Dźwięki T.N.T ACDC rozbrzmiewały w pokoju i niczym kościelny chórek nie chciały się zamknąć. Matka próbowała się do Bartz dodzwonić chyba tysiące razy, ale tego dnia szczególnie nie dawała jej odetchnąć.
Jak wyrzucony z gniazda ptak, blondynce chciało się płakać na myśl o swoich rodzicach. O tęsknocie, zmieszanej z nienawiścią, którą czuła nieprzerwanie od ich ostatniej kłótni. To wszystko kumulowało się w niej, zmieniając Bartz w tykającą bombę, zbierającą wszystkie stresujące sytuacje. Od rodziców, po Xaviera, przez Erica. Wszyscy, o których się martwiła, nagle stali się potencjalnymi ofiarami wybuchu.
Jakby wszyscy byli zwierzakami w zoo, które już powoli tracą rozum przez otaczające ich kraty.
– Puk, puk – odezwał się po drugiej stronie drzwi znajomy głos. Eric bez zbędnego czekania wszedł do pomieszczenia, rozglądając się wokół, jakby był tam pierwszy raz. Bartz z lekkim uśmiechem pokręciła z pobłażaniem głową, spoglądając, jak brunet wygłupia się przed nią.
– Co się stało? – zapytała w końcu, robiąc chłopakowi miejsce obok siebie na łóżku. Eric bez wahania usiadł obok, opierając swoją rękę za plecami Bartz, przez co niekontrolowanie jego twarz znalazła się dużo bliżej niej, niż się tego spodziewał. Zdezorientowany i trochę speszony, odchrząknął i odsunął się lekko, ale głupiutki uśmiech wpływał na jego twarz bez żadnego ostrzeżenia sprawiając, że sytuacja wydawała się komicznie niezręczna.
– Przyszedłem z trzema wiadomościami – powiedział w końcu, układając się w bardziej przyzwoitej pozycji.
– No to wal, na co czekasz?
– Chcesz najpierw usłyszeć dobre czy złe?
– Daj złe, lepiej zacząć od najgorszego – zdecydowała bez większego namysłu, postanawiając rzucić się na głęboką wodę.
– Twoja mama znalazła mój numer i dzwoni przynajmniej trzy razy dziennie, dzisiaj w ogóle nie przestaje dzwonić.
Ciało Bartz zareagowało szybciej, niż umysł, prostując się i sztywniejąc na sam dźwięk słowa ,,twoja mama".
Czy w ogóle mogła nazywać tę kobietę swoją matką? Nie obchodziło jej nic poza jej własną karierą. Martwiła się o pracę bardziej, niż o córkę, a podstawową wartością Bartz był dla niej fakt, że posiadała macicę i mogła wżenić się w jakąś równie bogatą rodzinę.
Ta kobieta na pewno miała prawo nazywać się jej matką? Czy jeśli ktoś cię urodzi, od razu zyskuje takie prawo? Dlaczego najpierw nie powinien na to zasłużyć? Rodzice Xaviera kochali go najmocniej na świecie, dostatecznie mocno, by oddać za niego swoje życie. Podobnie było w przypadku taty Lorey, ba, nawet ojciec Erica, który zajmuje się brudnymi interesami, robi wszystko, aby jego syn miał jak najlepiej. Ale jej matka? Co ona takiego zrobiła, żeby zasłużyć na ten tytuł?
– Bartz? Bartz! – zawołał Eric, wybudzając dziewczynę z roztargnienia. Blondynka spojrzała na niego tępym wzrokiem, po czym potrząsnęła głową, aby się ogarnąć.
– A te dobre wiadomości? – zapytała w końcu, mrugając kilkakrotnie. Eric posłał jej szeroki uśmiech.
– To ci się spodoba. Pierwsza jest taka, że Lorey wychodzi ze szpitala. – Na twarzy Bartz pojawił się wyraz niesamowitej ulgi, pomieszanej ze szczęściem. – A druga - przyjeżdżają do nas nasi najlepsi wujkowie!
– Wujkowie? – zapytała Bartz, początkowo nie rozumiejąc, o co Ericowi chodziło. – Wujko... masz na myśli Roba i Joey'a?!
– Tak! Obiecali Xavierowi, że przyjadą jak najszybciej!
