Cisza. I mrok.
Lorey obudziła się z ciężką głową, nie bardzo rozumiejąc, gdzie się znajdowała. Ostatnie, co pamiętała, to droga do Wendy, ale potem miała wrażenie, że urwał jej się film, jakby wypiła za dużo.
Powoli otworzyła oczy, rozglądając się wokół, mając nadzieję, że w końcu zobaczy, gdzie się znajdowała.
Przed sobą ujrzała szeroko uśmiechniętego chłopca. Chłopca, którego dobrze znała.
– Matt? Co ty tu robisz? Co się stało? – spytała spokojnym głosem. Matt był jej znajomym ze szkoły, z jakiegoś powodu dość bezpiecznie poczuła się na myśl, że ktoś, kogo znała, złapał ją, kiedy straciła przytomność. Tylko dlaczego właściwie ją straciła?
Chudy chłopiec, noszący tę samą, różową bluzę, dzięki której kojarzyła go najlepiej podszedł bliżej i kucnął przed Lorey. Dopiero wtedy dziewczyna zorientowała się, co właściwie się działo.
Była związana. Na bluzie Matta znajdowała się krew. A oni byli w jakimś nieokreślonym, brudnym, starym holu, przypominającym opuszczony plac budowy.
– Matt?
– Obudziłaś się, księżniczko? – zapytał, uśmiechając się jeszcze szerzej, przypominając coraz bardziej szaleńca. – Wspaniale, bo bałem się, że prześpisz całą imprezę.
– Co tu się dzieje? Rozwiąż mnie ty psycholu!
– Nie powinnaś mnie obrażać w tej sytuacji – powiedział, zbliżając swoją twarz do Lorey i łapiąc ją pod brodę, tak, żeby nie mogła uniknąć jego wzroku. – To nie jest miłe, musisz być grzeczna.
– Coś ci się pojebało w tej główce – odpyskowała dziewczyna, za co Matt uderzył ją mocno w twarz, tak że straciła równowagę i padła twarzą na ziemię, dodatkowo raniąc się przez beton. Poczuła smak własnej krwi i ze stękiem podniosła się, patrząc nienawistnie na śmiejącego się Matta, który dotknął jej twarzy i przejechał palcem wzdłuż strużka płynącej krwi. Lorey odepchnęła głowę w chwili, kiedy jego dłoń dotknęła jej skóry, ale niewiele to dało przez jej pozycję. Matt tylko zdawał się być rozbawiony, bo ponownie pochylił się nad dziewczyną i szarpnął za włosy, powodując tym niekontrolowany krzyk Lorey.
– Mówiłem ci, żebyś była grzeczną dziewczynką.
Przejmij kontrolę, przejmij kontrolę...
– Jesteś tchórzem – powiedziała Lorey, łapiąc głębszy oddech i patrząc oprawcy prosto w oczy. Zmarszczka, która pojawiła się między jego brwiami spowodowała, że dziewczyna nabrała nadziei, że lekcje samoobrony faktycznie coś dały.
– Jestem... kim?
– Tchórzem – powtórzyła, nabierając kolejny raz powietrza przez usta, smakując kolejny raz swojej krwi. – Mam przeliterować?
– Po czym wnioskujesz?
– Bo pochylasz się i bijesz związaną dziewczynę. Taki jesteś odważny to stań ze mną w równej walce – powiedziała, spluwając ślinę zmieszaną z krwią prosto na buty Matta. To był jej błąd, zamiast jedynie wytrącić go z równowagi, dodatkowo pobudziła jego agresywne działania. Chłopak z zapędu uderzył ją kolanem w brzuch tak mocno, że odebrało jej dech i zaczęła niekontrolowanie kaszleć.
– Jesteś zbyt odważna, kochanie – rzucił, patrząc, jak Lorey zwijała się na ziemi z bólu. – Nikt cię nie nauczył, kiedy dziewczynki powinny zamknąć usteczka?
– Pieprzony seksista – mruknęła w odpowiedzi, między salwami kaszlu. – Co ci takiego zrobiłam?
– Och, ty? Niewiele. Po prostu cię nie lubię – odpowiedział, wzruszając ramionami. – Za to Xavier... To już inna bajka.
– Widzę, że poza mózgiem masz też problem z oczami – odpyskowała Lorey, śmiejąc się ironicznie. – W której części przypominam ci Xaviera?!
– Jego serce – rzucił krótko Matt, uśmiechając się przerażająco. – Jesteś jego najsłabszym punkcikiem, skarbie.
– Jesteś ohydny.
– Uznam to za komplement.
– Po co ci w takim razie Xavier? Z tego co wiem, należałeś do jego grupki.
Z ust Matta wydobył się kolejny śmiech, który brzmiał histerycznie.
– Nigdy nie byłem jego przyjacielem. Tego śmiecia? W życiu bym go tak nie nazwał.
– Nie rozumiem.
