nie będzie znawcą miłości. Ona rządzi się swoimi prawami, jest tak unikatowa jak twój odcisk kciuka i języka. Osobisty spis zębów.
– Ohyda, porównujesz miłość do zębów?
Xavier wzruszył ramionami.
– Ile obiektów badań tyle przykładów.
– Miłość jako eksperyment społeczny, to mi się podoba o wiele bardziej – dodał Eric, uśmiechając się szeroko.
Miłość to jeden wielki eksperyment społeczny, który każdy badany z góry przegrywa i zostaje dodany na listę ,,upadków", ale czy ktokolwiek z nas zna kogoś, kto wygrał z miłością? Chyba każdy chciałby taką osobę poznać, uścisnąć tej osobie rękę i powiedzieć, że jest wzorem miliona ludzi na całym świecie. Znaczy chyba.
* * * *
Lorey powoli przeczytała i analizowała każde słowo tej krótkiej wiadomości. Była od nieznanego numeru, ale nastolatka przypomniała sobie, że nigdy nie dawała Susan swojego numeru telefonu, bo zawsze dzwoniła z aplikacji. Wierząc, że to była ona, Lorey schowała urządzenie do tylnej kieszeni spodni i poszła razem z Wendy do sali biologicznej, w której musiała napisać ten pieprzony test. I choćby od tego zależało jej życie, nie chciała go oblać.
Po dwóch godzinach zdecydowanym krokiem i z zadowolonym uśmiechem na ustach Lorey poszła w kierunku dachu. Mimo strachu, który zaczynała odczuwać, pozytywna energia związana z dobrymi ocenami z dzisiejszego dnia za nic nie chciała jej opuścić. Tak otworzyła pewnym ruchem z impetem metalowe drzwi, prowadzące na dach.
I wtedy uśmiech automatycznie zniknął z jej twarzy, a zamiast niego pojawił się szok i niedowierzanie. I to całkowicie nieironicznie.
Bo przed twarzą Lorey stał Xavier, opierający się o barierki za nim. Nawet nie podniósł wzroku znad kostki Rubika, którą układał, ale z pewnością zobaczył, że przyszła, bo cyniczny uśmieszek od razu pojawił się na jego twarzy. Wyglądał bardzo przystojnie w tym świetle. Słońce wysoko świeciło nad jego głową, więc Lorey musiała przymrużyć powieki, żeby dobrze go dojrzeć. Miał na sobie zwykły czarno-biały t-shirt w podłużne paski i jasne jeansy z dziurami, w prawym uchu miał srebrnego kolczyka w kształcie małego nożyka, a na lewym kciuku błyszczał sygnet z jakimś nieznanym Lorey symbolem. Nogi nonszalancko skrzyżował i w innej sytuacji dziewczyna może porównałaby jego postawę do jakiegoś greckiego boga, ale przypominając sobie jego wczorajszą furię, nie wiedziała co powinna myśleć.
– Zdziwiona, że to nie twoja Susan? – spytał, wciąż na nią nie patrząc. Lorey zrobiła kilka kroków w jego kierunku. Przecież to był ten sam Xavier, którego znała już kilka lat. Poznawała ton jego głosu, ten sam, który irytował ją jak mało kogo. Nawet jeśli czuła się niekomfortowo, nie powinna mu tego okazywać.
– Ona nie jest ,,moją" Susan. Porwałabym się na określenie, że jest bardziej twoja – odpowiedziała, podchodząc jeszcze bliżej. Udawanie, że jest dla Lorey tym samym, idiotycznym kapitanem drużyny koszykarskiej, którego znała już wcześniej nie było aż tak trudne, jak się wcześniej wydawało. Gdy wyrzucała z pamięci wydarzenia ostatnich dni, była w stanie spojrzeć na niego tak samo, jak kiedyś, choć oczywistym było, że jej stosunek do niego diametralnie zmienił się od ostatniej konfrontacji z jego odmienną wersją, ale Lorey nie chciała tego dać po sobie poznać. On wcale nie musiał o tym wiedzieć, a ona nie miałam obowiązku dzielić się tą słodką informacją.
Żeby wygrać, musiała udawać, że niczego się nie boi, że nic nie jest w stanie jej powstrzymać, nawet jeśli ostatnim razem trzęsła się ze strachu, patrząc na niego. On musiał to sobie uświadomić. Lorey nie zamierzała się poddać, nieważne jak bardzo się bała.