– Ale czekaj. To znaczy, że będzie się działo coś niefajnego, prawda? – Zmartwienie zastąpiło każdą inną minę blondynki, na co Eric zareagował kiwnięciem głową.
– Tak, ale z takim oparciem nie wierzę, że nam się nie uda. Musi nam się udać.
– Musi – zgodziła się Bartz, łapiąc się za dłonie i nerwowo łącząc je ze sobą i rozdzielając kilkukrotnie. W przypływie emocji Eric złapał ją za nie i mocno ścisnął, po czym pochylił się nad dziewczyną tak, aby być na wysokości jej twarzy.
– Będzie dobrze, Bartz. Nie martw się na zapas – powiedział, posyłając blondynce spokojny uśmiech. Ta odpowiedziała kiwnięciem głową i westchnęła głęboko.
– Zastanawiam się, co zrobić z tą kobietą. Nie, żebym miała jakąkolwiek ochotę na pogodzenie się, ale jak tak dalej pójdzie nie przestanie wydzwaniać. Jak ją zablokuje będzie dzwonić z innego numeru, jak zmienię numer znajdzie go jeszcze szybciej. Ona mi nie da spokoju.
– A twój tata? Co on na to?
– Nie chce się z nią kłócić, co porusza mój temat zostaje przez nią zbesztany, więc się już tym zmęczył. Szczerze mu się nie dziwię. Sama mam jej dość jak tylko otworzy usta. Nigdy nie ma niczego normalnego do powiedzenia. Wiecznie się czepia, wiecznie coś jej nie pasuje. Zawsze jestem najgorszym, co ją tylko spotkało.
Eric położył dłoń na ramieniu Bartz, po czym w końcu przyciągnął ją do siebie i mocno przytulił. Aż za dobrze rozumiał zawód własnym rodzicem i doskonale rozumiał, jak musiało jej być ciężko. Nie bez powodu chciał ją wesprzeć w tych trudnościach. Przechodzenie przez taki ból było kwestią indywidualną, ale prawda była taka, że cierpienie, nawet jeśli różne, ma podobny wymiar i wiąże się z upadkiem, który każdy przeżywa tak samo mocno i niespodziewanie.
A ostatnią rzeczą, jakiej chciał Eric, było cierpienie Bartz, która zawsze starała się, aby im wszystkim było jak najlepiej. O sobie myślałam jedynie, kiedy załatwiła sprawy innych. Zasługiwała na to, aby i ją dobrze traktować.
* * * *
Po dwudziestu czterech godzinach niekończącego się dnia, Lorey nareszcie mogła wrócić do domu. Nie było dla niej lepszej wiadomości, a w jeszcze większą euforię wpadła, gdy jechały z mamą samochodem. Juliette była pewna, że Lorey cieszy wyjście ze szpitala, ale nawet nie zdawała sobie sprawy jak wielką ulgę odczuwała przez to, że przez najbliższe dwa miesiące jej mamy tu w pobliżu nie będzie. Ba, spędzi ten czas za oceanem, bezpieczna i chroniona! To najlepsza wiadomość tego dnia!
Skoro ten drań chciał dopaść Lorey, nie mogła pozwolić, by miał okazję skrzywdzić kogoś w jej otoczeniu.
Moment, kiedy zaparkowały pod domem, wysiadły niego i zaczęły ją pakować przemknął Lorey jak strzała, która niczym pocisk przecinała powietrze na wskroś, wbijając się z cichym świstem w tarczę, może zabijając jakieś mikroskopijne bakterie. Czy w ogóle można zabić mikroskopijne bakterie? Kiedy stajemy na podłodze, albo przypadkowo siadamy na krześle... nieważne.
W każdym razie, gdy mama była gotowa do wyjazdu (bo ciocia posłała po nią swojego przyjaciela... dosyć przystojnego przyjaciela o europejskim wyglądzie, bladej twarzy, czarnych włosach i ciemnych jak bezgwiezdna noc oczach, aby pomógł jej z przejazdem na lotnisko i lotem do Francji) pożegnała się z córką czulej, niż zazwyczaj, przypominając o swoim nakazie dzwonienia do niej każdego wieczora. Dopiero Blaise, bo tak miał na imię przyjaciel ciotki, musiał ją trochę ponaglić, aby oboje nie spóźnili się na samolot. Lorey pocałowała ją jeszcze raz w policzek, uśmiechnęła się lekko, obiecała na paluszek, że zrobi wszystko, o co Juliette ją prosiła, po czym obserwowała z podjazdu, jak czarne volvo odjeżdżało z jej mamą, którą zobaczy za następne dwa miesiące. Stała tam, z rękami założonymi na piersi i z łzami, cisnącymi się do oczu, póki samochód nie zniknął za horyzontem, a Lorey straciła chęć pobiegnięcia za nim, aby jeszcze raz krzyknąć swojej mamie, że ją kocha. Wyszeptała jedynie te słowa w nadziei, że jakimś cudem dotrą do jej uszu, choćby za sprawą jakiejś niewyjaśnionej energii.