– Xavier zabił mojego ojca, kochanie – powiedział Matt, pochylając się nad Lorey, która zdążyła się podnieść na łokciach i usiąść. Słysząc to, zmarszczyła brwi, niczego nie rozumiejąc. – Widzę, że o tym nie słyszałaś. Kiedy po raz pierwszy wyruszyli na swoją zbawienną akcję, napotkali ludzi Hien. Jednym z nich był mój ojciec, który zginął z ręki Xaviera. On wymierzył w niego broń i pociągnął za spust.
– A ty... W odwecie próbowałeś go wrobić w te wszystkie morderstwa? – spytała Lorey, nagle łącząc ze sobą wszystkie elementy układanki. – I groziłeś mu... Jak mogłeś zabić te wszystkie niewinne dzieci?!
– To nie były niewinne dzieci. Każdy z ich rodziców wspierał albo ojca Petera albo jego wuja. Były z nim związane.
– Ty jesteś naprawdę psycholem! To byli niewinni ludzie!
– A ty będziesz zaraz miała większe kłopoty – powiedział Matt, pochylając się nad Lorey z poczuciem wygranej.
Ogarnęła ją wściekłość.
Nieokiełznana siła sprawiła, że nie potrafiła panować nad sobą. Wszystko wokół nabrało barw czerwieni o ostrych kształtach, jakby stała się dzikim zwierzęciem, wiedzionym instynktem. Słowa Matta... Arogancja i bezczelność, z jaką mówił o swoich morderstwach doprowadziła Lorey na skraj wytrzymałości. Nagle liny, które ją krępowały zdawały się być lekkie jak piórka i wręcz z łatwością wyswobodziła z nich dłonie. Nie zwracała uwagi na krwawe ślady na nadgarstkach, liczyło się tylko to, że była wolna. I nieokiełznana.
Bez ostrzeżenia rzuciła się na Matta z zamiarem podduszenia go. Powaliła chłopaka na ziemię i usiadła na nim okrakiem, zaciskając jednocześnie dłonie na jego gardle, ściskając go z całej siły. Łzy popłynęły po jej policzkach na myśl o wszystkich zamordowanych znajomych, których widywała w szkole, którzy mieli prawdziwe, szczęśliwe życie. Życie, które Matt postanowił zakończyć przez swoją chęć zemsty.
– Giń, ty śmieciu! – krzyknęła przez łzy, drżącymi dłońmi ściskając palce jeszcze mocniej. Matt zaczął kaszleć i jednocześnie śmiać się, jakby cała ta sytuacja go bawiła. Wytrzeszczył oczy, kiedy uchodziło z niego powietrze i zdawać by się mogło, że wkrótce straci przytomność, kiedy do holu, w którym przetrzymywał Lorey wpadł ktoś nowy. Zdezorientowana dziewczyna poluźniła uścisk i spojrzała w stronę wejścia, a w tym czasie Matt zachłannie łapał powietrze naprzemiennie z kaszlem, próbując doprowadzić się do porządku.
– Żadnego z ciebie pożytku, nawet jej dobrze utrzymać nie mogłeś – odezwał się nieznany Lorey głos, należący do mężczyzny na czele grupy. Lorey przyjrzała mu się uważniej.
Nosił czarny garnitur, niedopiętą koszulę w takim samym kolorze, do tego na szyi połyskiwał mu srebrny łańcuch, sięgający piersi. Szedł pewnym krokiem, nie zatrzymując się, jakby nie obawiał się niczego w świecie. Lorey szybko zrozumiała, skąd ta pewność – tuż za nim podążał inny mężczyzna, ubrany prawie identycznie, jednak jego wzrok był skupiony, a postawa tak sztywna, że wyglądało, jakby spinał każdy możliwy mięsień swojego ciała.
Ochroniarz.
– To był w–wypadek – odpowiedział drżącym głosem Matt, tracąc cały rezon, jaki miał chwilę temu. Lorey zmarszczyła brwi.
Kim w takim razie jest...?
– Wypadek... – zaczął mężczyzna, podchodząc już całkiem do Lorey i Matta. Pochylił się nad chłopakiem i złapał go jedną ręką za włosy, podciągając do góry i przyłożył znienacka wyjętą broń do brody. – Mam pociągnąć za spust też przez wypadek?
– N–Nie...
Wzrok nieznanego mężczyzny przesunął powoli na sylwetkę Lorey, mierząc ją z góry na dół, po czym uśmiechnął się, puszczając Matta i prostując się.
– A więc to ty jesteś słynną Lorey... – powiedział, przekrzywiając głowę w lewą stronę, przygryzając wargę.
Dziewczyna mogła wreszcie przyjrzeć się jego twarzy. Nie wyglądał staro, trochę siwych włosów i zmarszczek na twarzy zdradzało wiek, ale w żaden sposób nie ujmowało mu to urody. Mocno zielone oczy kontrastowały z bladą twarzą, ostre rysy twarzy dodawały mu powagi. Odcień jego włosów przypomniał jej o własny, naturalnym kolorze, który był taki, zanim zaczęła się farbować. Zawsze zastanawiała się, dlaczego miała takie lekko rudawe włosy, skoro jej mama była blondynką, a ojciec brunetem.