– Cóż, jak tak się nad tym zastanowić, to logicznie rzecz ujmując tak właśnie jest – powiedział Xavier, odrywając wzrok od kolorowej kostki, w połowie ułożonej, po czym wyprostował dłonie, wygiął palce i spojrzał na Lorey, jakby chciał przewiercić w jej ciele dziurę, a jednak coś w tym spojrzeniu było inne, niż na spotkaniu tej ,,sekty". Tym razem nie było przerażające. W jego oczach tliła się ciekawość świata. Oczy tak błyszczały, jakby zobaczył same gwiazdy. Lorey nie była w stanie oderwać od niego wzroku. Mimowolnie podeszła jeszcze krok bliżej, stanęła obok i oparła się o barierki, podobnie jak on.
– Dlaczego chciałeś się tu spotkać? I dlaczego ze mną?
Ku zdziwieniu Lorey, Xavier zrobił krok w jej stronę, łapiąc się barierki po jej lewej w taki sposób, że zakleszczył ją między swoimi ramionami. Był co najmniej dziesięć, jeśli nie piętnaście centymetrów wyższy, więc musiała zadrzeć głowę, żeby spojrzeć mu w oczy. Schylił się lekko, zbliżył swoją twarz do Lorey i spojrzał jej głęboko w oczy. Był tak blisko, że dziewczyna mogła dokładnie widzieć jego blizny zdobiące twarz i przyjrzeć się jego oczom. Z daleka wydawały się jednolicie niebieskie, ale teraz mogła zobaczyć ciemne plamki losowo rozrzucone po tęczówce. Lorey miała wrażenie, że był w stanie usłyszeć jej nagle bardzo szybko bijące serce, które za nic nie chciało się uspokoić, bo na jego twarzy pojawił się ponownie ten słynny, cyniczny, trochę szelmowski uśmieszek, który ukazał kawałek jego zębów, na których lśnił aparat ortodontyczny.
– Jestem ciekawy – zaczął, zniżając głos do cichego barytonu, patrząc wciąż głęboko w oczy Lorey. – Nie jesteś osobą, która zapuszczałaby się w takie środowisko. Jaki jest twój cel?
– Środowisko? To twoje towarzystwo nazywasz już środowiskiem? – odpowiedziała mu pytaniem, próbując zmienić temat, tak, aby Xavier się nie zorientował. Chłopak w odpowiedzi uśmiechnął się trochę szerzej, można by nawet rzec, że prawie życzliwie.
– Nie sądziłem, że w kilkunastoosobowej grupie zwrócisz uwagę tylko na mnie – odpowiedział, ciągle się szczerząc. – Ale spytam jeszcze raz, jaki jest twój cel, Lorey?
– Nie znasz mnie, Xavier. Skąd wiesz, czy nie jestem osobą, która zapuściłaby się w takie towarzystwo. Może właśnie to jest moim celem – powiedziała Lorey, starając się brzmieć jak najbardziej pewnie, nie spuszczając z niego wzroku. O dziwo kłamanie nie przyszło jej tak ciężko, jak się tego spodziewała, czuła przez chwilę nawet jakby mówiła prawdę.
– Och, sądzę, że znam cię lepiej, niż myślisz – wyszeptał, lekko mrużąc oczy.
– Możemy się o tym jeszcze przekonać – odparła Lorey, lekko wbijając plecy w metalowe barierki, starając się stworzyć jakikolwiek dystans między nimi. Chociaż jej stosunek do niego się zmienił przez ostatnie wydarzenia, w żaden sposób nie zmieniły się uczucia, którymi go darzyła i wciąż był dla niej tylko irytującym chłopakiem ze starszej klasy, za którym z, oczywiście, wiadomych przyczyn szalała większa część dziewcząt. Nawet Lorey musiała jednak przyznać, że był przystojny i czarujący, ale czy coś w tej główce poza tymi dwoma cechami było? Cóż, z tym już mogłaby mieć trudności. Xavier nie był tak wielkim dupkiem i idiotą, za jakiego go miała, musiał mieć trochę oleju w głowie, skoro był w stanie w pewien sposób utrzymać tę zgraje dzieciaków w szachu, nie dopuścić do samowolki albo głupich wyskoków, jak w przypadku Susan. Ale skoro umiał to robić, Lorey zastanawiała się, jak w ogóle wygląda jego udział w tym wszystkim, co oni robią, jak działają?
Xavier chyba zauważył jej postawę, która nagle się zmieniła, bo w sekundę odsunął się od Lorey i z tym samym uśmiechem na ustach, jakby z przyklejoną maską, zaczął kierować się w stronę wyjścia.
– Pamiętaj, że nic przede mną nie ukryjesz! – zawołał, schodząc już po schodach.
Och, obyś się mylił, Xavier. Naprawdę, modlę się o to, żebyś nie miał racji.