Gdy Lorey szła w stronę domu, po jej ciele przeszedł dreszcz. Drzwi wejściowe były uchylone, a przecież była pewna, że je za sobą zamykała... Cóż, to były stare drzwi, równie dobrze mogły się w ogóle nie zamknąć.
Biorąc głęboki wdech, otworzyła białe drzwi z niemałym skrzypnięciem, schyliwszy głowę, spojrzała na swoje zniszczone buty, ściągnęłam je zaraz po przejściu przez próg i skierowała się do kuchni, myśląc o tym, co powinna zjeść na kolację. Może by tak zrobić spaghetti...? Resztki sosu powinny być w lodówce, a jakiś makaron na pewno będzie w szafce pod szufladą ze sztućcami. Tam mama trzymała wszelkiego rodzaju suche spożywcze rzeczy. Mąkę, cukier, makaron, zamaskowanego mężczyznę w czarnej podkoszulce, skulonego obok stołu, czasami kawę i herbatę...
Chwila moment, co?
Jak porażona prądem Lorey cofnęła się o kilka kroków, zdając sobie sprawę szybciej niż myślała, że to nie są żadne zwidy, a w jej kuchni naprawdę znajdował się jakiś zamaskowany mężczyzna. Jak tylko dostrzegł Lorey, rzucił się na nią z cichym wrzaskiem, ale na szczęście jakimś cudem udało jej się uniknąć ciosu i wbiec wgłąb kuchni. Potrąciła krzesło, przeciągając je z głośnym skrzypnięciem po podłodze, jakby ocierając widelec o metalowy garnek, robiąc to jeszcze raz z następnym, aby zablokować drogę napastnikowi. To pierwsza rzecz, której uczył Gale. Następną było wykorzystanie tych dwóch sekund czasu, by znaleźć broń, jakąkolwiek. Wzrok Lorey przyciągnął ogromny, drewniany wałek, wciśnięty pomiędzy toster i mikrofalę na wyspie kuchennej jakiś metr od niej... Musiała spróbować.
W momencie, w którym dosięgła prawą ręką wałka, napastnik przedarł się przez prowizoryczny tor przeszkód, zamierzał się na Lorey rzucić i już zamachnął się, by ją ogłuszyć, gdy w przypływie adrenaliny ona zrobiła to samo, tyle że była odrobinę szybsza, dzięki czemu pierwsza trafiła go w głowę. Z jakiegoś powodu jej cios był na tyle silny, że mężczyzna zatoczył się do tyłu, kompletnie zdezorientowany i rozkojarzony. Nie wiedziała, co we nią wstąpiło, ale zmieniła rękę z prawej na lewą i powtórzyła cios z drugiej strony, ale o wiele mocniej. Z gardła Lorey wydobył się charkot i stęk, zupełnie jakby chciała zaryczeć, ale kompletnie nad tym nie panowała, podłożyła mu nogę, gdy po raz kolejny się zachwiał, aż mężczyzna padł nieprzytomny na kafelki w kuchni. Jakimś cudem udało mu się ominąć kawałek stołu, dzięki czemu prawdopodobnie przeżył, ale szczerze mówiąc, Lorey nie miała czasu, żeby o tym myśleć. Drżącymi dłońmi wyciągnęła przed siebie wałek, jakby miał być jej pistoletem i po kilku sekundach sprawdziła, czy w ogóle oddycha. Kiedy zauważyła opadającą i unoszącą się równomiernie pierś, odetchnęła z ulgą przemieszaną z zupełnie innym rodzajem lęku, którego wcześniej nie znała. W przypływie adrenaliny jej cios był mocny i pewny, ale kiedy z niej tylko odrobinę opadła, poczuła ogromne wyrzuty sumienia i lęk. Trzymając drewniany wałek przy piersi, zlokalizowała swój telefon, wzięła go wręcz machinalnie i błyskawicznie pobiegła do wyjścia, zamykając kuchnię na klucz i wybierając numer Xaviera.