– Czego ode mnie chcesz?
– Od ciebie? Wielu rzeczy, jeśli mam być szczery – powiedział z uśmiechem, pochylając się nad dziewczyną. – Pytanie tylko, czy będziesz w stanie mi to wszystko dać?
– ...Co?
Mężczyzna zaśmiał się, kręcąc głową.
– Głupia. Czy w głowach nastolatków są tylko jedne rzeczy? Mimo wszystko nawet ja się szanuję.
Lorey zmarszczyła brwi. Szanuje? Czy on właśnie ją obraził?
Nie powinna w tym momencie myśleć nad czymś tak idiotycznym.
– Powinienem się odpowiednio przywitać. Jestem Rodney Hellinger. A to moi ludzie.
– Dlaczego mi mówisz swoje nazwisko? Jesteś głupi?
– I tak nie przeżyjesz, próbowałem być uprzejmy – odpowiedział, przewracając oczami.
– I pewnie jeszcze powinnam być wdzięczna?
– Jak najbardziej.
– Niedoczekanie twoje – syknęła, powstrzymując się przed rzuceniem na mężczyznę. Skoro jeszcze jej nie zabili, oznaczało to, że musieli czegoś od niej chcieć. Powinna być w takim razie ostrożna z każdym swoich ruchem.
– Nieźle ostatnio się zajęłaś jednym z moich piesków – powiedział nagle Rodeny, uśmiechając się szerzej, niż chwilę temu. – Tak czysty strzał w głowę... Podziwiam – dodał, cmokając z przekąsem. Lorey wzięła głęboki oddech. Dawno nie wspominała tego wydarzenia i wolała tego nie robić. Wystarczająco bólu jej to zadało. – Nie interesowałaby cię praca dla mnie? Przy dobrym szkoleniu zrobiłbym z ciebie świetnego seryjnego mordercę.
– Utkaj się.
– Ach, trafiła się pyskata... Niedobrze. Wolę grzeczne dziewczynki. Na kogoś ty się podała?
– Nie twój zasrany interes.
– Och, kolejny błąd – zanucił, robiąc krok do przodu. Zanim Lorey zdążyła zareagować, mocny cios trafił ją prosto w twarz, a metalowa tekstura broni odbiła się od jej zębów, aż zaszumiało jej w głowie. Nie zarejestrowała nawet dokładnie, którą częścią broni dostała, poczuła takie zawroty głowy, że jedyne, czego teraz chciała to zasnąć i wybudzić się z tego koszmaru.
Padła na ziemię bez sił, zastanawiając się, co czekało ją dalej.
* * * *
– Uważacie, że to zadziała? – spytał gorączkowo Gale, nie mogąc opanować stresu. Fakt, że wciąż nie wiedzieli, gdzie była Lorey, doprowadzał go do szału. Stępował z nogi na nogę jak przestraszone dziecko, próbując paranoicznie uspokoić swoje ciało. Robert, który przez cały ten czas siedział obok szukającego informacji Tylera, gwałtownie podniósł się i podszedł do Gale'a, kładąc mu dłonie na ramionach i potrząsając nim.
– Opanuj się! Znajdziemy ją, a w tym czasie ty nie możesz ukazać, że masz jakąś styczność z tą dziewczyną. Zadzwoń do Trevora i każ mu połączyć cię z Rodney'em. To jedyna opcja, która pozwoli ci ochronić Lorey – powiedział ostro, patrząc Gale'owi prosto w oczy. Ten zacisnął dłonie w pięści i wziął kilka głębokich oddechów, po czym znowu spojrzał na Roberta.
– Musicie się jak najszybciej dowiedzieć, gdzie ona jest – powiedział, mrugając szybko, wciąż szukając czegoś, czego mógłby się chwycić, aby uspokoić myśli.
– Dowiemy się. Nie zostawimy jej w rękach tego psychicznego człowieka.
– Trzymaj się, mała – mruknął do siebie Gale, wyjmując telefon z kieszeni i wybierając numer Trevora. – Halo?
– Kto tu się odezwał – rozbrzmiał po drugiej stronie głos mężczyzny. Gale od razu przygryzł wargę, powstrzymując chęć zamordowania go i wykrzyczenia wszystkiego. – Po co dzwonisz? Nie masz już czasem umówionego spotkania?
– Mam – odpowiedział przez zaciśnięte zęby. – Sprawa jednak się trochę skomplikowała i potrzebuję pogadać z twoim szefem. Daj mi go do telefonu.
– Co? Robisz sobie ze mnie jaja?
– Absolutnie nie, ptasi móżdżku. Mówiłem ci ostatnio moje warunki i nie będę się powtarzać. Od dzisiaj załatwiam sprawy z twoim szefem bez żadnych pośredników. W tym takich debili jak ty.
– Słuchaj skurwielu, myślisz, że kim ty jesteś, żeby z nim prowadzić pogaduszki przez telefon?
– Jego najlepszym przemytnikiem, któremu niewiele brakuje, żeby zerwać umowę, więc lepiej panuj nad językiem.