Odebrał po drugim sygnale.
– Halo? – rozbrzmiał jego głos po drugiej stronie, jednocześnie obojętny i troskliwy, jakby bał się z nią rozmawiać. Lorey wzięła głęboki oddech, zastanawiając się, jak ubrać w słowa tę wiadomość. – Rey? Rey!
– Przyjedź tu proszę, Xavier – wydusiła w końcu na jednym wdechu, tonem o wiele bardziej płaczliwym, niż by się tego spodziewała. Całe ciało wbrew jej woli drżało, ledwo utrzymywała telefon przy uchu. – Błagam, po prostu tu przyjedź. Ktoś się włamał, próbowali mnie atakować, ja...
– Będę za minutę. Nie waż się rozłączać – zagrzmiał ostrym tonem, choć Lorey wiedziała, że nie był na nią zły. Słyszała odpalający się silnik, w napięciu czekała, aż do niej przyjedzie i przez chwilkę naprawdę poczuła ulgę, jakby już miało być po wszystkim, jakby już była bezpieczna.
A potem Lorey usłyszała przytłumione głosy.
– Myślisz, że ją dopadł?
– Przecież już by z nią wyszedł.
– Może się z nią zabawia? Wiesz, kręcą go nieprzytomne. – Śmiech. Obrzydliwy śmiech, od którego zjeżyły się jej włoski na karku. Spięła całe swoje ciało, każdy pojedynczy nerw i mięsień. Chciała uciec. Chciała rzucić się biegiem, ale jej ciało jak na złość było jak przewiercone gwoźdźmi do ziemi.
– Xavier – wysyczała najciszej jak mogła, powstrzymując łzy. – Ktoś tu idzie. Chyba dwóch.
– Już prawie jestem, błagam, Rey, schowaj się! – krzyczał wręcz błagalnie. Lorey usłyszała czyjś głos po drugiej stronie, ale nie mogła się na nim skupić.
– Xavier...
Wszystko zmyło się w jedną plamę. Lorey zakręciło się w głowie, zupełnie jakby krew, która odpłynęła z jej twarzy na dźwięk słów tych mężczyzn nagle przypomniała sobie o tym, gdzie powinna być. Spróbowała zrobić krok w kierunku łazienki. Głosy stawały się wyraźniejsze, już potrafiła ich rozróżnić, z pewnością była to dwójka mężczyzn. Gdy Lorey udało się zrobić kolejny krok, świat jakby zaczął wirować. Nie czuła swoich stóp, średnio dostrzegała obraz przed sobą, półtorej metra drogi zmieniło się w kilometrowy korytarz bez końca, do którego nie mogła dotrzeć. Zrobiła kolejny krok.
Głosy ciągle przybierały na sile. Śmiali się i przekomarzali. Zastanawiali się, który będzie mógł ją zabić, gdy Szef im pozwoli. Dziewczyna nie chciała słuchać, co mówili. Rozmawiali o morderstwie. O morderstwie na niej. Chociaż sama kogoś zabiła, przed chwilą prawie po raz drugi, ogromny stres i napięcie przejęło kontrolę nad jej ciałem, gdy usłyszała ,,zabić" i ,,ta dziewczyna" w jednym zdaniu.
Dotknęła dłonią ściany, nie potrafiła jej dobrze wyczuć. Wiedziała, że o coś się opierała. To ,,coś" spadło z cichym stukotem na ziemię i roztrzaskało się. Zdjęcie, ciekawe jakie.
Lorey w myślach błagała, aby nie była to fotografia z tatą. Zrobiła kolejny krok. Już dawno powinna dotrzeć do łazienki, ale nie widziała drzwi. Nie czuła ich nawet. Tylko białe plamy.
Tata kiedyś opowiadał, jak uderzył go pewien złodziej, którego ścigał i jak przez moment widział jedynie jaskrawą ciemność, której nie sposób opisać. Lorey czuła to samo. Nie wiedziała, czemu o tym pomyślała tak zupełnie niespodziewanie.