– Nie będzie mnie pouczał byle– – Nie dane mu było jednak dokończyć swojego zdania, bo nagle wokół dało się usłyszeć echo rozmowy i dźwięk uderzenia. Gale uniósł brwi do góry, zastanawiając się nad tym, co właśnie usłyszał.
– Czy mam przyjemność rozmawiać z Galem?
Ten głos był jak podmuch zimnego powietrza w jesienny poranek, przyprawiający o ciarki na plecach. Gale wziął głęboki oddech, aby przywrócić się do porządku, ale usłyszenie Rodney'a po raz pierwszy nie było przyjemnym odczuciem. Było męczące, jakby nagle cały ciężar świata spadł na jego barki.
– Tak, to ja – powiedział w końcu sztywnym głosem, pozbawionym jakichkolwiek emocji. Przymknął oczy w nadziei, że to pomoże mu całkowicie odciąć się od wszystkiego i skupić tylko na swoim zadaniu.
– Dlaczego chciałeś się skontaktować? Myślałem, że wszystko przedyskutujemy twarzą w twarz. – Profesjonalizm w jego głosie i spokój, jaki zachowywał w pewien sposób budziły podziw Gale'a. Zdradzały go tylko stłumione krzyki w tle. Głosy, które chłopak mógłby rozpoznać w każdym momencie.
Bo należał do Lorey.
– Potrzebuje się z tobą spotkać wcześniej. Mam potem załatwienia z innymi klientami i muszę przygotować towar, więc przyjdę do was za pół godziny, chciałem cię tylko poinformować.
– Chwila. Teraz nie mogę–
– Nie mam czasu na wymówki – przerwał mu twardo Gale, czując jednak powiew strachu na plecach. – Przychodzę albo zrywam naszą umowę. Wybacz, nie mam zamiaru tracić znowu czas dla kogoś, kto próbował mnie zabić.
– Dobrze, już dobrze. Będę tam.
Gdy tylko Rodney rozłączył się i Gale mógł znowu nabrać powietrza, zamiast ulgi poczuł wściekłość.
– Hieny ją mają – powiedział od razu, nie patrząc na nikogo. Nie musiał tego robić, żeby odczytać ich emocje. Wystarczyło mu usłyszeć ciszę, która zapanowała, jakby każdy zatrzymał się w miejscu.
– O czym ty mówisz? – spytała Bartz, w połowie przestając ładować bronie. – Jak to Hieny? To nie czasem ten skurwiel Matt ją uprowadził?
– Najwyraźniej pracują razem – odparł Gale, ściskając telefon w już spoconej dłoni. – Definitywnie słyszałem jej głos. Spotkam się z Rodney'em, powinienem załatwić wam tyle czasu, żeby wystarczyło na jej odbicie. Tylko musicie ją znaleźć.
– Namierzyłem telefon Matta – odezwał się dotąd milczący Tyler, wzdychając głęboko. Nadal przeżywał zdradę kogoś, kogo uważał za przyjaciela. Ba, zastanawiał się nawet, czy nie zaprosić go na randkę! Aż wymiotować mu się chciało na myśl, że podobał mu się ktoś tak ohydny. – Idiota zapomniał go wyłączyć – dodał z krzywym uśmiechem, nie mogąc pohamować satysfakcji mimo zmartwienia.
– Wyślij mi adres – zakomenderował Robert, podnosząc się z miejsca i zaczynając się pakować. – Gale, wiem, że sobie poradzisz. Jak tylko wyjdziesz od niego, napisz do mnie cokolwiek, nawet jedną literę. Uznam to za znak.
– Jasne – odpowiedział szybko chłopak, wiążąc włosy w kucyka przy karku, po czym odwrócił się w kierunku Holly. – Ty tu zostajesz, jasne?
Dziewczyna przewróciła oczami, ale pokiwała głową.
– Ktoś musi pilnować Tylera, poza tym mimo wszystko wiem, że tylko bym was wszystkich spowalniała. Uratujcie ją. I pozostańcie żywi. Wszyscy.
– Nie martw się – odezwał się nagle głos Xaviera, zimny jak lód, który od razu ochłodził atmosferę w pomieszczeniu. – Jedyna osoba, która dzisiaj zginie, to każdy, kto śmiał dotknąć Lorey. Osobiście się tym zajmę – dodał poważnym tonem, przeładowując broń, którą włożył do kabury przy spodniach. Miał na sobie czarny podkoszulek, jeansy w tym samym kolorze i za dużą kurtkę. Włosy pozostawione były w nieładzie i przypominał bardziej zombie, niż człowieka. Nie próbował nawet zdjąć kolczyków, które wisiały na jego uszach jeszcze rankiem, kiedy był z Lorey.
– Opanuj się, tu nie chodzi o zabijanie, najważniejsza jest Lorey, rozumiesz? – powiedział Joey, podchodząc do Xaviera i próbując dotknąć jego pleców, ale chłopak odsunął się jak dziki kot i spojrzał wilkiem na pozostałych. Był w stanie agonalnym, widać to było na pierwszy rzut oka i choć wszyscy wiedzieli, jak złe to było, nie mogli go uspokoić. Eric, który stanął u jego boku przejechał wzrokiem po całym pomieszczeniu i zatrzymał się na Bartz. Tęsknota i lęk, jaka pojawiła się w nim przeraziła go samego, ale nie mógł oderwać od niej oczu. Wiedział, jak odważna i utalentowana jest. Wiedział to, a mimo wszystko czuł strach przed puszczeniem jej w tak przerażające miejsce. Aby wziąć się w garść, położył rękę na ramieniu Xaviera. Przytrzymał go mocno, aby ten nie mógł się wyrwać i spojrzał na przyjaciela, jakby widział go pierwszy raz w życiu.
– Nie bądź jak dziecko. Póki nie zapanujesz nad sobą, nie uratujesz jej. Nie wiesz nawet, ile osób tam jest. Bądź łaskaw i przestań warczeć, wszyscy tutaj chcemy pomóc jej i tobie. Nie zostawimy jej, więc daj nam szanse, a przede wszystkim słuchaj starszych, którzy w przeciwieństwie do nas znają przeciwnika.
Xavier nie odpowiedział, ale westchnął głęboko, przymykając oczy. Eric miał rację, zachował się jak dziecko i pozwolił emocjom wziąć nad nim górę. Oczywiście w żaden sposób to nie zmniejszyło jego wściekłości, ale pozwoliło zapanować nad sobą na tyle, żeby przemyślał, co właściwie chciał zrobić.
– Pojedziemy na trzy samochody – wyprzedził go Robert, przedstawiając im swój plan działania. – Jak tylko przejmiemy Lorey, któreś będzie musiało ją od razu przewieźć w bezpieczne miejsce. Nie mam pojęcia, w jakim stanie ją znajdziemy, nie będziemy mogli czekać bezczynnie, bo jeśli będzie potrzebować opieki medycznej, któreś z nas musi ją zapewnić. Reszta... Postarajcie się przeżyć.
– Tak jak mówiłem – zaczął Gale, zatrzymując się w drzwiach. – Kupię wam tyle czasu, ile będę mógł, nie obiecuje jednak, że mi się uda.
– Wiemy – rzuciła Bartz, zakładając na siebie kurtkę. – Nie szkodzi. Uważaj na siebie.
Gale wyszedł pierwszy, a kilka minut po nim cała reszta zapakowała się ostatecznie do samochodów, jadąc według informacji Tylera.
* * * *
– Czego ty tak właściwie ode mnie chcesz? – spytała Lorey zmęczonym głosem, nie mogąc otworzyć lewego oka przez opuchliznę, jakiej się nabawiła po uderzeniu. Cały czas czuła smak swojej krwi, która jak na złość ciągle znajdowała się gdzieś na jej twarzy. To wszystko męczyło ją i chciała tak naprawdę tylko zasnąć, ale wiedziała, że prędzej czy później rzeczywistość ją pochłonie ponownie, więc nie było sensu przed tym uciekać. Skoro życie planowało zgotować jej tak okrutny los, równie dobrze mogła mu po prostu na to pozwolić. Scenariusz, jaki jej ukazało przeznaczenie wyglądał początkowo na melodramat, a okazał się horrorem. Nie powinno ją to jakoś dziwić. Zawsze czuła, że jej życie to albo dramat albo komedia.
Nie spodziewała się jednak, że to wszystko może tak bardzo boleć, jak teraz bolało ją ciało, a przede wszystkim zraniona duma.
Rodney zacmokał zdegustowany, jakby miał nadzieję, że Lorey zdoła sama domyśleć się odpowiedzi.
– Opowiedzieć ci fajną historię?
– Nie?
– Nie masz wyjścia – stwierdził, pstrykając palcami i siadając na krześle, które któryś z jego ludzi przyniósł. Usiadł przed klęczącą Lorey i uśmiechnął się, składając ręce jak do modlitwy, opierając łokcie na własnych kolanach. – Nie mam za wiele czasu, bo będę musiał cię zostawić na chwilę, ale chętnie opowiem ci bajkę na dobranoc. Kiedyś, za młodu, prawie dwadzieścia lat temu poznałem pewną kobietę. Była piękna, w życiu nie dane mi było widzieć kogoś takiego. Nazywała się Hailee? Albo Allie? Coś takiego. To były czasy, kiedy dopiero stawiałem pierwsze kroki w tym biznesie–
– Chciałeś powiedzieć, w świecie kryminału? – wtrąciła Lorey, za co dostała cios w policzek, przez co niechciana łza popłynęła po jej twarzy, mieszając się z potem i krwią.
– Nie przerywa się starszym w opowieści – powiedział Rodney z uśmiechem, po czym pogłaskał dziewczynę w miejscu, w którym ją uderzył. – Wybacz, nie panuję czasami nad odruchami. Kontynuując, poznaliśmy się na imprezie i skończyliśmy w łóżku, świetna była, aż o dziwo chciałem więcej, ale potem się okazało... Eh, zawiodła mnie.