Głosy przybrały już całkowitą siłę. Mężczyźni mówili już całkowicie swobodnie, przekomarzając się i finalnie zmierzając w kierunku rozkojarzonej dziewczyny. Całe wydarzenie trwało może kilka minut. Nim Lorey dotarła do drzwi łazienki, usłyszała ich ciężkie buty, przechodzące przez próg i chociaż stała kilka metrów od nich czuła wyraźnie demoniczne uśmiechy, malujące się na ich ustach. Chciała krzyknąć przeraźliwie, ale jedyne co wyszło z jej ust to stęk zawodu. Wściekała na samą siebie, że coś takiego w ogóle się jej przytrafiło, chciała po prostu krzyczeć. Tak długo ćwiczyła na takie zdarzenia, miała umieć się bronić, walczyć, a właśnie wystawiła się tym ludziom jak na tacy.
Jakimś cudem odzyskała możliwość widzenia wszystkiego ponownie w ostrych rysach. Nagle mężczyźni, którzy weszli do domu, stali się iskrzącymi postaciami, które nieraz widziała w bajkach. Emanowali złem i splugawioną duszą. Ale z zewnątrz wyglądali całkiem normalnie.
Jeden, po lewej stronie, był tym, którego dostrzegła pierwszego. Farbowane, czarne, proste włosy, sięgające ramion, liczne piegi na twarzy, uszach i szyi. Wąskie, blade usta z blizną biegnącą wzdłuż nich aż po czubek nosa, podpuchnięte, brązowe, prawie czarne oczy i krzywy nos. Chudy, chociaż umięśniony, ubrany w zwisający, szary podkoszulek w czarne paski i przetarte, jasne jeansy, opadające mu wzdłuż bioder. Zdawał się być bardzo młody, a jednak coś w jego postawie po prostu krzyczało do Lorey, że był dużo starszy i bardziej doświadczony. Nie opierała się swojemu instynktowi. Drugi mężczyzna natomiast był dla niej dużo ciekawszy, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto przyszedł, aby cię zabić.
Był dużo niższy od swojego towarzysza, wyglądał przy nim właściwie jak dzieciak. Miał spokojną, wręcz anielską urodę, ale w brwi i wardze znajdowały się kolczyki, które kontrastowały silnie z jego urodą, o dziwo nie odbierając mu uroku, który chcąc nie chcąc, emanował od niego. Mały, zadarty nos cały czas marszczył, cera obsypana była trochę trądzikiem, a włosy pofarbowane na zielono, niczym trawa w słoneczny, letni dzień. Uśmiechał się okropnie, widząc, że jedyną bronią, jaką dysponowała Lorey, był drewniany wałek jej mamy.
Ściskając swoją ostatnią deskę ratunku, wyszeptała ostatnie ,,Xavier" do telefonu, mając nadzieję, że chłopak usłyszy.
– Nikt cię tu nie znajdzie, cukiereczku – odezwał się brunet, podchodząc bliżej, łapiąc Lorey pod brodę. Syknęła, nagle bardzo wściekła, odsunęła się najdalej jak tylko mogła i przykucnęła, ścisnąwszy jeszcze raz wałek w obu dłoniach, jakby był wiernym mieczem, niczym Excalibur dla Króla Artura.
– Podejdź bliżej, a cię zabije – zagroziła bardzo ostro, jednak jedyne co usłyszała w odpowiedzi, to gwałtowny śmiech i kpinę z ust tych dwóch.
– A kto cię ochroni, księżniczko? – spytał zielonowłosy, robiąc krok do przodu.
– Ja – odpowiedział tak bardzo znajomy mi głos, stając w progu mojego mieszkania.
Xavier.
Stał za nim Gale z miną, jakby miał zamiar kogoś zabić i o dziwno, nie przeraziło to Lorey ani trochę. Przeciwnie, poczuła niewysłowioną ulgę, że się tu znaleźli. W jednym momencie nagle cały jej stres wyparował, jakby nigdy nie istniał.
– Dzieciaki, z czym do ludzi... – westchnął czarnowłosy, rozciągając szyję, gotowy do skoku na nich. – Mamy odebrać dziewczynę, to wszystko. Dajcie nam pracować, a nic wam nie zrobimy.
– Problem w tym, że ruszasz coś, co do ciebie nie należy.
– A do ciebie niby tak?