– W jakim sensie? – spytała Lorey, czując, że tego od niej oczekiwał. Uwagi.
Oczy Rodney'a rozbłysły i postawa nagle zmieniła się diametralnie, aż zdziwiona Lorey wytrzeszczyła oczy nie mogąc uwierzyć w to, jak szybko ten człowiek się zmienił. Nie minęło jednak długo, jak jego twarz ozdobił cień smutku.
– Straciłem z nią kontakt i myślałem, że postanowiła mnie porzucić, więc byłem wściekły. Któregoś dnia usłyszałem, że urodziła. Moje dziecko.
– Chciałeś... je odzyskać?
– Nie, chciałem je zabić – powiedział bez emocji, wyrzucając z siebie coś na kształt parsknięcia. – Jak śmiała urodzić moje dziecko bez mojej zgody?
– I co zrobiłeś?
– Suka była niezła. Nie zdążyłem znaleźć jej dziecka, tylko ją. Zabawne, że nie błagała o litość, tylko abym oszczędził dziecko.
– ...Zabiłeś ją? – spytała zszokowana Lorey, nie mogąc uwierzyć, jak mało empatii znajdowało się w tym człowieku. Na tę uwagę Rodney tylko wzruszył ramionami.
– Nieposłuszeństwo się każe. Taka zasada.
– A co z dzieckiem?
– Nie znalazłem go i szczerze myślałem, że umarło gdzieś porzucone na ulicy. Żyłem tak całe lata, dopóki samo nie pojawiło się przede mną – dokończył, patrząc prosto w oczy Lorey. Ta, nie bardzo rozumiejąc, cofnęła się, marszcząc brwi.
– Dlaczego tak na mnie patrzysz?
– Nie zauważyłaś, jak bardzo różnisz się od ojca i matki?
– Co? – Lorey zesztywniała, gwałtownie prostując się, jakby została uderzona. W szoku spojrzała na Rodney'a, nie potrafiąc poukładać puzzli w całość, mając nadzieję, że ten chaos nie był tak naprawdę tym, czym Rodney mówił, że był. – Nie... To nieprawda.
– Twoja data urodzenia się zgadza. Nawet mam papiery adopcyjne. Lorey, jesteś moją córką. Czyż to nie wspaniale?!
– To nieprawda... nie... Moi rodzice to Juliette i Henry, to nie... Niemożliwe.
– Może to oni cię wychowali, ale moja krew płynie w twoich żyłach.
– Nie... – Łzy popłynęły z jej oczu niczym wodospad, bo prawda zabolała ją bardziej niż wszystkie uderzenia, których doświadczyła razem wziętych. Wiadomość o tym, że nie była córką swoich rodziców była tak absurdalna, tak niemożliwa, że Lorey nie była w stanie zrobić nic innego poza płakaniem. – Kłamiesz, ty kłamiesz!
– Wierz w co chcesz, prawdy nie zmienisz – odpowiedział śpiewnie Rodney, zakładając nogę na nogę.
Świat w jednym, krótkim momencie zawalił się dla Lorey i zmienił w popiół, z którego żaden Feniks miał się nie odrodzić. Wszystko, co miało dla niej sens przestało się liczyć i pozostawiło tylko pustkę fałszywości. Lęk zrodził się w jej sercu i zapełnił wszystko, każdy najmniejszy atom i każdą komórkę. Od środka rozrywało ją poczucie załamania i właściwie nic już nie liczyło się dla Lorey.
Chaos. I pustka.
Rodney podniósł się, otrzepał z niewidzialnego kurzu i obrócił się na pięcie, zbierając do wyjścia.
– Spotkajmy się wkrótce, córeczko. Twój tata będzie potrzebował pomocy.
– Nie nazywaj mnie córką, ty potworze – wyszeptała Lorey, zalewając się łzami, a echo śmiechu Rodney'ego rozniosło się po całym holu, pozostawiając po sobie tylko głuche poczucie winy.
Ojcem Lorey... Miał być morderca rodziny Xaviera? Jej ojcem miał być taki potwór?
To nie mogła być prawda.
Rodney wraz z paroma swoimi ludźmi odjechał z piskiem opon, a do niej podszedł nagle ktoś całkiem nieznany. Był młody, może trochę starszy od niej i samo patrzenie na niego wzbudzało w Lorey niepokój. Nie była już związana, ale wiedziała, że każdy jej ruch mógłby kosztować ją życie, więc bez ruchu patrzyła na to, co nieznany mężczyzna chciał zrobić.
– Może póki szef jest zajęty trochę się zabawimy?
* * * *
– Widziałem jak Rodney odjeżdża z paroma ludźmi. Musimy się pospieszyć, nie mamy zbyt wiele czasu – powiedział Robert, odwracając się w stronę Bartz, Xaviera i Erica, siedzących na tylnych siedzeniach. – Jesteście gotowi?
– Jak nigdy przedtem – rzucił sucho Xavier, patrząc pusto w swoją broń, bez przerwy ją polerując. Bez słowa wyszedł z samochodu i razem z pozostałymi zakradł się na tyły holu, w którym przetrzymywali Lorey. Pozwolił Joey'owi pierwszemu zbadać teren, więc niecierpliwie czekał wraz z przyjaciółmi, aż mężczyzna wróci z wiadomością.
Zasapany Joey wrócił po dłuższej chwili, dysząc zapamiętale.
– Musimy się pospieszyć – powiedział na jednym wdechu, próbując zapanować nad zmęczeniem. – Jest ich niewielu, może siedmiu, ale mała Lorey... Musimy się pospieszyć!
Nie dokończył z jakiegoś powodu swojej wypowiedzi, co było bardzo podejrzane dla Xaviera. Jak cienie cała piątka przeszła wzdłuż ściany, cicho niczym mysz prześlizgując się pod otwartymi oknami. Bartz w którymś momencie odbiła od nich, mówiąc, że spróbuje działać z dystansu, gdyż tak będą mieli więcej szans. Nikt nie dyskutował z jej decyzją, bo poza Robertem czy Xavierem Bartz była po prostu najlepsza.
– Xavier, nieważne, co tam zobaczysz, zachowaj zimną krew – ostrzegł go szeptem Joey. Xavier ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na swojego wuja, nie rozumiejąc, o co mogłoby mu chodzić.
Kiedy jednak zbliżyli się na tyle, że zobaczył środek holu i mógł usłyszeć co tam się działo, coś w nim pękło.
Lorey, jego ukochana, stała przyciśnięta do betonowego filaru, pobita tak, że jedno jej oko było całkiem opuchnięte, z drugiego płynęły łzy, a krew znajdowała się tam, gdzie nie widywał jej nigdy wcześniej. Do tego jakiś obcy mężczyzna błądził rękami po całym jej ciele, trzymając ją tak, że nie mogła się ruszyć i jedyne co robiła to krzyczała z bezsilności. Wokół cała zgraja mężczyzn stała, śmiejąc się i śliniąc na ten widok. Obrzydzenie zawładnęło ciałem Xaviera i nie potrafił zapanować nad sobą. Cała kontrola, którą zbierał w sobie odkąd usłyszał o jej porwaniu zniknęła w mgnieniu oka i nawet nie zastanawiał się dwa razy, kiedy puścił się biegiem i z marszu wymierzył i strzelił w jednego z gapiów. Chciał jak najszybciej skasować oprawcę Lorey, ale nie mógł z obawy, że przypadkowo trafi swoją ukochaną. Zamiast tego zwrócił na siebie uwagę pozostałych. Za sobą usłyszał przekleństwo, padające z ust Erica, ale w żaden sposób go to nie obchodziło.
Liczyła się tylko Lorey, która wydała z siebie płaczliwy okrzyk na widok Xaviera.
– Kogo my tu mamy? – powiedział z obrzydliwym uśmiechem oprawca Lorey, puszczając ją i pozwalając jej ciału opaść bez sił na ziemię. W chwili, kiedy próbował wyjąć broń, fala strzałów wydarła mu ją z ręki i pozbawiła rezonu, a w następnej przyjaciele Xaviera bez ostrzeżenia rozpoczęli atak na pozostałych.
Xavier nie myślał o niczym, poza rzuceniem się w stronę Lorey. Czas jakby spowolnił, a ten krótki dystans pomiędzy nimi zdawał się przedłużać o całe kilometry. Nieważne jak szybko biegł, nie mógł dosięgnąć ukochanej. Z jakiegoś powodu nie zastanawiał się nad ludźmi, którzy jeszcze nie zginęli i mogli go zabić. Nie interesowało go to. Póki nie miał w ramionach Lorey, nic nie mogło być właściwe.
Nagle na jego drodze stanął Matt. Zaślepiony wściekłością próbował strzelić do Xaviera i z marnym celem wymierzał kolejne, bezskuteczne strzały, którym blondyn umykał bez żadnego problemu. Z rozpędu rzucił się na chłopaka i wydarł mu broń z dłoni, padając razem z nim na ziemię, turlając się po betonie. Zaszumiało mu w głowie od upadku i ostatnią siłą woli podniósł się, trzymając Matta najmocniej, jak tylko potrafił.
– Ty... Ty powinieneś zdechnąć! – krzyknął chłopak, wierzgając się i szarpiąc, próbując wyrwać się z coraz silniejszego uścisku Xaviera.
– Skoro tak – zaczął chłopak, siłując się z Mattem i łapiąc mocniej broń w dłoni. – To do zobaczenia w Piekle – dodał, wymierzając śmiertelny strzał w serce chłopaka. Krew, którą zaczął kaszleć, ubrudziła twarz Xaviera i odrzuciła go na bok, przez co na chwilę stracił orientację w terenie. Jak najszybciej było to możliwe, podniósł się i wytarł twarz zabrudzoną dłonią, po czym rozejrzał się wokół.
– STAĆ! – wrzasnął ten sam mężczyzna, który chwilę wcześniej napastował Lorey. Xavier dostrzegł, że właściwie wygrywali, połowa ludzi Rodney'a zginęła, a druga połowa była tuż przed obliczem śmierci. Dlaczego krzyczał?