– Oczywiście, że nie. Ale w przeciwieństwie do ciebie, dziewczyna nie płacze ze strachu na mój widok. I jak widać, woli moje towarzystwo, więc uszanujmy oboje jej decyzję, co ty na to? – odparł Xavier bardzo luźno i bez emocji w głosie, zupełnie jakby codziennie przeprowadzał rozmowy z niedoszłymi zabójcami albo już zabójcami. Trudno powiedzieć, ten młodszy, zielonowłosy wyglądał, jakby miał ochotę uciec.
– Za dużo gadasz, gówniarzu.
– A ty za dużo powietrza marnujesz, będąc tu. Idź do diabła.
–Prosisz się o lanie...
– Zupełnie jak ty – odpowiedział Gale, podając Xavierowi kij baseballowy, z czarną rączką, sam miał w ręku taki z czerwoną. – A teraz, wybaczcie, mamy damę w opałach do uratowania.
W jednym momencie stało się kilka rzeczy. Xavier i Gale rzucili się na dwóch mężczyzn, Gale na czarnowłosego, Xavier na zielonowłosego, ponieważ tak było im szybciej dostać się do wroga. Zaczęli ich okładać bez opamiętania swoimi prowizorycznymi broniami, chociaż Gale robił to z większą znajomością, niż Xavier. On, choć wyglądał na całkowicie opanowanego, zdawał się drżeć przy każdym ciosie, nie okazywał przy tym jednak żadnej litości. W tym samym momencie, w którym Lorey przypomniała sobie o trzecim mężczyźnie i otworzyła drzwi, zobaczyła, że właśnie zamierzał wystrzelić z nich z srebrnym rewolwerem w ręce z brązową rączką. Nie pamiętała, jak to się stało, ale nagle do głowy wpadło jej wspomnienie Gale'a, gdy pokazywał, jak wytrącić przeciwnikowi broń z ręki. Nim napastnik zdążył zauważyć Lorey, dziewczyna użyła elementu zaskoczenia i prostym jak strzała uderzeniem walnęła jego nadgarstek w takim miejscu, że broń od razu wyleciała mu z ręki, a dzięki sekundzie zdobytej przez zaskoczenie, zdążyła złapać rewolwer, odbezpieczyć go i przyłożyć mężczyźnie do skroni.
– STAĆ – wrzasnął, choć doskonale wiedział, że właśnie to zmierzała krzyknąć.
– Szefie! – wrzasnęli przerażeni mężczyźni, przerywając od razu walkę. Xavier i Gale również przestali okładać ich kijami, ale wpatrzeni w Lorey, chyba trochę się zaniepokoili. Cóż, jakby nie patrzeć, Gale nigdy nie widział Lorey w akcji, a Xavier z pewnością miał złe wspomnienia z ostatniego razu, kiedy dzierżyła broń.
– Unieś ręce – powiedziała Lorey machinalnie lodowatym głosem. Gdy mężczyzna wykonał polecenie, od razu przeszła do następnego. – Kto cię przysłał?
– Hieny ślą pozdrowienia – powiedział, uśmiechając się dziwnie niezdrowo. Wykrzywione w tak nienaturalny sposób usta przyprawiły o odruchy wymiotne.
– Kto. Cię. Przysłał? – zapytała ponownie, cedząc każde słowo przez zęby, jakby było trucizną.
– Mój szef. Kazał cię przyprowadzić żywą, chce z tobą porozmawiać, ponoć jesteś mu potrzebna do pewnej sprawy, której sam nie może rozwiązać. To musi być dla niego uciążliwe – dodał niemalże z czułością, unosząc jedną siwą brew w górę. W przeciwieństwie do swoich towarzyszy, widać, że miał już swoje lata. Choć nadal krzepki, utykał na jedną nogę, Lorey mogła to odkryć przez to, że cały ciężar ciała przelewał na lewą stronę, więc odrobinę polegał na tym, że dziewczyna mocno trzymała go za rękaw. Ciekawe co mu się stało? Kulka? Problemy psychiczne?
– Co jeszcze?
– Nic więcej nie powiem – odparł hardo, nie patrząc na nią, a dokładnie badając twarz Xaviera.