Powód ten stał tuż przed nosem Xaviera, jednak on dostrzegł go później, niż cała reszta. Ze zmarszczonymi brwiami zobaczył, jak jego Lorey z kamienną twarzą mierzy w twarz swojemu oprawcy.
– Powiedz im, żeby puścili ich wolno – powiedziała, nawet nie próbując wytrzeć krwi, która spływała po jej czole, wzdłuż nosa, aż po same usta. – Wypuść moich przyjaciół i każ swoim ludziom odejść.
Milczenie, które sprawiało, że atmosferę w pomieszczeniu można było niemal ciąć nożem, przecinały tylko oddechy i skrzypiące westchnienia Lorey, która była bliska kolejnego omdlenia.
– Szybko! – krzyknęła znowu, robiąc krok w stronę bruneta, przykładając mu broń do czoła.
– Słyszeliście ją – odezwał się w końcu drżącym głosem.
Każdy staje się tchórzem w obliczu śmierci, nawet ci, którzy mają z nią do czynienia na co dzień.
– Ale... Co szef powie...?
– Wolisz zginąć tutaj? – przerwał mu mężczyzna, nie odwracając wzroku od Lorey, która również nie traciła rezonu.
– Wyszli?
– Tak – powiedział Joey, wystawiając głowę zza wyjścia. Słychać było tylko pisk opon i pomruk silnika, a po tym znowu zapanowała cisza.
– Zrobiłem jak kazałaś, teraz dasz mi spokój? – spytał chłopak z uniesionymi rękami, mrugając nerwowo. Pot spłynął mu po skroni, przez co Lorey uśmiechnęła się krzywo.
– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak szybko kiedyś bym to zrobiła – powiedziała, robiąc krok w tył.
– Co...
– Spłoń w Piekle, może kiedyś do ciebie dołączę – rzuciła z kamienną twarzą, bez emocji wymierzając czysty, płynny strzał prosto w głowę swojego oprawcy. Jego ciało bezwładnie opadło na ziemię, jakby uleciał z niego duch i jak marionetka zaczął dygotać i dławić się własną krwią, zanim faktycznie umarł. Lorey patrzyła na niego z tym samym, posągowym wyrazem twarzy, z którym go zabiła.
– Przynajmniej tam nie dotkniesz więcej żadnej kobiety – wyszeptała, a łza popłynęła z jej oka, jakby ostatnia dawka empatii uciekała od niej, bojąc się monstrum, które stworzyło życie.
Xavier bez słowa podbiegł do niej i złapał ją, nim sama upadła. Broń wypadła jej z ręki, a ona wypuściła powietrze, które wstrzymywała, jakby tchnienie ulgi.
– Xavier... – wyszeptała, patrząc na chłopaka z bladym uśmiechem. – Przepraszam.
– Głupia – odpowiedział chłopak, głaszcząc ją po policzku, choć przez jego własne łzy obraz jej twarzy coraz szybciej mu się zamazywał przed oczami. – Za co ty przepraszasz? To ja powinienem błagać o wybaczenie.
Lorey bez słowa pokręciła głową, wzdychając kolejny raz, po czym bezwiednie opadła w jego ramionach, tracąc przytomność.
Xavier podniósł ją i podszedł do swoich przyjaciół, ściskając ciało Lorey z czułością i smutkiem.
– To nie koniec – powiedział, spoglądając na Lorey.
– Wiemy – odezwał się Eric. – Zabierzmy ją do szpitala.
– Nie podaruje mu zranienia Rey.
– Najpierw się nią zajmijmy – rzucił Robert, klepiąc Xaviera po ramieniu. – Spisałeś się. Musimy iść, zanim tu wrócą.
Zanim jednak udało im się wspólnie wyjść do holu wpadł Trevor z dwojgiem ludzi.
– Co tu się–
Nim ktokolwiek zareagował, znienacka padł strzał, Bartz niespodziewanie krzyknęła, Xavier przytulił do siebie nieprzytomną Lorey, a cały spokój, który udało im się zdobyć, zniknął niczym spadająca gwiazda.
Akt pierwszy zakończony, ale czy było to ostateczne zakończenie? Z pewnością nie.
To był dopiero początek.
Początek ostatecznego, niszczycielskiego chaosu.
KONIEC CZĘŚCI 1
Słowem zakończenia chciałabym przede wszystkim podziękować za czytanie i wsparcie, jakie dostałam, które okazywaliście przede wszystkim na moich social mediach. Część druga ToXIc pojawi się najprawdopodobniej w 2021 roku, ponieważ wcześniej mam w planach przedstawić wam książkę, nad którą od jakiegoś czasu pracuje. Nie jestem w stanie powiedzieć dokładnej daty, dlatego stay tuned! I do zobaczenia z pewnością wkrótce!!
Zapraszam również na mojego instagrama (@niverein_) oraz Twittera (@bearmintae) gdzie na bieżąco możecie śledzić zarówno moją twórczość jak i plany!