– Powiesz, albo sprawię, że twój mózg wyleje się po drugiej stronie i zabrudzę nim swoją ścianę – zagroziła, przykładając mocniej rewolwer do jego skroni. Nie wiedziała, co w nią wstąpiło, ani dlaczego tak reagowała. Ostatnie zdarzenia musiały wpłynąć na Lorey mocniej, niżby tego chciała. Zamiast panicznie bać się broni, poczuła adrenalinę i nieokreślony rodzaj ekscytacji przez to, że znowu miała w rękach pistolet. Mężczyzna zamknął oczy, jakby ze strachu i bólu.
– Nic więcej nie powiem, bo nic nie wiem – dokończył, oddychając trochę ciężej niż wcześniej.
– Jak to nie wiesz?
– Szef nie wyjawia swoich planów nikomu. Wydaje tylko polecenia, a my zawsze na tym zyskujemy, więc go słuchamy.
– Lorey... Wypuść go. – Rozbrzmiał jak piosenka aksamitny, pełen wielu uczuć, głęboki głos Xaviera.
– Co? – spytała zszokowana, prawie wypuszczając broń z ręki. Nawet Gale spojrzał na niego zaskoczony, marszcząc brwi, chociaż nie odezwał się nawet słowem.
– Puść go. Nie powie nic więcej, a tak to może przekazać wiadomość ode mnie – zbliżył się powoli jak polujący drapieżnik, pochylając się nad mężczyzną. – Nie waż się więcej do niej zbliżać. A jeśli któryś z was znajdzie się w obrębie jej spojrzenia, mojego spojrzenia, lub nawet jego spojrzenia – tu wskazał na Gale'a, który specjalnie nie przejął się zaczepką. – to zginiesz. Od razu, bez uprzedzenia, absolutnie niehonorowo. Zrozumiano?
– Tak – wymamrotał mężczyzna, lekko zirytowany, że tak go poniżono, ale przede wszystkim przerażony i... wdzięczny? Chyba tak. – Przepraszam, Peter.
Lorey stała jak wryta, słuchając, jak ten starszy facet korzy się przed Xavierem. Dlaczego nazwał go... Peter?
Bez specjalnego zawracania sobie głowy faktem, że w pomieszczeniu nadal są członkowie Hien, przeanalizowała wszystko, co wiedziała na temat Xaviera. Nic do siebie nie pasowało, dopóki nie przypomniała sobie imion jego rodziców.
Peter i Katherine.
Ten człowiek widział w nim jego własnego ojca.
Lorey powoli wzięła głęboki oddech i zwróciła uwagę na Xaviera, który wybudził się z pierwszej fali szoku, po czym, nałożywszy ponownie maskę obojętności, wyprostował się i włożył nonszalancko ręce do kieszeni.
– Skoro zrozumiano, to wynoście się stąd i obym nawet nie usłyszał piśnięcia, że mnie dziś widzieliście. A jeśli tak bardzo tęsknisz za moim ojcem, zadzwoń do mnie. Na pewno potraktujemy cię lepiej, niż twój Szefuncio.
Dziewczyna patrzyła, jak cała trójka opuszczała jej dom i próbowała zacząć na nowo oddychać. Wzięła głęboki wdech, wypuszczając z dłoni rewolwer i padła jak długa na ziemię. I pewnie by upadła, gdyby nie zwinne dłonie Xaviera, które od razu złapały jej ciało. Cała ta sytuacja była popaprana do reszty i Lorey czuła, że znajdowała się w środku karambolu, nie rozumiejąc, od czego w ogóle się to wszystko zaczęło. Nie czuła się bezpiecznie, przytłoczył ją ciężar tego zajścia.
Musiała porozmawiać z Xavierem, ale jaką mogła mieć pewność, że będzie z nią szczery? Jakie w ogóle miała do tego prawo, skoro pierwotnie sama go okłamała?
– Rey – Głos Xaviera przesiąknął bólem, tak wielkim i ciężkim, że nie Lorey była w stanie go udźwignąć. – Tak nie może być. Nie może, słyszysz?
– Co? – odparła słabym głosem, patrząc na niego jak na idiotę. Czy on myślał, że uważała włamania z próbą zabójstwa za swoją codzienność? – O czym ty mówisz, kretynie?
– Rey... Rey, zamieszkaj ze mną, tylko tak będę mógł cię chronić.
Minęło parę sekund, gdy piskliwy, wystraszony głos Lorey zmieszał się w nieplanowanej harmonii z głosem tak samo zaskoczonego Gale'a.
– CO?!